piątek, 7 listopada 2025

Zdrówka kontra Zdrowia

 


Mam w pamięci rozważania Profesor Smoczyńskiej, napisała kiedyś o różnicy pomiędzy zdrówkiem a zdrowiem. To pierwsze, jakby się kieliszek wódki podnosiło, lekkie, towarzyskie, trochę ironiczne. To drugie, poważne, pełne ciężaru i troski. Od tamtej pory nie używam zdrówka, nie piję również alkoholu, więc nie wznoszę zdrówek. I niestety coraz częściej słyszę w uszach, jak łatwo język ucieka w zdrobnienia, żeby nie dotknąć tego, co prawdziwe. Zdrówko jest gestem, wspólnotą, chwilowym ciepłem rozchodzącym się po ciele. Zdrowie, to raczej milczenie wobec kruchości. Między nimi drży przestrzeń, w której mieści się cała nasza nieporadność wobec życia.

wtorek, 4 listopada 2025

Takie tam

 


Przeczytałam pewien komentarz. I muszę coś wyprostować. TUSLA (Irish Child and Family Agency czyli Irlandzka Agencja ds. Dzieci i Rodziny), powstała w 2014 roku po serii ujawnionych skandali, nie tylko tych historycznych, z domów matek i dzieci czy szkół prowadzonych przez zakony, ale też z powodu zgonów dzieci, które zginęły w rodzinach objętych nadzorem, bo interwencja przyszła zbyt późno. Agencja miała być nowym początkiem: świeżą, scaloną strukturą, która połączy ochronę dzieci, rodzin i adopcji, ale szybko ugrzęzła w praktyce codziennych przeciążeń. Podczas studiów miałam dwa moduły socjologii, a wykładowcy związani z Tuslą prowadzili serię wykładów o specyfice tej pracy. Próbowali nas zachęcić do wyboru kursów społecznych, które mogłyby prowadzić do zatrudnienia w agencji. Odpuściłam sobie, nie lubię użerać się z ludźmi, choć i tak się użeram, tylko w inny sposób. Ale już wtedy widać było, że to system, który pożera własnych ludzi: wymagania ogromne, zaplecze zbyt małe, emocjonalny koszt nie do uniesienia. Obowiązek zgłaszania przemocy wobec dziecka, Children First Act 2015, faktycznie zmienił zasady gry. Każdy, kto pracuje z dziećmi lub młodzieżą, ma obowiązek reagować i raportować, a za brak reakcji może ponieść konsekwencje. To stworzyło lawinę zgłoszeń: od realnych sygnałów po sytuacje graniczne, które i tak trzeba sprawdzić. Problem w tym, że Tusla zwyczajnie nie ma sił, by to wszystko udźwignąć. Według inspekcji HIQA (to irlandzki Urząd ds. Informacji i Jakości Zdrowotnej) w niektórych regionach 25–30% dzieci w systemie nie ma przydzielonego pracownika socjalnego. Wielu z nich obsługuje ponad 150–200 spraw rocznie. W praktyce oznacza to działanie rutynowe: minimum czasu, szybka wizyta, raport, następna sprawa. Tusla powtarza, że nadrzędną zasadą jest utrzymanie dziecka w rodzinie biologicznej. To nie slogan, dane to potwierdzają. Jeśli agencja popełnia błąd, to raczej przez opóźnienie niż przez nadgorliwość. Najwięcej krytyki dotyczy sytuacji, w których dzieci pozostawały w domach mimo oczywistych sygnałów przemocy, bo brakowało miejsc w opiece zastępczej albo zwyczajnie czasu, by sprawę dogłębnie przeanalizować. Do tego dochodzi chaos finansowy i organizacyjny: w 2024 roku audyt wykazał, że Tusla płaciła miliony euro prywatnym firmom za zakwaterowanie dzieci w obiektach, które nie miały pełnej regulacji ani weryfikacji pracowników. W tym samym okresie odnotowano ponad dwa tysiące naruszeń ochrony danych osobowych, dokumenty dzieci wysyłane do złych adresatów, pliki gubione w transporcie. Nie chodzi więc o złą wolę, tylko o niewydolność strukturalną. System, który miał chronić, stał się własnym ciężarem.

