wtorek, 23 grudnia 2025

za podsumowanie

 






O przejściu przez ciemność

mówię wtedy, gdy noc nie chce już być nocą, a światło
jeszcze nie potrafi się przyznać, że wraca. Stoi w drzwiach
jak dziecko z prowincji, w za dużym płaszczu zszywanym z symboli.
Utkane złotem, mirrą i komunikatem prasowym.

Moje serce nauczyło się spokoju nie z mądrości,
ale z wyczerpania, jest jak pole po bitwie,
na którym ktoś zapomniał zebrać flagi, a wiatr je teraz składa
w jedną, nieczytelną opowieść o sensie.

Był czas, gdy wierzyłam w ogień: odrodzenia, nagłe zwroty akcji,
w młodość, która istnieje gdzieś poza mną, jak zapasowy kontynent.
Dziś wiem, że młodość jest ruchem, nie wiekiem, że potrafi
przejść na drugą stronę ciała i zamieszkać w dłoniach.
Drżą, ale nadal niosą.

W Betlejem zawsze rodzi się coś małego w cieniu wielkich narracji.
Wojny przechodzą obok, przebrane za konie i kamery,
a propaganda kładzie się spać w żłobie
jak zwierzę, które nie zna wstydu.
A jednak, światło uparcie wybiera najgorsze miejsce,
żeby się zacząć.

Celtowie wiedzieli, że słońce trzeba czasem przywołać szeptem,
nie aklamacją. Cykl nie potrzebuje wiary, tylko zgody.
Dlatego palili ogień nie po to, by zwyciężyć ciemność,
ale by jej dotrzymać towarzystwa, aż sama odejdzie.

Nadzieja nie jest obietnicą, jest narzędziem tymczasowym.
Mostem z gałęzi nad rzeką strat. Rozpacz też nie jest prawdą.
Obie zużywają się szybciej niż ciało. To, co zostaje,
to rytm: oddech, który wie, kiedy skrócić dzień,
a kiedy go wydłużyć o milimetr światła.

O przejściu mówię cicho, jakby to była czynność domowa:
przejść przez wiek, przez mit, kolejną zimę, nie gubiąc resztek
czułości, które wbrew wszystkiemu
okazują się najbardziej trwałym tworzywem świata.


niedziela, 21 grudnia 2025

Dlaczego warto kupić „Emiterium”?

 


sobota, 20 grudnia 2025

O ciszy - wybór własny

 





Cisza wchodzi tylnym wejściem

Nie musisz mnie otwierać. Cisza i tak znajdzie drogę.
Przejdzie przez wnętrze pomarańczy,
zwinie się w sardynce, zamieszka między znakami
interpunkcyjnymi, których jeszcze nie wymyślono.

Przez chwilę myślałam, że to ty – cień przemykający
pod lampą, ale to był tylko węzeł powietrza,
przesunięcie znaczenia.

Noc czasem upada na kolana w kuchni,
gdzie mleko się kończy, a światło z lodówki
jest jedyną latarnią dla tych, którzy wracają
z niczym.

Cisza nie zna kierunków. Jak sardynka albo białe koty,
które drżą w momencie, gdy pęka sen.

Być może jesteśmy tylko śladami –
nieoczywistymi, jak znaki na zaparowanej szybie.
Pojawiam się tam, gdzie coś przestało być głośne.
Między ostatnim szelestem a pierwszym kim jesteś?

Mów mi ciszo, jeśli nie możesz inaczej.
Zostawię dla ciebie światło w pomarańczy.
I kartkę pełną marginesów.




Cisza sardynki

Nie powiedziała nic. Położyła się w puszce,
zwinęła myśli w sreberko, i przez moment pachniała
oceanem – śniła o niebie.

Cisza nie potrzebuje konserwantów.
Wystarczy jej czas –
zamyka się w sobie. W gardle dziecka,
które nie nauczyło się jeszcze płakać.

