Elżbiecie
Spotkanie z przyjaciółką po latach przyszło nagle, jak spadający kasztan, którego nie spodziewasz się w połowie września. Szłam ulicą, myślami błądząc gdzieś daleko, i nagle zobaczyłam znajomą sylwetkę. To było jak uderzenie: tyle lat, a w oczach ta sama dziewczyna co dawniej. Wystarczyło kilka słów, a rozmowa potoczyła się tak, jakbyśmy nigdy nie miały przerwy. Żadnych niezręczności, żadnych wymuszonych pytań. Właściwie mogłabym powiedzieć, że nasza przyjaźń tylko na chwilę wzięła głęboki oddech, a potem znów ruszyła, jak rzeka, której nurt wraca na swoje dawne koryto.
Zaczęła przypominać sytuacje, o których moja pamięć milczała zawstydzona, jakby specjalnie wykasowała pewne obrazy. Musiałam się nieźle nagłowić, żeby odgrzebać te chwile. Wciąż mam w pamięci jeden kadr: siedzimy na podwórku, a ja, uzbrojona w nożyczki, obcinam jednego chłopaka. A właściwie wygoliłam mu pół głowy. To zdarzenie utkwiło mi w pamięci jako anegdota, tymczasem okazuje się, że ja takich fryzjerskich przygód miałam więcej. Obcinałam wielu chłopaków. Czy ktoś miał wtedy normalną fryzurę? Trudno powiedzieć. W mojej pamięci zostało tylko jedno dramatyczne wydarzenie – ten jeden, ogolony, który obraził się śmiertelnie. Nie odzywa się do mnie do dzisiaj. No cóż, nie każdy chciał być łysym, a już na pewno nie w wieku, kiedy włosy są walutą na rynku pierwszych miłości. Z perspektywy czasu patrzę na to inaczej. Byłam pewna siebie, kreatywna, a nożyczki w mojej dłoni były narzędziem ekspresji. W końcu fryzjerstwo ma w sobie coś z artystowskiej odwagi, jeden ruch nożyczek i świat wygląda inaczej. Tyle że mój świat fryzjerski kończył się najczęściej katastrofą. Uczyłam się na żywych modelach, których nikt nie pytał o zgodę, a jeśli nawet pytał, to ich zgoda była równie świadoma jak zgoda kota, którego bierze się na ręce, żeby zrobić mu zdjęcie. Oni nie wiedzieli, co ich czeka, a ja nie wiedziałam, co robię. Efekt? Fryzury, których nie powstydziłby się żaden awangardowy artysta konceptualny. Problem w tym, że mój awangardowy koncept nosił się później po osiedlu, budząc śmiech i politowanie. Przyjaciółka przypominała to z detalami. Śmiała się, że miałam w sobie coś z demiurga, wyciągałam chłopaków z kolejki, siadaj, obetnę cię. A oni, zamiast uciekać, siadali. W ich oczach musiałam być kimś, kto wie, co robi. A ja wiedziałam tyle, co nic. Ścinałam, jak leci. Pół głowy? Dlaczego nie. Grzywka pod kątem prostym? Oczywiście. Na koniec przeczesanie dłonią i komentarz: Gotowe! Oni brali to za dobrą monetę, dopóki nie zobaczyli się w lustrze. Jeden z nich nie chciał się pokazywać przez tydzień. Chodził w czapce, w czerwcu. Wtedy nie rozumiałam, że mogłam zniszczyć komuś wakacje. Dziś wspominam to z rozbawieniem i lekkim wstydem. Ale wtedy? To było życie. Żadnych kalkulacji, żadnych hamulców. Wszystko było możliwe. My też.
A potem te nasze rowerowe wyprawy. Ona siedziała na bagażniku mojego roweru, a ja pedałowałam, udając, że jestem kierowcą rajdowym. Świat migał w oczach, śmiech odbijał się od asfaltu. Pojechałyśmy na truskawki. Worek, koszyk, zapach lata. Teraz trochę zmyślam, bo historia była bardziej szalona i musiałabym użyć wielu słów, które już dawno usunęłam ze słownika pisanego. Wiejskie drogi, pył unoszący się za rowerem, nasze włosy rozwiane, w ustach smak czerwonego soku. To były chwile wolności, o jakiej dzisiejsze dzieci mogą tylko pomarzyć. Teraz? Spróbuj przewieźć kogoś na bagażniku roweru. Stracisz nie tylko prawo jazdy, ale i połowę oszczędności na mandaty. Świat zrobił się sterylny, pełen zakazów, a tamten smak, tamten śmiech zginąłby w gąszczu regulacji. Dziś nikt nie zrozumie, że bagażnik roweru był tronem przyjaźni, miejscem królowej, a pedałująca była jej rycerzem. I tak się jechało przez lato, przez zapachy, przez dzieciństwo.
