wtorek, 27 maja 2025

Lisonoc i kaniula

 




(faza lęku)

 Buniu, a co, jeśli lekarz nie zna mojej choroby?
 Znajdzie.
– A jeśli nie? A jeśli będę taka… niestejburaczka?


Zatrzymałam się na tym słowie jak na kamieniu w rzece.
Niestejburaczka – taka, której nie potrafią nazwać.
Nie wiadomo, czy to wirus, sen, czy fragment snu i udaje infekcję.
A może coś z Japonii. Może Japoniczność.

Właśnie wtedy przyszła lisonoc.
Ta noc, kiedy lis siada obok, ale nie mówi nic.
Nie trzeba się bać – lisonoc nie chce brać. Chce być.
Jak plaster z opowieści.

– A kaniula?
– Kaniula nie ma intencji. To tylko plastik.
– Ale napawa mnie histerią, buniu. Ja będę lekarką, ale kaniule…
– Nie musisz kochać wszystkiego, co cię ratuje.


Owinęłam ją kołdrą jak cieniem.
Miała 39,8 i dziwnosłuch – słyszała wszystko:
kroplówkę, jęk kaloryfera, moje myśli, które krzyczały
że nie wiem,
że boję się bardziej niż ona
że nie mogę być niestejburaczką w jej oczach.

– Buniu, a czy w Japonii też dzieci się boją kaniul?
– W Japonii mają inne słowa na strach. Takie, które można zawinąć w ryż i zjeść.
– Chcę śnić o Japonii. Chcę śnić Japonicznie.


Nie mówiła już wtedy z sensem.
Ale pytalność jej się nie kończyła.

– A dlaczego zabawki nie mają swojego szpitala na zawsze?
– Bo dzieci zdrowieją.
– A kiedy zabawka umiera?
– To nie śmierć. To przejście do innego pokoju.


Zamknęła oczy i powiedziała:
– Ja mam w sobie liskrew, buniu.
Nie boję się, tylko jestem w środku pęknięta.
Jakby ktoś kroił mnie łyżką od chałki.


Nie znałam takiego bólu. Być po obu stronach igły.
Czuć igłę w jej ręce, a nie mieć gdzie jej oddać.

Nie ma miejsca, które przyjmie ból dziecka i go zatrzyma.
Dlatego wymyślamy szpitalność.
To kołdra, która pamięta.
To herbata, która udaje zupę.
To lalka, która rozumie więcej niż pediatra.

Byłam przy niej jak pies.
Jak poduszka.
Jak Japonia bez lotu.
I wiem, że kiedy minie gorączka,
zapyta znowu.

O lisy.
O śmierć.
O kroplówki.

O to, dlaczego dorośli każą jeść banana, kiedy robią rzeczy, 
których nie powinny widzieć dzieci.
Bo czasem dzieci są świadkami zła, 
nie mieści się w słowach. I wtedy ich pytalność 
to jedyne światło w pokoju. A dziwnosłuch to radar miłości.

Nie chcę, żeby musiała mieć rację.
Ale jeśli już musi – niech będzie silna tą liskrwią
która płynie nie z krwi, ale z pytania
czy można przetrwać bez tego wszystkiego
czego nie potrafimy nazwać.

Boginie od gorączki
(faza pamięci bez pamięci)

W środku nocy powiedziała:
– Babciu, kurczę się w środku.
Jej głos jest cichy jak zwinięte w sobie pisklę.

Złapałam ją w ramiona jak światło, które ucieka z lustra.
Miała 40 stopni i mówiła do bogiń.
Do bogini lisonocy. Karmi chore dzieci snami o lisach
– tych mądrych, których ogony zmieniają pogodę.

Do bogini szpitalności. Dotyka czoła chłodnym westchnieniem
i zostawia przy łóżku misia ze świeżym opatrunkiem.
(Nikt nie wie, skąd się bierze ten miś. Ale on zawsze przychodzi.)

– Czy boginie wiedzą, że boli mnie nie tylko ciało, ale również dusza w karku?
– Wiedzą, skarbie. Mają swoje majaki i pamiętają wszystko.


Szkarłatna gorączka to nie tylko choroba,
to kolor, próbuje zakwitnąć w gardle.
Japoniczność tej nocy polega na tym, że każde słowo jest pędzlem
i każde dotknięcie – próbą uchwycenia pary.

Słuchałam, jak mówi przez dziwnosłuch,
jak rozmawia z miłością. Nie tą dorosłą, chaotyczną,
ale tą pierwszą, ma kształt dłoni
i zapach malinowego syropu z łyżeczki.

– Gdzie teraz jest babcia w środku siebie? – zapytała.
– Tam, gdzie twoje czoło dotyka mojego serca.
– I co robisz?
– Czekam, aż majak wypuści cię z siebie.

Little kriw – jej osobista mitologia –
płynęła przez rozmowę i trzymała nas na wodzie.

Nie jestem lekarzem, jestem schronieniem.
Nie mam kaniuli, mam pytalność.
Nie umiem zbić gorączki, ale umiem zostać do końca nocy.


I zostałam.
Z każdą godziną boginie opuszczały pokój.
Lisonoc szła spać.
Szpitalność cicho zamknęła aptekę z marzeń.
Została tylko miłość,
jak złamana szklanka. Trzymasz mimo ryzyka.