Przeczytałam, że „Pomyłki częściej w stronę odebrania dziecka niż zostawienia.” No nie, to nie jest zgodne z faktami. Dane i raporty HIQA wskazują raczej odwrotny trend: Tusla zbyt długo zwleka z interwencją. Zasada „zostawić dziecko w rodzinie biologicznej, jeśli to możliwe” jest głęboko wpisana w ich politykę. W wielu przypadkach dzieci pozostawały w środowiskach przemocowych właśnie dlatego, że system nie był w stanie zareagować na czas. I dalej „System działa raczej zbyt ostro niż zbyt wolno.” I to nieprawda. W 2024–2025 roku większość audytów i raportów wykazała, że głównym problemem Tusli jest opóźnienie reakcji, nie nadgorliwość. Pracownicy mówią wprost, że system jest „bardziej reaktywny niż proaktywny”. To znaczy: działa, gdy już coś się stało, a nie zanim dojdzie do tragedii. „Polskie rodziny są bardziej narażone na surowe reakcje systemu.” I tak, i nie. Wiele zależy od sytuacji. Czasami tak, różnice kulturowe i bariera językowa mogą prowadzić do nieporozumień, zwłaszcza gdy rodzice mają inny model wychowania i słabo mówią po angielsku. Ale Tusla nie ma formalnie żadnej polityki „surowszego traktowania imigrantów”. Często problem tkwi w komunikacji, w braku tłumacza, w nieufności wobec instytucji. Faktem jednak jest, że Polacy są nadreprezentowani w statystykach interwencji, co wynika raczej z kulturowych różnic i niewystarczającego wsparcia dla rodzin migranckich niż z celowej dyskryminacji.

W skrócie: Tusla powstała z potrzeby naprawy starego systemu, ale w wielu miejscach odtwarza jego błędy, tym razem nie przez przemoc czy ideologię, tylko przez biurokratyczną niemoc i chroniczne przeciążenie. To organizacja potrzebna, ale ciągle niesprawna. I trudno powiedzieć, czy kiedykolwiek dogoni własne ambicje, bo odkąd jestem zaprzyjaźniona z ludźmi pracującymi dla organizacji, wciąż słyszę o tych samych problemach.

I polecanie bloga Pikuś Incognito to takie sobie, niewiarygodny bloger w sensie dziennikarskim ani merytorycznym, często operuje emocjami, teoriami spiskowymi i wybiórczymi opisami. Wspominanie go jako autorytetu w rozmowie o ochronie dzieci (szczególnie w kontekście Tusli) jest problematyczne.


niedziela, 2 listopada 2025

Bez tytułu



 