Ktoś mówił o niej, że to przeoczenie.
Ale ja wiem – to wybór.
To sardynka. Woli nie wiedzieć,
czy ktoś ją otworzy.




Cisza pomarańczy

Nie da się jej obrać. Cisza nie daje się rozdzielić na części –
jest cała i lepka, przykleja się do skóry, jak niedopowiedzenie.

Leżała długo na parapecie, aż zgubiła gorycz.
Wyschła w sobie jak list napisany do kogoś,
kto nigdy go nie przeczyta.

Sok zapomniał, jak się płynie.
Zamiast tego – napięcie.
Między paznokciem a skórką,
między światłem a cieniem,
kiedy nikt nie pyta.




Cisza światła

Wchodzi zawsze bokiem. Zza zasłony, spod drzwi,
albo z odbicia w lustrze, zapomniała, kogo udaje.

Nie krzyczy. Ale wszystko przy niej milknie.
Jakby świat w końcu oddał głos temu,
co nie zostało powiedziane.

Była tam – pomiędzy dwiema sekundami,
w chwili, gdy zapominasz, czy to świt, czy zmierzch.

Cisza światła nie świeci. Ona trwa.
W twoim spojrzeniu, które nic nie mówi,
ale wszystko pamięta.




Czym jest cisza

Cisza nie jest brakiem dźwięku.
Jest dźwiękiem, który zrezygnował z bycia zrozumianym.

Bywa trzymana w dłoni, drży lekko jak pomarańcza,
jeszcze nie wie, czy ktoś ją otworzy,
czy zostanie zapomniana na parapecie
na tyle długo, by stracić soczystość i zyskać znaczenie.

Cisza nie jest symbolem. Nie da się jej uprościć.
Nie mówi nic, ale słyszy wszystko –
zwłaszcza te rozmowy, których nie odbyliśmy,
żeby nie zburzyć nastroju.

W środku ocean, dla rzeczy małych i przestraszonych,
zasypiają przy jej brzuchu, jak sardynka przy pomarańczy.

Czasem ktoś ją stawia na krawędzi krzesła,
wstawia do lodówki, albo zostawia pomiędzy frazami –
jakby była przystankiem, a nie drogą.

Z czasem wysycha, zwija się w sobie,
aż wreszcie zaczyna rozumieć,
czym naprawdę jest czekanie:
to trwanie bez gwarancji powrotu.
To skurcz światła w słoiku po herbacie.
To niedokończony projekt. Przechowywany
nie z obowiązku, ale z potrzeby zachowania oddechu.

I tylko wtedy, gdy ktoś przypadkiem dotknie cię znowu –
głosem, spojrzeniem, pytaniem – rozlewasz się
kroplą na nadgarstku.

Nie wiadomo, czy to radość.
Czy rana. Ale jesteś.



Cisza w pomarańczy
(wariacja na temat sardynki)



Cisza nie puka do drzwi, wchodzi, gdy sięgasz po pomarańczę
i nagle przypominasz sobie, że dziś miałaś do kogoś zadzwonić.

Ale nie dzwonisz. Przekrawasz owoc jakby to była rozmowa –
Cząstka po cząstce, oddech po oddechu, z ciszą zawiniętą w błonki,
pękają bez dźwięku.

W środku sardynka. Mała, przesolona, wspomnienie zdania,
którego nie powiedziałaś w porę. Przytula się do wnętrza jak do snu,
który nie zna języka.

Są rzeczy – istnieją tylko raz – skurcz soku na nadgarstku,
cienie dwóch palców na obrusie, wzór – zostawia gorycz
na końcu języka.

A potem zostaje tylko miękka skórka z wyschniętym środkiem.
cisza, usiadła na parapecie
i czeka.

Nie na słowo.
na to, że zrozumiesz bez niego.