Nad ranem powiedziała przez sen:
– Babciu, już się trochę rozkurczyłam.
– Tak, kochanie. Jesteś znowu jak świt.



lisonoc
rzeczownik, rodzaj żeński
noc, w której przychodzi lis, nie po to, by przestraszyć, ale by cicho usiąść obok, jak strażnik snu. Lisonoc pachnie korą, światłem księżyca i niepokojem, który właśnie się oswaja.

liskrew
rzeczownik, rodzaj żeński
krew lisa, czyli metaforyczne źródło odwagi dziecka, płynie przez sny i czuwanie, jest gorąca jak pytanie bez odpowiedzi. Liskrew pojawia się, gdy trzeba wejść do świata dorosłych i nie zapomnieć o sobie.

japoniczność
rzeczownik abstrakcyjny
stan bycia pomiędzy snem a nauką, charakterystyczny dla dzieci podróżujących do Japonii we własnym łóżku. Japoniczność to też umiejętność uważnego przeżywania chwili, szczególnie gdy trwa tylko chwilkę.

szpitalność
rzeczownik, rodzaj żeński
cecha rzeczy lub ludzi, którzy potrafią opiekować się chorymi zabawkami. Szpitalność mają pluszowe misie, lampki nocne i kołdry, które znają strukturę smutku. Można ją także mieć w sobie, wtedy dzieci szybciej zdrowieją.

dziwnosłuch
rzeczownik, rodzaj męski
umiejętność słyszenia rzeczy, których dorośli już nie słyszą: np. trzeszczenia chorej zabawki albo szeptu misia, który potrzebuje plasterka. Dziwnosłuch najczęściej ujawnia się wieczorem.

pytalność
rzeczownik, rodzaj żeński
nieugaszona zdolność do zadawania pytań w nieskończoność, bez względu na odpowiedzi. Pytalność to najczystsza forma filozofii dziecięcej, występuje w wysokiej gorączce, podczas podróży do Japonii i w porannej herbacie.

senowisko
rzeczownik, rodzaj nijaki
miejsce w pokoju, gdzie śnią się wszystkie sny naraz. Senowisko może być pod stołem, w ramionach, w zakamarku za kanapą. Czasem trzeba zapytać kota, gdzie się dziś znajduje.



poniedziałek, 26 maja 2025

O lisie




 

(faza ciekawości)

Lis w Sophie był jak sen. Nie kończy się rano,
tylko przesiaduje na progu i grzeje łapy w świetle.

Powiedziała:
– Mój lis mówi „tak” na wszystko, co nieznane,
i mruga tylko wtedy, kiedy ktoś potrzebuje odwagi.


Nie nosił ogona – miał w jego miejscu latarkę,
a jej światło badało gardła pluszaków i ludzi.

Gdy chorowała, to lis układał się na jej brzuchu,
rudy termofor z futra i czułości,
mruczał diagnozy nie do końca po polsku:
niemarznica, grubopuch,
brakujemy witaminę tulanki.


Siedziałam obok, nie pytana,
ale obecna, jak ktoś, kto kiedyś też miał lisa,
i nigdy o nim nikomu nie powiedział.



O japońskim śnie
(faza przytomności)

– Buniu, dziś śniłam sen z Japonii. Był cichy, papierowy
i pachniał ryżem. Mikururu tam mówiła do mnie
po liściu, jednym z klonowych, jesiennych języków.


Była rzeka zrobiona z atramentu i most z herbatników,
który przechodził tylko ten, kto znał odpowiedź
na pytanie bez znaku zapytania.


– Czy lekarze w Japonii naprawiają sen?

Tak, odpowiadam. Snem się tam leczy,
podają go ciepły, w miseczce z kojącego czasu.


W śnie Sophii wszystko było złożone jak origami.
Zmartwienie na sześć zgięć, guzik jak sakura,
a gorączka  wachlarzem.

Podeszła do mnie z wachlarzem i szepnęła:
– Dla ciebie,
żebyś nie musiała oddychać moim strachem.




O szpitalu dla zabawek

(faza pytań)


Łóżka z pudełek po herbatach, strzykawki z długopisów,
a zamiast stetoskopu, uszko od kubka i sznurek.

Szpital dla zabawek mieścił się pod stołem,
gdzie świat był bardziej na serio niż w białych salach.

Sophie chodziła w fartuchu z apaszki, z kapturem z rajstop,
i mówiła do misiów:
 Twoja niestejburaczka jest do wyleczenia.
masz mikururu we krwi, to dobry znak.


Bandażowała lalki w fragmenty moich notatek,
a jedną z diagnoz nazwała: nadmiar samotni w głowie.

 Co to znaczy? Pytałam, zerkając spod obrusu.
 Że trzeba tulić, i nie tylko raz.

Przyniosła chorego królika i powiedziała:
 On tęskni za tobą, nawet jak siedzisz tuż obok.