Dzisiaj poszłam w nowe blogi i po chwili sobie wróciłam. Bo są takie miejsca, w których człowiek niby chce zostać, coś w nim drga, może empatia, zwykła ciekawość, a jednak po kilku akapitach wie, że nie da rady. Że nie uniesie tego języka, zlepków słów, które jak nadmuchane balony mają w środku tylko powietrze. Nie chodzi nawet o błędy czy brak smaku. Bardziej o to rozwleczenie, patos bez powodu, jakby wszyscy w swoich emigracyjnych kątach próbowali sklecić nowy język z resztek, a wychodzi coś pomiędzy poradnikiem samopomocy a przeterminowanym pamiętnikiem. Czasem trafiam na zdania, które miały być poezją, a kończą się jak reklama własnej odporności. Niby refleksja, niby emocja, a jednak przez filtr, taki do wygładzania życia. Pouczenia, które miały być mądre, rozlewają się w syropie samozachwytu. W tym wszystkim jest coś smutnego: potrzeba bycia głębokim, gdy w rzeczywistości brakuje ciszy, w której mogłoby się narodzić jedno prawdziwe zdanie. Nie znoszę tej gadki-szmatki o prawdzie w tonie kaznodziei. Zlewanie sensu z pouczaniem jako nowa forma ekspresji. Niby wrażliwość, a w gruncie rzeczy tresura: jak czuć, żałować, zachwycać się. Wszystko gładkie, obrobione, zapięte na błysk. A przecież język powinien czasem skrzypieć, zadrżeć, zawahać się. Tylko wtedy jest żywy. Człowiek wychodzi z takiego bloga z uczuciem, że mu odjęło głos. Że już lepiej milczeć, niż próbować przebić się przez tę zbitkę: prawdy z autopromocją, duchowości z banałem. Nie potrafię tego komentować ani się uśmiechnąć. Wolę wrócić do ciszy. Do własnych słów, które jeszcze mają oddech i nie są zaprogramowane na zachwyt. Udostępniłam dzisiaj pewną inicjatywę na FB, bo jest ważna, ale też dlatego, że pokazuje, jak to wszystko działa naprawdę. Niedawno zaproszono mnie do przygotowania plakatów z wierszami. Brzmiało pięknie, dopóki nie okazało się, że mam wykonać całą pracę za darmo, dla promocji. A dokładniej dla reklamy, jak to ujęła redaktorka projektu. Sama, oczywiście, wraz z grafikiem, otrzymuje wynagrodzenie z miejskiego grantu. Kiedy zapytałam o honorarium, usłyszałam, że jestem bezczelna. Mam wrażenie, że miasto nawet nie wie, iż finansuje przedsięwzięcie, z którego środki trafiają nie do twórców, ale do tych, którzy składają wniosek i potrafią po swojemu opowiedzieć o wrażliwości. Tak się dziś często zarządza publicznymi pieniędzmi. elegancko, przez formularz, z logotypami w stopce. Unikam takich miejsc i ludzi. Unikam blogów, które mówią o autentyczności, a ilustrują się obrazkami z AI. Unikam badziewia. I coraz częściej wracam do ciszy, w której słowa nie próbują fałszować.


Sztorm bez imienia

 


Nie wiem, czy to wina listopada, czy butów,
które zakurzyły się od czekania na decyzję.
Zaparzam herbatę z cytryną,
pistacje stukają o porcelanę jak paciorki.
Uśmiechamy się do wnuczki, która przez tydzień
urosła o kilka zdań i jeden poważny gest.
Mówi: babciu, świat jest bardzo niegrzeczny.
Wierzę jej, chociaż to tylko sobota.

Paddy znów przeżył i krowy też,
pies sąsiadów, który nigdy się nie zamyka,
bo ktoś musi pilnować istnienia.
Próbuję odejść od tradycji,
ale tradycja ma długie ręce i ciepły głos,
zachęca do powrotu,
do herbatników, mopów, rozmów o pogodzie.

Nosorożec w mojej głowie stuka rytmicznie,
jakby chciał przebić się do sedna sprawy,
ale sedno wyjechało pociągiem,
którego już nie ma.
Więc zostajemy: ja, Paddy,
kilka owiec za płotem
i ta chmura, która wygląda jak metafora,
choć pewnie jest tylko deszczem.

Wycieram stół, okruchy po wzruszeniu,
bo emocje też trzeba sprzątać.
Świat się kończy i zaczyna przy filiżance,
a Irlandczycy polewają samochody zimną wodą,
jakby można było zmyć z nich ślady śmierci.

Cierpki poranek, mówi Paddy.
Myślę, że to wystarczy za całą metafizykę dnia.
Nie wiem, co mam dzisiaj do zrobienia,
czy coś muszę, czy nie.
Krowy przeszły na drugą stronę pastwiska,
dzieci podskakują,
rodzice stoją.
Wszystko dzieje się tak, jak powinno,
aż do chwili, gdy znowu przetrzemy buty
i ruszymy po więcej codzienności.