Czas się jednak nie zatrzymał. Spotkałyśmy się teraz, po tylu latach, żeby znów być razem w zwykłym dniu. Weszłyśmy do sklepu w Szczecinku, wielki szyld krzyczał: 50% Price! I co widzę? Na półkach metki, które dobrze znam. Cena regularna, żadnej promocji. Zapytałyśmy ekspedientki, czy to naprawdę pół ceny. Czy może dopiero od tej metki odejmą połowę? Odpowiedź była zimna jak kawałek lodu w herbacie: metka to już cena po obniżce. Żadnej ulgi, żadnej uczciwości. Marketingowe oszustwo. Zawsze to samo. Kiedyś człowiek liczył pieniądze w portmonetce, wiedział, ile kosztuje chleb, ile masło. Teraz trzeba liczyć na spryt, bo ceny są wymyślane, jak scenariusz kiepskiego filmu. Ale najgorsze przyszło chwilę później. Za regałami ekspedientki zaczęły nas obgadywać. Myślały, że nie słyszymy. Śmiały się z nas, że wchodzimy do sklepu 50% Price i pytamy, czy to cena właściwa. Śmiały się z naszej naiwności i dociekliwości. Zwróciłam im uwagę, ale odparły pyskatym tonem, jakby to one miały rację, jakby obgadywanie klientek było czymś naturalnym. Zero kultury, zero taktu. W ich świecie bycie aroganckim i bezczelnym jest normą, a klient, kimś, z kogo można się pośmiać. Poczułam wstyd, ale nie za siebie. Za nich. Za ich pokolenie, które uważa, że brak kultury jest odwagą. Że chamstwo to znak siły. Że można śmiać się z obcych ludzi, bo przecież nic im się nie stanie. Tu pojawia się większa refleksja. Kiedyś nauczyciel, sąsiad, sprzedawca, wszyscy byli częścią wspólnoty. Nawet jeśli ktoś miał swój charakterek, to pewien szacunek obowiązywał. Teraz? Pyskatość stała się walutą. Głośniejszy ma rację, a kto zwróci uwagę, ten od razu jest wrogiem. Patrzyłam na te dziewczyny w sklepie i widziałam, że dla nich jesteśmy tylko babami z pretensjami. Dla mnie były obrazem pokolenia, które zgubiło coś ważnego, delikatność, uczciwość. Szacunek do drugiego człowieka. Wystarczyło kilka słów zza regału, żeby poczuć się jak idiotka. A przecież to nie my byłyśmy naiwne, tylko one, wierząc, że świat zbudowany na kpinie i bylejakości będzie miał sens.
Przyjaciółka roześmiała się, gdy wyszłyśmy ze sklepu. Mówi: Zobacz, nic się nie zmieniło. Ty zawsze musisz coś powiedzieć, zawsze musisz walczyć o sprawiedliwość. Może tak. Ale wierzę, że to nie naiwność, tylko trzymanie się resztek normalności. Że nie wszystko trzeba odpuścić, nie na wszystko trzeba się zgadzać. Czasem trzeba przypomnieć światu, że kultura zaczyna się od prostych rzeczy, od nieobgadywania ludzi za ich plecami. Wracając, znów rozmawiałyśmy o dawnych czasach. O chłopakach z dziurawymi fryzurami, o truskawkowych wyprawach, o tym, jak życie było proste. I uświadomiłam sobie coś ważnego. Możemy narzekać na ceny, na chamstwo, na pokolenia, które nie znają granic. Ale to, co przetrwało, to więzi. Przyjaźń, która po latach odżywa jednym spojrzeniem. To jest prawdziwa wartość, której żadna metka z napisem 50% Price nie obniży. Świat się zmienia. Ceny rosną, kultura spada, a ludzie zamieniają delikatność na drwinę. Ale przyjaźń pozostaje jak znak wodny na papierze, widoczny tylko wtedy, kiedy przyłożysz go do światła. Dziś zrobiłyśmy to światło. I wiem, że choćby sprzedawczynie za regałami śmiały się do upadłego, ja będę się śmiała z nią, z moją przyjaciółką, przez kolejne lata. Bo to, co przetrwało, jest warte więcej niż wszystkie rabaty świata.