Świt na języku
(wariacja ciszy z wnętrza liścia)



Cisza weszła boso. Zanim ją zobaczyłam, usiadła w rynnie –
udając liść, który nie zdążył opaść.

Nie robiła hałasu. Była dźwiękiem pozostawionym w garnku
po zupie, ciepłym jeszcze, ale już nie do powrotu.

Powiedziała:
dziecko uczy się świata nie przez nazwy,
lecz przez nagłe znikanie.


Dotknęła ściany. Na jej powierzchni wykwitł kształt –
niepodpisany, ale znajomy jak rana na krawędzi filiżanki.

Pamiętasz ten świt, gdy mleko się zagotowało,
a nikt go nie zauważył?

Byliśmy tam. Zbierając z podłogi oddechy,
zanim nauczyliśmy się mówić kocham bez pytania.

Widziałam, jak sosna zaczyna się bać.
Nie przed siekierą – przed dzieckiem, które pierwszy raz zapytało:
czy drzewo czuje ból?

A my nie umieliśmy odpowiedzieć ani ciszą, ani krzykiem.

Włożyłam list w środek pomarańczy. Nie po to, by go znaleźć –
tylko po to, by był tam, gdy kiedyś świat pęknie na pół
i ktoś zapragnie wyczytać z miąższu sens.

Cisza nie wyjaśnia. Pojawia się w chwili, gdy odwracasz wzrok
od tego, co zbyt proste.

Być może wszystko zaczęło się od oddechu w skórce mandarynki,
albo od łzy, która nie znała powodu – tylko datę.

Jeśli wrócimy tu kiedyś, niech to będzie w języku glonów.
Niech nas uczą te, które nie pytają o przyszłość –
mech, pająki, dzieci śpiące w nieznanym.

Nie zapalaj światła. Nie czytaj listu.
Tylko połknij świt, zanim wystygnie.

z Emiterium



O ciszy

I wtedy powiedziałam, że wszystko już jasne,
ale nie było. Było wręcz niejasne,
jak noc na przełomie, kiedy ktoś zdmuchuje
resztki światła z ust, a ono się nie daje.
I zostaje w powietrzu sztuczny ślad oddechu, migotanie.

Celtycka wiosna, tylko że nie. Coś żarzyło się pod skórą,
Wszystkie gesty obnażone, słowa jak kartki,
zbyt lekkie, by coś ważyć, zbyt ciężkie,
by ich nie rzucić. Taki węzeł, co pęka zanim go ktoś zawiąże.

Nie, no wiesz, to się nie klei, powiedział, a ja,
wbrew logice, widziałam wszystko w ciągłym ruchu.
Sznury, węzły, nitki jakbyś wędrował po śladach,
które nigdy nie były twoje. Zawsze gdzieś obok,
zawsze na marginesie. Pamiętasz margines?
Ten biały cień co zostawia papier, kiedy światło się nie patrzy?

To wszystko nie było o nim, nie było o mnie.
Nie było o węzłach, co je przecinał, bo nie umiał wiązać.
Było o słońcu, co wbija się w szyby, jak niewybaczalne
na zawsze. Było o zwykłości, stawia mur,
niewidzialny i taki solidny, jakby nigdy nie istniał.

Siedzę teraz na krze, ona płynie gdzieś tam,
może do ciebie. Może do nikogo.
I może się roztopi zanim znajdzie brzeg.
Może to lepiej. Może to było wszystko, co mogłam obiecać.

A kiedy słowa płynęły przez powietrze z ust,
już nikt nie słuchał, pozostałości światła
rozpraszały się na zakurzonej podłodze,
I coś się niosło, czego nie rozumiał nikt,
na pewno nie on, ani ja.

Rzucane petardy w podwórkach,
a potem tylko cisza, bo ktoś zdmuchnął światło,
bo ktoś powiedział, że to już czas.

I matka, miała w torbie wszystko, co najgorsze:
zasmarkane chusteczki, wspomnienia,
pośpieszne oddechy dzieci,
co strzelały w poezję jak w tarcze,
nie wiedząc, że ranią.