środa, 29 października 2025

Chustka

 


Gdybyś spojrzał na chustkę w mojej dłoni, powiedziałbyś: kawałek materiału, nic więcej. Nie wiesz, że to chustka ku pamięci. Wiążę na niej supełki, by nie zapomnieć, przypomnieć sobie, czego nie umiem wypowiedzieć. Kiedyś każdy węzeł był przypominajka, teraz, tylko krzywizną, która zginęła we mgle. Czy wiesz, że supły śmieją się z naszej pamięci, rozplątuję je ostrożnie, by znaleźć miejsce, gdzie ukryłam twój głos. Chustka była kiedyś białym żaglem, a może dłonią, miała mnie osłonić przed lodowcem w twoich oczach. Nie wiem. Czułość nie pyta, dlaczego wiatr zatrzymał się na skraju twojej skóry. Ona tylko siada cicho obok, jak mały kamień w kieszeni, tak blisko, że zapominasz, że kiedykolwiek go tam włożyłeś. Przypominasz mi, że każde musisz jest odłamkiem szkła, który ciągle noszę w stopach. Ale nawet one lśnią czasem, kiedy światło pada pod właściwym kątem. Mówisz, że horyzont jest odległy. Ale może on jest jak chustka? Węzeł w kształcie oddechu, który wiążemy na skraju pamięci, by później zapomnieć, jak odwiązać go bez rozdarcia. Tam, gdzie stajemy razem, trawa jest cicha. Chciałabym powiedzieć, że jestem odważna, że idę naprzód, ale czy nie chodzi o to, by zostać? Zatrzymać się tam, gdzie powietrze ma smak twojego imienia, a supełki nie są już pytaniami, tylko odpowiedzią na wszystko, czego nie mieliśmy odwagi wypowiedzieć.


poniedziałek, 27 października 2025

my




                                                                      © Maciej Krajewski

Łazęga Poznańska. Miejsce, do którego warto zajrzeć, choćby po to, żeby zobaczyć, jak się jeszcze trzyma świat, w którym ludzie naprawdę rozmawiają, a nie tylko przelatują obok siebie jak reklamy na lotnisku. Maciej Krajewski trzyma to wszystko w kupie jak kustosz w epoce chaosu i wygląda na to, że mu się udaje. Tym razem nie byłam już tą osobą, która chowa się w grupie, udając, że przyszła przypadkiem. Byłam gościnią. Brzmi dumnie, choć w praktyce oznacza, że wcześniej musiałam się zastanowić nad kilkoma kwestiami i mówić sensownie, gdy ktoś wpatruje się w moje usta. Bo zdarza mi się bełkotać, kiedy jest we mnie zmęczenie i zbyt wiele słów. Dlatego namówiłam męża, żeby pojechał ze mną dzień wcześniej, w sumie, to była już północ, ale wypoczęłam. Wiedziałam, że Łazęga mu się spodoba, to jego klimat: trochę książek, starych ram, obrazów, zdjęć i ludzie, którzy naprawdę czytają opisy pod zdjęciami.

I faktycznie, kiedy rozmawiałam, on krążył, przyglądał się, oglądał, czytał. Jak w muzeum, tylko że eksponaty oddychały i piły herbatę. Byliśmy w tym razem. A ja, choć nie przyznaję się do sentymentów, pomyślałam, że dobrze, że nie musiałam tam być sama. Z wiekiem to się docenia. Zwłaszcza gdy ktoś potrafi słuchać, nawet jeśli niekoniecznie chodzi o słowa.




                                                                             © Maciej Krajewski

niedziela, 26 października 2025

Po albo pomiędzy





Przytyka mnie jeszcze. Ola napisała, abym wyleżała, wygrzała te wszystkie gile, gluty i dławienie. Możliwe, że przywiozłam zarazę z Polski. Poszłam na siłownię kilka razy, czułam, że mnie łamie, ale liczyłam, że porządny trening wyciśnie ze mnie toksyny i cały ten shit. Poległam. Długi weekend. Tyle planów, misternie wymyślanych. Przykrywam się wełnianym pledem i marzę o oddechu, głębokim i spokojnym. Raju. Dobrze, że jest Ola Kaczkowska i jej audycja. Filmy nie wchodzą, książki rozmywają się w oczach. Przeziębienie to najniższa forma bytu biologicznego, taka mikroskopijna anarchia w organizmie. Zatkany nos, kaszel, gorączka, katar, który mógłby mieć osobny kod pocztowy. Piję napój wzmacniający, niby eliksir życia: imbir, pomarańcza, cytryna, miód, trochę przypraw. W teorii zdrowie w płynie, w praktyce już mi się odbija zdrowiem. Dopóki siedzę w półleżacej pozycji, świat jest znośny. Grawitacja jeszcze nie wtrąca się do rozmowy. Ale kiedy próbuję wstać, rzeczywistość wiruje jak instalacja performatywna o tytule człowiek i pion.