I wtedy zrozumiałam, że ten szpital to nie zabawa,
tylko plan ratunkowy dla nas wszystkich.



niemarznica
rzeczownik, rodzaj żeński
stan, w którym ciało może być chłodne, ale dusza pozostaje ciepła, charakterystyczna dla dzieci z bardzo dobrym przytulaniem. Leczy się ją herbatą z miodem i obecnością kogoś, kto zna twoje wszystkie imiona.

grubopuch
rzeczownik, rodzaj męski
forma ochronna zbudowana z kołder, ręczników i ramion, używana w trakcie choroby lub smutku, by nikt nie mógł się dostać do środka z czymś ostrym. Grubopuch to także metaforyczny kokon, w którym dzieci dojrzewają do zdrowia.


brakujemy
czasownik osobliwy, forma zbiorcza
czynność braku, który się rozciąga na więcej niż jedną osobę. Brakujemy witaminę tulanki oznacza, że tęsknota nie dotyczy tylko jednej osoby, ale tworzy przestrzeń wspólnego niedoboru czułości.


witamina tulanki
związek pojęciowy, lek domowy
substancja obecna w długich przytuleniach, obecności i delikatnym głaskaniu po plecach. Występuje naturalnie między babcią a wnuczką, szczególnie po przebytych niestejburaczkach.



niedziela, 25 maja 2025

Niestejburaczka

 



(faza strachu)

A co, Buniu, jeśli doktor nie zna mojej choroby
i nie będzie mógł mnie wyleczyć, i będę taka niestejburaczka?


Jej policzki płonęły jak pokrojone buraki
przykryte szronem lodowej ściereczki, a ja znowu stałam tam,
gdzie matka traci słowo, a bunia – oddychanie.

Szeptałam: Mikururu jest w tobie, to znaczy: twoje serce zna las
i nie oddaje go żadnym gorączkom. A lis śpi w twoim brzuchu,
rudy i czuły, pilnując, byś nie wymknęła się
z tego świata przez uchylone okno.

Pytania były jak deszcz w japońskim śnie – bez końca, miękkie,
ciepłe, naukowe w strukturze, liryczne w powtórzeniu:

– Skąd lekarze wiedzą, co nie działa?
– A jeśli nie wiedzą?
– Czy ortolan może chorować na brak powietrza w piecu?
– A Eugenie, co czuje, kiedy jej babka drożdżowa
opada z gorączki?
– Czy serca też się pieką i rozrywają w milczeniu?


Nie odpowiedziałam. Rozrabiałam zaczyn,
licząc, że ten ruch ręki oszuka śmierć.

Jej dłoń była wilgotna jak świeżo zmyta porcelana,
jej język mówił o niestejburaczce, o chorobie, której nie zna nikt
poza nią. I mną. Teraz już mną.

Bo była tak blisko braku, jak Eugenie przy ortolanie –
wszystko, co piękne i złe, można przecież wziąć do ust
i nie połknąć.

Drżałam o nią, ale nie bałam się. Mikururu mnie chroniła.
A Sophia spała, jej ciało rosło od nowa, pytało dalej.

Świat odpowiadał chałką z kruszonką
i ciszą pomiędzy pytaniami.




Mikururu w lisiej jamie
(faza unstable, czyli dlaczego Sophia chce zostać a scientist)

Kiedy powiedziała:
– Dzisiaj we śnie budowałam szpital dla lisów
i nie mieliśmy skalpela, tylko nożyk do masła,
wiedziałam, że wróciła z daleka,
z miejsca, gdzie niestejburaczki rosną
na cienkich łodygach lęku, z jedną kroplą odwagi
na końcu każdego liścia.


Jej sen był japoński: harmonijny i bez wstydu,
z surowym światłem, które opada jak papier ryżowy
na rany.

Czy lisy mogą mieć złamane serca, i czy wtedy
się je usypia, czy całuje w nosek?


Jej palce układały się w znaki nieznanych alfabetów,
a ja, Buniu, miałam notować każdy dźwięk:
mikururu,
serzdrżenie,
ciszopuch.


Tak powstał pierwszy rozdział
z podręcznika małego medyka –
wymyślony z gorączki i śmiechu,
z płaczu, którego się nie wymawia
ani nie zapisuje w dokumentacji.

Szeptałam:
Mikururu jest jak lampka w norze lisa, nie oślepia,
ale pokazuje krawędzie. A ty masz w sobie jamę,
w której żaden strach się nie ukryje zbyt długo.


Pytała:
– Czy to znaczy, że jestem dobra w rozpoznawaniu
trudnych spraw?
– Czy będę lekarką od rzeczy zmyślonych?


Odpowiedziałam:
– Już jesteś.

I zasnęła znów, oddychając przez papier,
który w snach był kołdrą, a w rzeczywistości
moim sercem zapisanym odręcznie.





niestejburaczka
rzeczownik, rodzaj żeński
rzadka, jeszcze nieopisana choroba, której objawy są nieuchwytne dla dorosłych, ale dziecko je zna dokładnie, najczęściej ujawnia się, gdy ktoś boi się, że nie zostanie wystarczająco zauważony, zrozumiany lub ukochany. Może mieć postać gorączki, drżeń lub smutku, który nie mieści się w słowniku medycznym.

mikururu
ruchome pojęcie, rzeczownik osobliwy
wewnętrzna iskra odwagi, której nie widać z zewnątrz, ale która prowadzi przez ciemność jak lis przez śnieg. U dzieci występuje naturalnie, to one uczą dorosłych, jak mówić "nie boję się" nawet wtedy, gdy się drży. Mikururu jest też dźwiękiem wydawanym przez serce, gdy właśnie coś zrozumiało.