Koło moich rodziców też ktoś rzucał petardy.
Leciały też słowa. Głupie, takie, co zostawiają znaki
w powietrzu, w każdej fałdzie podłogi
w samym sercu dnia, tam, gdzie czas
przestaje mieć znaczenie.




piątek, 19 grudnia 2025

O ludziach, których spotkałam

 


czwartek, 18 grudnia 2025

III. Matka mówi do gleby

 






Nie jestem już potrzebna jako ciało. Zamieniam się w miejsce.
W przechowalnię wilgoci. W cichą spiżarnię dla głosów,
których nie wypowiedziano, bo były za miękkie
jak pisklęta pod śniegiem.

Czasem słyszę: mamo, co robi ziemia w lodówce?
a przecież to nie ziemia. To oddech twojej przyszłości,
ślad po jabłku, które jeszcze nie spadło.

Nie chcę, żebyś umierała na sucho.
Chcę, żeby twoje myśli miały gdzie wsiąknąć.

Wiem, że boisz się swoich snów, ale tam jestem, jako cień
o cieple znanym tylko pępkom i dłoniom na długo
przed pierwszym lękiem.

Twoje imię zakopane w korzeniach przesyła mi czasem wiadomości
w języku dla mnie niezrozumiałym, ale wiem, że to znaczy
nie bój się lub już nie wrócę, ale jestem.
 
Nocą układam do snu przyszłe rośliny. Nazywam je
według twoich grymasów, żeby mieć, gdzie klęknąć,
kiedy światło będzie za ostre, a śmierć – zbyt błyszcząca.

Jeśli przyjdziesz i znajdziesz słoik z ziemią
i nie będziesz już pamiętać – wsyp ją do wody.
Nie dla mnie. Dla ciebie. Dla tej, która będzie tobą,
gdy nie będziesz już sobą.




V. Kamień mówi z ziemi

Nie czekam. Jestem tym, co zostało,
gdy matka przestała mówić do roślin,
a dziecko odeszło w sen bez tła.

Leżę płytko. Pamiętam ciepło stóp i ciężar łez.
Nie pytam, do kogo należały.

Byłaś tu kiedyś, szukałaś znaku,
ale moje pismo nie zna alfabetu.
Zostawiam ci tylko kształt –
okrągły jak pytanie. Ciężki jak dom.

W nocy rozmawiam z korzeniami.
One wiedzą, że nikt nie wraca taki sam.

Nie chcę, żebyś mnie zabrała.
Chcę, żebyś mnie zapamiętała
na wypadek, gdybyś znów szukała
czegoś trwałego, czegoś, co nie rośnie
i nie znika.

z emiterium



wtorek, 16 grudnia 2025

O intensywności

 




O intensywności mówię wtedy, gdy wracam i dom
nie pyta mnie o imię, tylko oddycha ciężarem, jakby wiedział,
że bycie to czasownik zwrotny, i że można się w nim pomylić

o całe życie.

O intensywności. Gdy światło na framudze jest zbyt wąskie,
by coś obiecać, a jednak wystarcza, żeby pamięć
zaczęła się rozmnażać, jak pleśń na pomarańczy,
jak sens, który nigdy nie był planowany, a mimo to wraca,
cykliczny, uparty, jak ciało do oddechu.

Jestem intensywna, kiedy stoję pomiędzy:
między tym, co zostało nazwane, a tym, co jeszcze nie wie, że istnieje.
Między czułością a jej brakiem, też bywa formą bliskości,
jeśli odpowiednio długo się go dotyka.

Życie nie rozwija się liniowo, ono raczej łuszczy się, odpada
warstwami jak farba na balustradzie, odsłaniając inne wersje mnie,
które kiedyś uważałam za błędy drukarskie.
Teraz wiem: to były przypisy.