Wczoraj planowałam ugotować ogórkową, ambitnie, prawda? Ale samo pionowanie ciała pozostawiało wiele do życzenia. Po chwili doszłam do wniosku, że to bez sensu, bo i tak nie mam siły jeść. Taki to powrót, raczej z mgły niż z podróży. W piątek były wybory prezydenckie w Irlandii, wygrała lewicowa kandydatka. Jeden z kandydatów musiał się wycofać po ujawnieniu historii, której nikt nie chciał słuchać w roku 2025. Presja społeczna tutaj wciąż działa, nie jak w Polsce, gdzie skandal często jest tylko dodatkiem do programu. Patrzyłam na znajomych, którzy ubolewali, że ich ulubiona kandydatka, od konserwatywnych ideałów i nieustępliwej moralności, nie otrzymała wystarczającego poparcia i nie było jej na listach do głosowania. Cóż, prezydent w Irlandii i tak głównie wygląda, ale trzeba przyznać, że wygląda z rozmachem: podróże, przemówienia, wieńce, uściski dłoni. I pensja, wiadomo.

Blog też trochę choruje razem ze mną. Mąż mówi: już prawie nikt do ciebie nie zagląda, a ja myślę, że może to i dobrze. Październik jest miesiącem znikania, rozpuszczania się w katarze i refleksji. Myślę o Magdzie, kiedy wyciągam chusteczki z pudełka. O Siostrze Judycie, która odeszła w 2015 roku, i o wierszu, który wtedy napisałam. O Małgorzacie Zakrzewskiej, której już nie ma od 5 stycznia z nami. Tyle światła przeszło przez te imiona. I to zdjęcie muralu, żeby pamiętać, jak szybko się zapomina. Jak bardzo wszystko jest tu tylko na chwilę, nawet kolory na ścianach.

dla Judyty (kiedyś napiszę o kulisach tego wiersza, bo chyba ponownie musi wybrzmieć).

O przechodzeniu

Wiersz dla Judyty nie był o Judycie. Ile mitów i prawd
musiałabym spisać, żeby obudziła się rano, parę dni,
kilka lat później. Pobłogosławiła dzieci,
żeby zboże z puszczonych kiełków rosło wyżej i wyżej.
Gulgotanie to rodzaj oczyszczenia, wypluwania z siebie
guzów, nocnych koszmarów, łańcuchów, w które się wplątała.

Nie, to nie było o Judycie. Ona wierzy w namaszczenie, a może
ja nie wierzę, dlatego pamiętam cały ten koncert życzeń babci.
Dlatego uważnie patrzę, próbuję się skupić na porcjach płynów,
diabeł drwi ze szczegółów. Albo przechadza się między nami
i burczy w brzuchach. Daje dyla, gdy tracimy pamięć i zaczynamy

od nowa. Życie z przełożoną, mężem, kimś zaślubionym. Ile razy moczyłaś
stopy w occie i pocierałaś palcami czoło. I było tak, jakby ktoś gąbką
szorował ci mózg, wyrywał ciernie lub na oślep wbijał gwoździe.
Za twoje i moje, pij. Pij, może tak łatwiej zamordować strach.

Nagle okazuje się, że naokoło pachnie czarnym bzem.
Wolno się nie zgadzać, w końcu, zamiast ciebie, Judyta stoi w kolejce.
Wstaje, śpiewa jutrznię i czeka. Godzinki ciągną za sobą ptaki,
nawołują ławice ryb. W łańcuch zdarzeń włączają się słowa
z Pisma Świętego.