serzdrżenie
rzeczownik, rodzaj nijaki
krótkotrwałe drganie miłości, objawia się wtedy, gdy widzisz kogoś śpiącego po chorobie i masz ochotę płakać, choć wszystko jest już dobrze. To też rodzaj wzruszenia obecnego przy zbyt dużym pięknie.

ciszopuch
rzeczownik, rodzaj męski
ptak zamieszkujący zakamarki zabawek i ciszę po dużym hałasie. Jego puch ma właściwości kojące, a jego obecność oznacza, że dziecko odzyskuje spokój. Czasem zostawia po sobie pojedyncze piórko pod poduszką.



sobota, 24 maja 2025

Tatuaż i uprzejmość, czyli o wrażliwości rasistki codziennej




 



Nie zamierzam oceniać wyglądu żadnej kobiety. To nie mój styl i nie moje kompetencje. Nie interesują mnie siwe trwałe, brwi jak krzaki, cienkie, nalana twarz lub pastelowe kamizelki z ortalionu. Nie obchodzą mnie gusty estetyczne, o ile nie przechodzą one cienkiej granicy między opinią a pogardą. Bo tu, proszę państwa, wkracza właśnie rasistka codzienna. Uprzejma, niby-dbała o ład społeczny, oburzona światem, który nie zapytał jej o zdanie zanim pozwolił ludziom tatuować sobie ciała, kochać, kogo chcą, lub – o zgrozo – żyć po swojemu.

Przeczytała, że mam tatuaż. I to wystarczyło, żeby odpalić tę subtelną rakietę nienawiści owiniętą w aksamit. Widziałam jej wpis. Czarny człowiek z czarnym tatuażem – bez sensu, mówi z błyskiem autorytetu w oku. Pomijając już język, który zatrzymał się gdzieś w przedwojennym gabinecie antropologii rasowej, uderza mnie jeszcze co innego – jak łatwo niektórym ludziom przejść od mam swoje zdanie do twoje ciało mnie brzydzi, więc przestań istnieć.

Tu nie chodzi o tatuaże. To pretekst. Dla takich osób zawsze znajdzie się coś obrzydliwego – czyjaś skóra, orientacja, sposób bycia, głos, fryzura. To tylko figury zastępcze dla własnych lęków, niezrozumienia świata i tego, że nie wszystko można kontrolować. Psychologia zna ten mechanizm – projekcja. Socjologia nazywa to systemowym uprzedzeniem, które karmi się własną ślepotą. A filozofia? Ta od Kanta do Arendt przypomina, że człowieczeństwo zaczyna się tam, gdzie kończy się pogarda.

Nie mam zamiaru się tłumaczyć z moich tatuaży. Są moje. Osobiste. Intymne. Nie pytam innych, dlaczego noszą krzyże na szyi, zdjęcia wnuków w portfelach czy brokatowe paznokcie w grudniu. To jest ich ciało, ich historia, ich wybór.

Ale nie, nie będziemy się poznawać bliżej. Z szacunkiem, lecz stanowczo – dziękuję za towarzystwo. Są granice. I nie chodzi tu o tolerancję wobec poglądów – chodzi o podstawowy ludzki szacunek. O granice, które trzeba wyznaczać jasno, zanim ktoś zacznie ci pisać na skórze rzeczy, których nigdy nie chciałaś tam mieć. A przecież, jak widać, są ludzie gotowi cię przepisać na nowo – przez filtr swoich lęków i pogardy.

Więc owszem, mam tatuaże. One nie są twoje. Nie musisz ich lubić. Ale dopóki istnieje coś takiego jak wzajemny szacunek – twoje obrzydliwe zostaje u ciebie w domu, a moje ciało zostaje u mnie.


Lekcja robienia matchy (z lisami w tle)

 



(z opowieści, którą Sophie zapamiętała na slowy)

A skoro o gapach mowa –
to lisy, Buniu. Zawsze lisy.
Siedzą nieruchomo za donicą z paprocią,
tam, gdzie zaczyna się early-late tea,
a kończy popcorn day.
Czekają.

Matcha nie lubi pośpiechu.
Trzeba ją budzić głosem.
Szeptem, co pachnie trochę cozy bubbles,
trochę twoją torbą na zakupy
z namalowanym księżycem.

W książce, którą czytasz do góry nogami,
skrzydła rozkładają się z szelestem.
Znajdujemy chłopca – gubi się w czasie,
jak ja wtedy, gdy szukałam Kaczkunii
w szafie z piórami.

On też uczy się lotu na pamięć.
Jego kroki – miarowe stuknięcia łyżki o bambus.
Jego roztrzepanie – mleczna mgła nad czarką.
Papierowy samolot z listka herbaty
nie poleci dalej niż pół kroku,
ale serce zna trasę.

Sophia podpiera brodę.
Lis ją widzi.
Lęki – jeszcze bez kształtu,
plączą się w słowach jak wątek w watełku.
Nie chce dziś iść tam, gdzie dzwonki
biją rytmem rutyny. Ale Gapa (ten z ogonem i szramą)
mruczy: czasem trzeba upaść,
żeby nauczyć się tańczyć
na brzegach własnego kubka.


Nauczyciele? To nie ludzie.
To światło. To dłoń, która trzyma czarkę,
gdy wszystko się rozlewa. To błysk w oku Buni
i cienka kreska cienia w okularach.
Nie karcą, tylko łapią, gdy wiatr kradnie kroki,
a pianeczka z matchy zaczyna znikać.