Intensywność ma smak rzeczy niedopowiedzianych: herbaty
zapomnianej na noc, rękawa, który nasiąkł cudzym ramieniem,
ciszy, która nie jest przerwą, tylko osobnym bytem
o własnej temperaturze.

Czasem myślę, że przemijanie to nie strata,
lecz zmiana gęstości. Że to, co odchodzi,
nie znika, tylko staje się trudniejsze do uchwycenia,
jak zapach po kimś, kto wyszedł bez pożegnania,
ale zostawił otwarte okno.

O intensywności mówię też wtedy, gdy ironia przestaje być tarczą
i zaczyna być sposobem oddychania. Krótkim, poszarpanym,
ale wciąż skutecznym. Bo empatia nie zawsze jest miękka;
czasem ma krawędzie, którymi można się skaleczyć,
jeśli zbliżysz się za szybko.

Widzę cykle tam, gdzie inni widzą koniec: w liściach,
które uczą się upadku, w słowach, które po latach
nagle odzyskują puls, w ciałach, które pamiętają
więcej niż chciałyby przyznać.

I myślę wtedy, że sens nie jest celem, tylko ruchem,
jak chodzenie po kamieniach w rzece, gdzie każdy krok
jest negocjacją między równowagą a ryzykiem,
między wodą a powietrzem.

O intensywności piszę, bo nie umiem jej przeżyć do końca.
Bo życie, jeśli jest czułe, musi też być nieporadne.
Bo wszystko, co naprawdę trwa, robi to tylko na chwilę,
a ta chwila, jeśli dobrze ją usłyszeć, wystarcza,
żeby oddychać dalej.


wtorek, 9 grudnia 2025

Zapraszam



 

O zawiści, doniesieniach i innych małych pożarach w poezji

 



Od kilku tygodni przyglądam się z bliska historii, którą znam aż za dobrze, tej, w której ktoś naprawdę utalentowany nagle staje się celem drobnych, ale bolesnych ataków. Poetka, którą bardzo cenię, osoba pisząca czule i precyzyjnie, znalazła się w oku burzy wywołanej przez kilka pań, dla których konkursy poetyckie stały się czymś więcej niż miejscem twórczej ekspresji. Raczej, areną walki, gdzie każdy drobiazg może zostać użyty jako broń. No i jest donos. Ot, jeden wiersz z calego zestawu konkursowego został opublikowany kilka dni wcześniej przed ogłoszeniem werdyktu konkursowego, w czasopiśmie internetowym, sytuacja, którą zwykły człowiek załatwiłby rozmową, uśmiechem. Przecież decyzji o wygranej organizatorzy nie podejmują kilka dni przed ogłoszeniem laureata. A mimo to grupka naciska, tropi, węszy, jakby nie chodziło o literaturę, ale o jakieś osobiste zwycięstwo nad kimś, kto zwyczajnie lepiej pisze. I myślę sobie, że cała ta historia nie jest o poezji. Ona jest o ludzkich emocjach, o tej ciemniejszej stronie zazdrości, która zamienia się w małą gorączkę nienawiści. O tym, że gdy pojawia się w środowisku osoba utalentowana, świeża, podziwiana, natychmiast znajdą się tacy, którzy spróbują ją ściągnąć w dół, by nie odstawała za bardzo od średniej. To nie trend literacki. To raczej współczesna, przyspieszona wersja dawnego mechanizmu: zamiast rozmowy pojawia się donos, zamiast wsparcia, sekująca grupa, zamiast radości z czyjegoś sukcesu, niepokój, że sukces cudzy odbiera cokolwiek nam. I tak właśnie w środowisku, które powinno być najbliżej wrażliwości i empatii, pojawia się ta niepokojąca odmiana poetyckiej gorliwości, w której każdy chce być sędzią i strażnikiem regulaminów. Tymczasem dobra poezja nie powstaje z hejtu. Nie rośnie na resentymentach. Nie karmi się donosami. Dobra poezja powstaje z uważności, samotności, zachwytu, małych i większych olśnień, z ciszy. I dlatego wiem, że moja zaprzyjaźniona poetka, ta, którą naprawdę warto czytać, wyjdzie z tego silniejsza. Bo jej słowa są większe niż te małe, podszyte drobną zawiścią głosy, które próbują je zagłuszyć. I może to w tym wszystkim jest najważniejsze: nie mylić głośności z wartością. Nie mylić donosów z troską o literaturę. I nie mylić zawiści z prawdą o świecie. W poezji, na szczęście, dalej decyduje to, co naprawdę zostaje z człowiekiem po zamknięciu książki. A nie to, co wcześniej krążyło w kuluarach konkursów. 