Każdy święty umiera inaczej, później towarzyszy nam w barach,
urzędach. Za obrazami i za pamiątkowymi tablicami chowają tajemnice.
Wpatrują się w dal, milczą. Jest ich więcej i więcej,
a nad nimi niebo gwiaździste?

2015

Po Lynchu

A kiedy obudziłam się tego ranka, David już nie żył.
Patrzyłam na świat, który jeszcze wczoraj
był blady, jak podkład pod surrealistyczny pejzaż,
dzisiaj stężały kontury, migoczą. Taśma filmowa
przeciągnięta przez brudny projektor w ostatniej sekundzie.

Na ulicach wciąż szumią stare sny –
te, które zapisał na celuloidzie, i o nich zapomniał,
potem znowu przypomniał sobie w innym kadrze,
jak te dzieciaki w Twin Peaks, co nigdy nie dorosły,
chociaż udawały, że potrafią się bać naprawdę.

Nie ma go. Więc kto nam wyjaśni
ten zbyt długi korytarz, pętlę czasu,
czarnego kota przebiegającego przez każdy dialog,
nagle urwany przez dźwięk telefonu. Dzwoni
w nieskończoność, tak jak teraz dzwoni nic.

Wiesz, powiedziałby, to wina telefonu –
chujowego urządzenia, przez które patrzysz
na świat w rozdzielczości niższej niż twoje sny.
I co teraz? Będziemy próbować wyjaśniać filmy
językiem, którym nie umiem nawet zapytać o to,
co najważniejsze?

David mówił, że filmy są jak sny,
więc pozwól mi śnić jeszcze trochę:
o dymie papierosowym, który rysuje portrety,
o pęknięciach w betonie, przez nie wyrasta
trawa nienazwanych miejsc,
o krzesłach w rogu pokoi, wciąż są puste
i pełne jednocześnie, jak nasze milczenie.

Niech taśma filmowa znów się zapętli,
a światło projektora przebije mrok,
ale tylko na moment.
Nie na tyle, by zrozumieć.
Na tyle, by czuć.

2025

sobota, 25 października 2025

O granicach i cudzych zdjęciach






Wracanie zawsze jest jak przerwanie zaklęcia, jakby świat wciąż drżał po zetknięciu z innym powietrzem, a ciało nie nadążało za emocjami, które jeszcze błąkają się w tamtej przestrzeni, w falach, w świetle, w drobnych powidokach rozpuszczonych w siatkówce. Wszystko, co realne, ma teraz obce kontury: filiżanka, oddech córki, szmer rozmowy w kuchni. A przecież tylko Sophie potrafi rozpoznać prawdę, że powrót nie jest końcem podróży, że Labubu przybył, by strzec brzegów snu. W środku szumi pamięć, rozgałęziona jak Smiena, klisza pełna mgły i odbić, gdzie każda klatka to inny stan skupienia: ocean, cisza, niepojęta miękkość istnienia. Nosorożce przychodzą, kiedy język traci rytm, przyciskają swoje ciężkie czoła do mojego serca i mówią: nie bój się, że słowa stają się ciałem. Może tylko tak można ocaleć, pozwalając, by metafory przenikały granice, by stały się częścią tkanek, migotaniem między snem a rzeczywistością, czułością i gniewem.