A świat? To nie tablica, nie kratka.
To wielki statek z herbaty,
co płynie przez mgłę. Nie pyta o błędy.
Pozwala dziecięcym snom rozlać się
jak zielone plamy na obrusie,
nieoczekiwane i śmiałe jak purple-ish.

Bo życie to matcha z porannego liścia –
czasem z burzą w środku,
czasem z uśmiechem na górze.
A gapy?
Gapy to jedyni, co pamiętają,
że nawet spóźniona czarka
może zaskoczyć niebo.


(wyimek z przygotowanej książki dla córki mojej córki)

czwartek, 22 maja 2025

O tym, co przygniata i pachnie jak metal

 




O hortensjach, które miały urosnąć tylko trochę.
Jak włosy dziecka w żałobie. Jak skrzela w słoiku.
Nie mieściły się w oknie. Nie chciały znać proporcji.

Noszę ich kształt w płucach. Kwitną, gdy śpię głęboko,
z twarzą odwróconą do ściany. Mam wyrosłą w środku
watę, zatrzymuje głos. Matka mówiła: nie bój się wody.
Ale woda przyszła w nocy, nie pytała o grunt.

Ziemia wtedy wygięła się jak łuk z mokrego rysunku.
Od tamtej pory nikt nie potrafił wrócić.

Zostawiam notatki, ale one parują. Zostaje tłuszcz,
szczelina, ostatni zapach drzwi. Nie uczę Sophii wszystkiego.
Oszczędzam jej imiona ptaków, które spadają w milczeniu.

Kiedy boli – głaszczę powietrze. Kiedy nic nie ma –
zasłaniam się hortensją. Jakby to był jedyny sposób,
by przeżyć światło.

Hortensja nocą

Hortensja wyrasta z nocnych kości, z łopatek snu, kiedy ciało
nie wie już, co chronić. Zbyt jasna, zbyt ciężka, jak list
nieprzeczytany do końca. Albo modlitwa, którą ktoś zaczął
i zapomniał dokończyć.

Śniła mi się woda. Szła po mnie, po łące. Nie było krzyku,
tylko hortensje, które chłonęły dźwięk. Stały po kolana,
uparte i miękkie, jak twarze tych, którzy odchodzili bez słowa.

W tych snach coś zawsze odpada. Kolano, litera, dzień tygodnia.
Ktoś mnie szuka, ale za późno. Zanim odpowiem,
zaczyna się nowa noc. Nowe dziecko. Nowa wersja utraty.

Moja babka trzymała zasuszoną hortensji w białej kopercie.
Z napisem na potem. A potem było zawsze za krótkie,
zbyt ciche. Jak ziewnięcie, które nie chce wyjść.

Zgubiłam nazwy kolorów, które kiedyś znałam na pamięć.
Teraz wszystko ma odcień skóry – tej, którą straciliśmy,
tej, którą jeszcze próbujemy ocalić od deszczu.

Sophii opowiadam tylko fragmenty. Nie o tym, jak hortensje pękają
od środka, tylko o ich kształcie, który przypomina coś,
co może przetrwać burzę. I kiedy budzę się z twarzą przy poduszce,
a niebo jeszcze nie postanowiło być dniem – trzymam się tego kwiatka.
Nie, nie życia. Nie trzymam się życia. Trzymam się hortensji.


środa, 21 maja 2025

O wybrzuszeniu ziemi, o tym co zasłania

 


(dla kogoś, kto nosił hortensje na drucikach)

O hortensjach mówi się z czułością tylko wtedy,
gdy już przekwitną. Póki są w pełni, rażą –
jakby nie znały umiaru. Jakby rosły zbyt długo
w czyjejś sprawie. Zbierają niepokój z powietrza,
liść po liściu, żebro po żebrze.

Nie pytam o twoje pęknięcia,
bo każde z nich służyło do podtrzymywania
czegoś większego niż my. Może tej przestrzeni
między miską a niebem, gdzie chowają się
plamy po gotowaniu i porzucone decyzje.

Dzieci pytają, czy niebo jest zamknięte od środka.
Odpowiadam, że tak – że tam są nasze matki,
i ktoś, kto naprawia ziemię po nocach.
Śnię, że jedna z nich była rybą, a druga latarnią morską.
Obie mówiły, abym nie wracała za wcześnie do oceanu.

Czasem uczę Sophie, jak się przesadza
rośliny w cień, jak nie mylić
koloru niebieskiego z chłodem.
Jak nie tracić głosu w zaparowanym pokoju.
Jak czytać noc po nocy, nawet gdy strony są puste,
a litery chowają się za paznokciem.

Jest we mnie wybrzuszenie, które powtarza
kształt twoich pleców, gdy spałeś przy świetle.
Może dlatego, gdy upadam, robię to na wznak.
Żeby ziemia wiedziała, że przyjmuję ją w całości.

Gdy pytają, o co chodzi z tymi kwiatami, mówię:
to nie kwiaty. To coś, co zasłania. Jak powieka
nad światłem. Jak ostatni pocałunek przed wojną,
której nikt nie ogłosił, ale wszyscy ją czują
w opuszkach palców, gdy dotykają ziemi.


wtorek, 20 maja 2025

Uchylone: sixteen voices

 


Dziękuję serdecznie Anne Błasiak za przekład i opiekę nad wierszami oraz Davidowi Cooke’owi za zaproszenie i prezentację w The High Window. Cieszę się, że mogłam być częścią tego wyboru  obok tak wielu wyrazistych głosów poezji polskiej.