poniedziałek, 8 grudnia 2025

Rozczarowanie wpełza mi do kości

 


Słuchałam dzisiaj różnych takich, od relacji, paneli, dyskusji co gadają jakby byli po kursie jak powierzchownie ocierać się o świat i nie zauważyć nawet własnego oddechu i znowu poczułam, że mam coś inaczej w głowie, jakbym miała w środku kieszeń na głębię a oni mi wrzucają tam pestki po jabłkach i każą udawać, że to uczta. coraz częściej czuję, że moje odsunięcie, ten bezpiecznik, co miał mnie ratować, sprawia, że nie potrafię się nasycić, nie potrafię poczuć zachwytu tak do końca, jakby ktoś wymazał mi smak z podniebienia. Więc wracam do muzyki, bo muzyka przynajmniej nie kłamie, nie udaje, że ma odpowiedzi, nie udaje, że wszystko jest fajne, i że wystarczy, tyle tego, że można się w tym ukryć, ale gdzieś pod spodem krąży to samo zwierzę: rozczarowanie ludźmi, i to mnie powoli pokonuje, jakby podchodziło od tyłu i szeptało mi w kark, że znowu uwierzyłam, że będzie inaczej.



niedziela, 7 grudnia 2025

A co z wyobraźnią

 




Gdy owad drży pod szybą, i nie chce odlecieć, a ty jeszcze nie wiesz,
czy to wiosna, czy stara blizna znów pęka.

Zaparz herbatę,
ale tylko do połowy – reszta niech będzie ciszą.
W tej ciszy mieszkają rzeczy, które porzuciłaś:
klocki, których nikt nie poukładał,
pytania, które nie dotrą do końca ust.

Wyobraźnia rośnie pod skórą, jak łuski,
które gubi pisząca dłoń. Jeszcze chcesz wierzyć,
że rysunek palca na zakurzonej szybie,
to mapa do jakiegoś nowego sensu.

Dzieci uczą się ostrożności, jak ptaki,
przysiadają tylko raz – na krawędzi języka.
Ich dłonie są jeszcze czyste, ale już czują, że świat
zostawia tłuszcz, zadrapania i rdzę.

Mówią, że natura nas leczy, ale to tylko połowa zdania.
Druga ukrywa się w trzepocie skrzydeł po burzy,
w tym, jak ziemia trzyma zmarznięte nasiona
i nie mówi nic, choć tyle już widziała.

Gdy pytasz mnie, czy jeszcze piszę –
co mam ci powiedzieć? Że każde słowo boli,
że najpierw trzeba wetrzeć farbę w bawełniany
papier, pokryć woskiem krzyk?

A potem –
cicho.
Zaczynają się półcienie,
ciąg dalszy, którego nie wymyślono.
Tam rodzi się język.
Czasem drży, czasem kruszeje.
Ale póki jest –
idziemy.