Nie lubię wracać do tematów, które pachną żenadą, ale są momenty, kiedy trzeba coś dopowiedzieć, nie po to, by wyjaśniać, lecz by domknąć. Zdjęcie, które zrobiłam, nie jest niczyją własnością poza moją. Nie udzielałam licencji, nie wyrażałam zgody na jego użycie ani publikację. To już drugi raz, kiedy ten sam człowiek uznał, że może sięgnąć po cudzą pracę, jakby należała do wspólnego użytku. Nie należy. Tym razem zrobił to po tym, jak mnie usunął i zablokował w mediach społecznościowych, jednocześnie wysyłając aroganckie treści. W takiej sytuacji wykorzystywanie moich zdjęć nie jest tylko brakiem taktu, to akt zawłaszczenia, przemoc estetyczna, która próbuje rozciągnąć czyjeś granice, aż pękną. Nie zamierzam pisać maili, upominać się ani tłumaczyć. Kultura osobista obejmuje również przestrzeń cyfrową, szczególnie w środowiskach, które lubią nazywać się redakcyjnymi. Lubię jasność. Dlatego ten wpis zostaje tu jako przypomnienie: autorstwo to nie ozdoba, tylko odpowiedzialność. Zdjęcie nie jest pamiątką po relacji, lecz śladem pracy, skupienia i czułości, których nikt nie ma prawa przejmować. Granice w sztuce, w relacjach, w ciele, istnieją nie po to, by ograniczać, ale by zachować sens. Milczenie bywa obroną, ale czasem trzeba nazwać rzecz po imieniu. Nie z gniewu, lecz z konieczności, z tej samej, która każe pisać: żeby to, co zostało naruszone, mogło odzyskać kształt.

czwartek, 23 października 2025

Wróciłam







Od roku malujemy dom. Nie żeby całkiem, raczej w rytmie eksperymentalnym, performatywnie, z przerwami na kawę, zmianę poglądów i obserwację, jak światło przesuwa się po niedokończonych ścianach.

Alicja mówi: zostałabym aby porozmawiać, ale muszę przygotować dom do malowania. W tym czasie wyjeżdżamy do Paryża. Wrócę i będzie wszystko skończone.

Myślę: jak pięknie to brzmi, jak zapowiedź nowego rozdziału albo jak tytuł wystawy Dom przed malowaniem.

Wróciłam do siebie, a sypialnia dalej nietknięta.

Gawędzę z Paddy’m i nagle mnie olśniło, że sypialnia miała być wymalowana, pytam: i co?
Odpowiada: firma się nie wyrobiła.
To już nasza tradycja, roczny rytuał, najdłuższy w historii konceptualny projekt wnętrz.

Przyjaciółka twierdzi, że to malowanie artystyczne, że zostawiamy przestrzeń do interpretacji, dla przyszłości, dla ciszy. Alicja wie, że chodzi o zwykłe ściany. A ja się godzę z tym, że jest jak jest, Indygo w planach, chaotycznie w rzeczywistości, i może właśnie dlatego ten dom wciąż oddycha.


środa, 22 października 2025

[VII] ciało to wszystko, czego nie zapisano

 




zdjęcia © Ośrodek Kultury w Jastrowiu


Zgięcie łokcia pamięta zapach
twojego imienia – był jak olejek
z niedojrzałej brzoskwini i rdzy.

Pod językiem język matki,
zlepiony z niedopowiedzianych
opowieści o wstydzie.

Blizna nad kostką: data.
Nie zapisałaś jej nigdzie,
ale ona trwa – wypukła i słona.

Włosy przy karku drżą,
gdy wspomnienie naciska guziki,
te, które myślałaś, że się zatarły.
Nie zatarły się. Są jak
kolor błękitu-nie-do-wypicia,
który zna tylko jedna filiżanka.

Ciało przechowuje imiona,
które spadły z ust jak pestki.
Zostają pod paznokciami –
a ty, nieświadomie, zbierasz je
i sadzisz między palcami u stóp.

Między wdechem a bezdechem
przesuwa się ślad tamtego dotyku –
ten, który miał znaczyć zostań,
a znaczył: nie potrafię odejść.

W krtani utkwił głos twojej córki,
która śni o lisach i pożarach.
Nie wie, że kiedy się uśmiecha,
ciało przepisuje twój lęk
na język przyszłości.

Nie pytaj mnie, ile waży pamięć.
Zważ skórę po kąpieli.


strona 36 w Emiterium

niedziela, 19 października 2025

O próbie tłumaczenia wilgoci




Tego się nie da nauczyć: jak woda po skręcie w krtań
nie chce być już wodą. A jednak uczymy. Sophie mówi,
że mech ma swoje imię i to imię należy głaskać jak ranną łanię.