Warm thanks to Anne Błasiak for her translation and care, and to David Cooke for welcoming and featuring my poems in The High Window. I'm delighted to be part of this selection  alongside so many distinct and powerful voices of contemporary Polish poetry.

Do read and explore  it’s a window worth opening. 






poniedziałek, 19 maja 2025

Zimne są stopy opowieści

 



Proszę raz. Tylko raz. To nie gra o dumę, nie wystudiowany chłód. To gest. Taki, który nie potrzebuje echa, żeby się wydarzyć. Taki, który nie wraca, jeśli nie został przyjęty. Nie ma we mnie łomotu. Nie ponawiam ruchów, które już się odbyły. Nie przypominam się, nie pytam czy zdążyłeś przeczytać?. Czas nie jest tu winny. Milczenie też nie. To tylko światło, które raz zaświecone, gaśnie bez reakcji. Zdarza się, że ktoś mówi: w ciągu tygodnia. A potem, po trzech miesiącach, pyta, czy jeszcze może. Ale ja już nie jestem tam, gdzie byłam, kiedy mówiłam: zróbmy to razem. Nie mam pretensji. Zamykam szufladę z tym projektem – cicho, bez huku. Nie wszystko wymaga wyroku. Czasem po prostu coś się kończy, bo nie zaczęło. A ja przecież mam inne rzeczy do ratowania. Mam wnuczkę, która buduje świat od zera z kawałków liści, która rozmawia z lisem i zasypia, trzymając w dłoni własne słowo. Mam ją. I siebie – na tyle, na ile jeszcze mnie nie wyparto. Na kogo kolej, kiedy marzną stopy? Na tego, kto umie wstać i przynieść ciepło. Nie po to, żeby było łatwiej, ale żeby przynajmniej nie bolało tak, jak wtedy, gdy się czeka.

Mam dyżur.
Mam gorącą wodę.
Mam stare nagrania i zmarłych, których opłakuję we własnym rytmie.
Nie pytajcie mnie, czy jeszcze chcę.
Zobaczcie, co z tym zrobiłam.

Wyimki z książki dla córki mojej córki

Lekcja świata (VIII)
– o kolorach do wypicia, zaszeptania i zapomnienia

W jej palcach:
lilac dust i waniliowa sól,
czymkolwiek są, przyklejają się do opuszków.
Dłonie jak paleta bez planu.
Obraz bez konturu,
który właśnie się zaczyna.

– To jest sorbetowy róż śpiącego lisa –
mówi, pokazując na cień za kanapą.
– A ten?
– Budyń z księżyca. Ale tylko z trzeciej nocy.

Stół jak mapa zmyśleń.
W misce pastelowe klocki.
Rozpoznaję: matcha,
słodkie shiso,
i coś, co przypomina smak ciszy po deszczu w Kioto.
Ona nie zna jeszcze nazw.
Nie potrzebuje ich.
Mówi do mnie:

– Ten kolor ma dźwięk. Jakbyś dmuchała przez rurkę w mleko.

Uczę się od niej,
jak można widzieć świat, zanim się go wymyśli.
Słowa są późniejsze.
Smaki są pierwsze.
Między nimi: skórka z yuzu,
kiedy nikt nie patrzy.

Patrzę na nią.
Twarz ma w odcieniu mochi z różą.
Uśmiech – prawie przezroczysty.

Zastanawiam się,
czy Japonia wie,
jak bardzo na nią czeka.



Lekcja świata (IX)
– o zapachach, które robią dziury w czasie

Dziś uczymy się nosami.
Nie od razu wchodzimy w dzień.
Najpierw: zasłonięte oczy.
Cisza jak zakładka w starym komiksie.
Podaje mi zapach:
rękaw koszuli po całym dniu.

– To jest... człowiek, który wraca.
Ale jeszcze się nie przywitał – mówi.

Z pudełka wydobywa inne.
Skrawki powietrza, które zebrała pod łóżkiem:
cynamon z kąta książki kucharskiej,
zjełczały dżem figowy,
plastik nowej lalki bez imienia.

– Każdy z tych zapachów to osobna droga –
mówię, choć nie wiem, dokąd idziemy.

Zakręca mi pod nosem małą fiolkę.
Zanim cokolwiek powiem:
– To jest zapach, który ma kolor.
Szary z niebieskim końcem.
Jak chmura, która chce być deszczem,
ale nikt jej nie pozwala.

Pamięć węchowa nie pyta o pozwolenie.
Przypomina mi się:
rękawiczka dziadka z wełny i smoły,
puder babci, który pachniał jak list.

Ona to wszystko zna,
choć nie była wtedy nikim poza przyszłością.

Siedzimy na dywanie,
który od lat wchłania historie.
Zapach dnia dzisiejszego:
ciepłe stopy i otwarte okno.
I sos sojowy, który nieopatrznie rozlała.
Śmiejemy się.

Pachnie jakby coś się zaczynało,
choć nikt nie znał przepisów.