Emiterium  22-23

piątek, 5 grudnia 2025

O artystach, którzy chcieli mieć na własność wszystko

 



Zadziwia mnie zawsze ten moment, kiedy twórca, nieważne czy wielki, czy ledwo unoszący się nad taflą własnej legendy, zaczyna otaczać język płotem. Jakby każde słowo miało swoją działkę, przypisaną księgą wieczystą, a metafora mogła stać się nieruchomością: nieużytkiem, ogródkiem pod skarpą, gotowym do sprzedaży za gruby hajs. Masłowska z kanapką z hajsem to tylko kolejny rozdział starej historii. Bo o ile ironia jest jej żywiołem, o tyle pragnienie posiadania może okazać się najbardziej serio aktem twórcy. A przecież nic w sztuce nie jest własne w sensie wyłącznym. Każda kreska, którą rysuję, była już kiedyś postawiona; każdy kwadratowy wiersz, zanim powstał, istniał w czyjejś głowie, choćby w postaci przeczucia. Kształty poezji, układy wersów, ta cała geometryczna choreografia utworów, ile razy widziałam twórców budujących z nich fortyfikacje? To ja wymyśliłam formę wstęgi, to ja jako pierwsza przesunęłam akapit tak, żeby wisiał, to ja napisałam zęby światła w poprzek ciemności. I zwykle kończy się to jak w dawnych kłótniach o wynalezienie koła: każda cywilizacja odkrywa je sama, bo każdej było potrzebne. Artyści często uzurpowali sobie prawo do słów, jakby język miał jedną parę drzwi i tylko oni posiadali klucz. Historia zna takie momenty, gdy twórca ogłaszał, że jego metafora jest niepodrabialna, jakby nie przyszła do niego od innych: z powietrza, z ulicy, z rozmów, z kultury, z podsłuchanego zdania w autobusie. Zresztą, to może najbardziej fascynujący paradoks: to, co naprawdę oryginalne, nigdy nie potrzebuje płotu. Wytrzymuje bliskość innych znaczeń, nawet kradzież. Energie słów są pożyczane, oddawane, krążą. Słowo zdradza, słowo wraca, słowo robi głupie miny i ucieka przez okno. Nigdy nie jest na zawsze. Z obrazami jest jeszcze gorzej. Każda kreska pod kątem wywołuje w niektórych twórcach odruch strażnika: to mój kąt, tak się nie rysuje świata, bez mojego podpisu to kradzież. Tymczasem styl, ten osobliwy sposób prowadzenia ręki i głowy, jest mieszaniną wszystkiego, co widziałyśmy wcześniej. Dziedziczeniem, przypadkiem, błędem, zapachem dzieciństwa, światłem w kuchni o piątej rano, pierwszym cieniem drzewa na szybie. Rościć do tego prawo to jak twierdzić, że wynalazłam sposób oddychania. Mogę go udoskonalić, mogę nadać mu swój rytm. Ale przecież wdech i wydech nie są moje. W sztuce istnieje tylko jedno realne prawo własności: prawo do pracy. Do uporu. Do tego, by codziennie siadać, rysować, pisać, sklejać fragmenty myśli i obrazów, które przepływają przez każdego. Oryginalność przychodzi czasem z nieba, ale częściej jest efektem żmudnego, prawie ascetycznego treningu. I o to można walczyć, o własny wysiłek, nie o zawłaszczanie wszystkiego dookoła.

Kiedy patrzę na tych wszystkich twórców, którzy z zacięciem notariuszy wyliczają swoje pierwszeństwa, przypominam, że sztuka nie jest księgą wieczystą. Jest przejściem. Rzeką. Każdy z nas zanurza w niej ręce, czasem w tym samym miejscu, czasem w innym. A woda i tak popłynie dalej. I dobrze. Sztuka nie jest od tego, by ją zamykać. Jest od tego, żeby ją puszczać wolno.


PS

Zdjęcie zrobiłam wiele lat temu, podczas zajęć z fotografii. Tematem była autopromocja: trzeba było stworzyć portret, który odsłania jakąś cechę osoby przedstawionej. Kiedy dziś patrzę na tamten kadr, a potem na setki podobnych zdjęć, które pojawiły się później niezależnie, pytam samą siebie: czy to oznacza, że pomysł należy do mnie? Jakbym miała akt własności na intuicję, którą mają setki ludzi?