Zatrzymać to wszystko między pierwszym a ostatnim kubkiem,
zanim stłucze się rękojeść. Tylko tyle mogłam jej powiedzieć
o miłości. Że czasem jest jak para na szybie, a czasem jak krew w gipsie.

Wypowiedzieć próbę, to jakbyś uczyła się nowych zmysłów
po amputacji nieba. Nie dotykasz już liści, bo boisz się,
że będą cię znały lepiej niż twoja matka.

Złapałam się na tym, że notuję zapach czerwca,
jakby miał umrzeć na moich oczach. Na ścianie zaschnięta mucha.
Na parapecie powidok burzy. Gdzie indziej kot liże język i zapomina.

Żyjemy tylko wtedy, gdy mamy siłę coś ukrywać.
Podnieś głos, szeptem. Zaryzykuj, że zostaniesz.
Nie mów żegnaj, mów rosnę.


czerwiec tego roku

sobota, 18 października 2025

Podsumowanie


 


Wczoraj


Przed spotkaniem drżałam. Trema siedzi we mnie głęboko, jak cień, który wraca w każdy nowy dzień. A później scena, światło, mikrofon, oddech. Zaczynam mówić i płynę z tekstami, jakbym zawsze miała tu wracać. Tylko czasem zerkam na ludzi, żeby sprawdzić, czy jeszcze są ze mną, i są, uśmiechają się, słuchają. Moje rodzinne miasto. Nie powiedziałam o tym, ale przypomniało mi się, kiedy usiadłam na kanapie w domu, jak chodziłam na stary cmentarz niemiecki, i na ten drugi, żydowski, bardziej osłonięty. Siedziałam tam godzinami. Nikt mnie nie wołał, nie wypytywał, nie szukał. chowałam się za macewami, one jedyne potrafiły mnie wtedy ochronić przed światem. Dzisiaj czułam coś podobnego, tylko odwrotnie, nie chowałam się, ale byłam otoczona ciepłem. Dziękuję za tak wspaniałe przyjęcie, za opiekę, za światła i dźwięk ustawione z wyczuciem, za profesjonalizm i spokój, za życzliwość, która nie była pozorem. Dziękuję za obecność wszystkim, którzy przyszli, żeby posłuchać, pobyć, podzielić się chwilą. Wróciłam do domu wdzięczna i lekko rozkołysana. Dziękuję wam za dzisiaj.


Po nocy


Ośrodek Kultury w Jastrowiu mieści się w dawnym kinie, tym samym, w którym w 1979 roku oglądałam z tatą Gwiezdne Wojny. Byłam kinomanką, właściwie maniacką dziewczynką od filmów. Siedziałam na drewnianej obudowie grzejnika, bo wszystkie miejsca były zajęte, a musiałam zobaczyć wszystko, Kronikę, Poranki, każdy ruch światła. To był czas, który się nie powtórzy, ale wciąż ma dźwięk. W podarowanej torbie z niespodziankami od Dyrektorki Ośrodka znalazłam książkę z legendami wielkopolski, przepiękna publikacja. Lubię, kiedy miasto potrafi mówić własnym głosem, nie przez hasła, tylko przez opowieść. Filiżanka, subtelna, z pomarańczowym błyskiem. Bez pomarańczy nie byłoby spotkania. Karolino, dziękuję, masz osobną przegródkę w mojej głowie, podpisaną: rozumiemy się. Protea, cudna, jak gest, który nie potrzebuje tłumaczenia. A wydawczyni. Prezent urodzinowy i spotkaniowy w jednym, z wyczuciem. Przyjmuję z czułością. No i ta dzisiejsza poczta, jak dopełnienie wszystkiego, co się nie mieści w jednym zdaniu. Napisał do mnie poeta, bliski i wspierający od dawna. List i książka przyszły idealnie w swoim czasie, jakby wiedziały, że właśnie teraz najbardziej ich potrzebuję. Ogromnie doceniam to wsparcie i obecność między słowami. I również dzisiaj trafiła do mnie druga książka, ważnej dla mnie poetki. Będę zaczytana w drodze do domu.