Zabawy w koniec i początek: dywan

Sophia śmieje się, bo wie,
że niektóre dywany tylko udają bezruch.
W środku nocy, kiedy wszyscy już śpią,
dywan pod stołem zwija się jak ślimak
i wędruje pod drzwi, które pamiętają więcej.

Klocki Lego leżą rozsypane jak alfabet japoński,
trochę hiragany, trochę katakany,
trochę domów z bambusa zbudowanych z paznokcia
i kawałka skórki od jabłka.
Jest w tym jakaś elegancja z Kioto,
pudrowa nuta wanilii z Uji,
ruch lekki jak haiku wypowiedziane przez sarnę
w środku zimy.

Babciu – pyta –
czy w Japonii robią śnieg z fasoli?
I czy można z niego ulepić lisa?

Nie odpowiadam od razu.
Bo nie wiem, czy świat już się nie zakończył.
Może właśnie ta rozmowa
jest jego drugą próbą.

Kiedy Sophia zasypia,
widzę, jak jej palce poruszają się w śnie –
jakby znów budowała dom z wodorostów,
w którym wszystko jest ciche,
ale nie martwe.


Księga Skarg i Zażaleń
(czyli: sekretny zeszyt Sophii)

Skarżę się, że księżyc nie odpowiada na listy.
Pisałam już trzy razy. Zrobiłam rysunki.
Wklejałam prawdziwe cekiny. Milczy jak dziadek, kiedy pracuje.

Zgłaszam zagubienie rzeczy:
jednej rękawiczki z zimy, w której chorowaliśmy razem,
oraz uczucia, co miało trzymać mnie za rękę
przy przechodzeniu przez smutki.

Chciałam zgłosić, że noc nie daje się zatrzymać.
Czasem próbuję przezroczystym kubkiem,
ale ciemność przecieka, jak herbata
przez pęknięty filtr.

Dziadek powiedział, że wszystko będzie dobrze.
Potem wziął kurtkę i poszedł do pracy.
W tym czasie deszcz wlał się przez drzwi,
i teraz nie wiem, czy miał rację.

Zgłaszam, że czas się psuje.
Nie działa do tyłu.
A jak naciskam go w sercu,
to robi klik, ale nic się nie dzieje.

W restauracji z wczoraj zabrakło słów.
Pani powiedziała proszę i urwało się zdanie.

Ktoś zapomniał dostawić koniec.
Ktoś zapomniał, że język też się kruszy.

Skarżę się, że dorosłość jest jak gumka myszka:
zmazuje za dużo i zostawia brudne ślady.
A potem mówi: trzeba było lepiej pisać.

I jeszcze jedno:
dlaczego nie można zjeść głodu?

Podpisano:
Sophia (lat pięć i trzy czwarte)
Prowadząca dochodzenia, kelnerka z wyobraźni,
specjalistka od łatania dziur w świecie



Dziennik Zaginionych Potraw

I. Zupa z opowieści
Podobno gotowała ją babcia,
ale nikt nie pamięta, z czego.
Ktoś mówi: z tęsknoty, ktoś: z płatków.
Podobno pachniała jak list od nieznajomego,
który kiedyś chciał się tobą zaopiekować.

II. Krem z przytulenia
Znika, gdy się boisz.
Nie da się go zamrozić.
Najlepiej smakuje na balkonie,
kiedy wiatr porusza firanką,
a ktoś właśnie wraca –
z daleka, z siebie, z ciszy.

III. Tarta z braku odpowiedzi

Na spodzie cichy kruszek.
Nadzienie z domysłów.
Polewa: niewypowiedziane.
Podawana zwykle o zmroku,
z dłońmi złożonymi w pytanie.

IV. Pierogi z malinami i przeproszeniem

Ciasto bardzo cienkie, ledwo trzyma uczucia.
W środku czerwone, lepko słodkie:
to to, czego nie powiedzieliśmy,
a mogło być listem.

V. Herbata z czasu przed snem
Podobno kiedyś serwowano ją wszystkim,
którzy bali się ciemności.
Dziś już nikt nie pamięta przepisu.
Może to była zwykła woda,
ale pita razem,
zrobiła z pokoju planetę.

VI. Tort z utraconych chwil
Przypomina o urodzinach, na które nie dojechaliśmy,
i o prezentach, których nie otworzyliśmy.
Zbyt słodki.
Zbyt prawdziwy.
Podaje się go tylko raz,
ale zapach zostaje na lata.

VII. Kanapka z niedopowiedzeniem
Chrupie w środku,
choć nikt nie wie, co tam włożono.
Może ból, może śmiech,
może słowo, które miało paść,
ale ugrzęzło w gardle jak ość wspomnienia.


Zamknięto zeszyt.
Zwinęła go w rulon i schowała do plecaka.
Nie wiadomo, kiedy znów go otworzy.
Ale ktoś, gdzieś,
na pewno poczuje głód.


Zeszyt nieobecności

Strona pierwsza:
granatowy kisiel z robaczywek –
serwowany tylko w piątek, gdy księżyc obraca się tyłem.
Smakuje jak porzucona karuzela,
pachnie wierszem napisanym na etykiecie po syropie malinowym.
Podobno podany z czułością może odwołać śmierć kota.
Ale tylko raz.