środa, 3 grudnia 2025

wspomnienie barw, które nauczyły mnie wychodzić z mroku

 




to raczej coś jak nieporadny atlas zaginionych stworzeń,
które nosiłam w sobie, każde o innym odcieniu nerwu,
każde domagające się drogi powrotnej,
jakby ciemność była tylko zarośniętym szkicem,
z którego ktoś wymazał podpis, ale zostawił drżenie papieru.

wracam tam powoli, z ostrożnością, jaka pojawia się w dłoniach kobiet
noszących za długo cudze ciężary, troskę pożyczoną, winę odziedziczoną,
strach nabierany łyżeczką z dna przetworów robionych latem.
I nagle widzę, że mrok nie był żadnym mrokiem,
tylko półsurową farbą, pigmentem, który wciąż szukał sposobu,
żeby mnie ocalić.

kolory nie pochodziły z nieba, skądże, raczej z tego małego laboratorium bólu,
gdzie życie mieli się w moździerzu razem z porównaniami,
których nie potrafiłam jeszcze nazwać. tam wyrastały najdziwniejsze barwy:
fiolet wzięty z oddechu między kłótniami, popiół,
który wyglądał jak cień zwierzęcia obserwującego mnie
z wnętrza własnej pamięci, błysk, który mógłby być humorem,
gdyby wcześniej nie przeciął mi gardła.

i w tej gęstości nagle dostrzegłam coś, co przypominało instrukcję życia:
że każda barwa zaczyna się od ściemnienia, że światło to tylko efekt uboczny
rozpadu czegoś, co przez lata nie miało odwagi pęknąć. to było jak czytanie
księgi powstawania napisanej na odwrocie dawnej mapy,
tej, którą nosiłam w kieszeni jak amulet, choć dawno stracił ważność.

nauczyłam się wtedy mieszać własne odcienie
bez wstydu, odpowiadać na ciemność nie gestem obrony,
lecz dłonią wyciągniętą jak do rośliny, która zbyt długo trzymała w sobie noc.
moje barwy buntowały się, próbowały uciekać z palców
jak ptaki, które wiedzą, że ich skrzydła wymyślono od nowa.

i w końcu, pewnego dnia, kiedy wszystko we mnie dudniło
jak pusta misa po zbyt późnej kolacji, zrozumiałam, że kolor
nie jest odpowiedzią, tylko pytaniem, ruchem w stronę przyszłości,
która jeszcze nie ma swojego światła.

więc podgrzałam ten mój wewnętrzny barwnik,
aż zaczął pulsować jak ciało otwierające oczy po zimie,
wtedy zobaczyłam:
ciemność nie była żadnym przeciwnikiem tylko etapem fermentacji,
półproduktem przeznaczonym do przemiany, formą troski,
miała zbyt wielkie zęby.

i kiedy w końcu wydostałam się z niej, nie triumfowałam,
nie miałam siły na gest zwycięstwa, stałam po prostu w środku
własnego koloru, cała z liści, z pulsu, z oddechu,
i wiedziałam, że ta barwa jest pierwszą rzeczą,
która kiedykolwiek należała do mnie naprawdę.

poniedziałek, 1 grudnia 2025

Jesienny ocean

 











Z córką lubimy w wolnych chwilach wyskoczyć na kawę. Zawsze szukamy jakiegoś spokojnego, ładnego miejsca, a przy okazji odwiedzamy ocean, jak starego znajomego. Tego dnia pogoda była dla nas łaskawa, słoneczna, chociaż niesiona wiatrem. Na horyzoncie Galway, a my po stronie kamiennych płaszczyzn Burren. Tęcza, kilka głębokich oddechów i powrót.