Strona druga:
lazur malinowy
to nie kolor, tylko dźwięk,
który robi się w ustach, gdy nie wiesz, czy to śmiech, czy ból z języka.
Podawany z plastrem przezroczystego masła,
które tylko dzieci potrafią rozsmarować bez lęku.

Strona trzecia:
kiszone światło o smaku środy
(nie mylić z wtorkiem w occie).
Powstało, gdy Sophia zniknęła pod stołem i wróciła jako pies.
Zjadła nas wtedy całych,
ale zostawiła kciuk w cukiernicy –
żebyśmy wiedzieli, że wróci.

Strona czwarta:
sorbet z zapomnianego koloru
– dokładnie tego, co miały ściany pokoju Margo,
gdy wypełniała je olejkiem sandałowym i odpadającym tynkiem myśli.
Można go liznąć tylko raz.
Potem język zamienia się w kartkę,
i ktoś coś na tobie napisze.

Strona piąta:
czekolada z nieprzespanych kolan
robiona z resztek wstydu,
zostawionych pod łóżkiem w hotelu, którego nie było.
Idealna do herbaty z udawanego zapomnienia.
Nie słodka. Nie gorzka.
Dokładnie taka, jak trzeba.

Strona szósta:
mus z przemilczanych narodzin
Tylko dla tych, którzy umieją ukroić ciszę
bez przecinania skóry.
Podawany z pestkami zmyśleń,
zebranych spod języka dziecka,
które nie wie jeszcze, że wszystko się kończy.

Strona siódma (ostatnia):
krem z popołudnia, którego nie będzie
delikatny, bezcukrowy, z cieniem.
Posypany pudrem z nieobecnych.
Trzyma się języka, ale nie zostawia śladów.
Można nim pisać po szybie,
gdy światło już uciekło.
To wtedy widać wszystko.

Zeszyt nie zamyka się.
Nie wolno go zamykać.
Zamknięcie sprawia, że wraca zapach niemieckich jajek
i smak plastikowej karty,
którą Sophia podała do rachunku.
– Takie rules – powiedziała.
I odłożyła świat.

Księga Śniadań, które nic nie znaczą –
napisana w tonie migoczącej melancholii,
z czułością dla zmyślenia i przetrawionej codzienności,
w której każda łyżeczka przypomina o czymś, co mogło się zdarzyć,
ale nie zdążyło.


I.
jajko na miękko z dźwiękiem z poniedziałku
rozlewa się jak powieka babki w śnie
zanim ktoś wyłączył ciepło.
Trzymane w pudełku po guzikach
obok wspomnień o tym, że wczoraj
nikt nie powiedział już nie.

II.
kanapka z pustką i ziarnem pieprzu
na chlebie z opóźnienia.
Zamówiona przez okno w kuchni,
w restauracji o nazwie:
Proszę mnie nie zapomnieć.


III.
kawa z wczorajszego śmiechu
słodzona grymasem.
Podana w filiżance po babci,
tej, co myślała że porcelana
może unieść ból.

IV.
parówka z utopionego snu
który przyszedł jako chłopiec bez butów,
niósł widelec jak krzyż
i mówił jeszcze jedno, mamo,
jeszcze jedno nieistniejące.


V.
masło z opowieści o śmierci praprababci Marysi
która wciąż siedzi w kredensie
i uśmiecha się z półki.
Rozsmarowuje się na języku jak
jeszcze, tylko spróbuj zapomnieć.

VI.
musli z piasku i palców Sophii
zebranych znad brudnej kartki,
na której napisała:
dziś podajemy wszystko,
co się nie wydarzyło.

Kiedy skończyła, pocałowała mnie
w nos i zniknęła pod stołem.

VII.
woda z kranu, która pamięta ciemność
z kubka po myciu pędzli
przedstawia się jako napój nieistnienia.
Smakuje jak głos ojca,
którego nie poznałam,
ale wiem, że mówił o mnie ta dziwna.

VIII.
łyżeczka zrobiona z pytania
czy już dziś?
kładzie się na języku,
jak zbyt wcześnie wypowiedziane kocham.
Nie ma do niej filiżanki.
Nie ma do niej świata.


śniadania nic nie znaczą, ale próbujemy
codziennie od nowa.
przy stole zrobionym z nieobecności.
ze sztućcami z domysłów.
z serwetkami z ciszy.
i z Sophii,
która czasem
przynosi rachunek
napisany na skórze dłoni:

– rules.






sobota, 17 maja 2025

Ćwiczenia końca świata

 




(fraza druga)

Córka mojej córki stuka łyżką w czas,
jakby można było ugotować dzień.
Jest coś zbyt kruchego w tych ruchach,
a jednak nienaruszalnego, jakby świat
uczył ją reguł, o których my zapomniałyśmy.

Kiedy mówi mama said the trees are breathing,
nie poprawiam jej, tylko obserwuję,
czy naprawdę to widzi –
że liść potrafi milczeć tak głęboko,
aż boli.



piątek, 16 maja 2025

O przeciskaniu

 


(fraza pierwsza)


I cisnę się, przeciskam dłońmi
pomiędzy domem a głosem,
który rośnie w szczelinach płytek łazienkowych.
Dzieci uczą się czytać z rachunków za światło,
a ja próbuję im wyjaśnić światło
bez rachunku.

Pod skórą: przesyłki z kompostu,
znaki wodne miłości i plamy po rosole.
Wyrzucam wszystko, co nie chce umrzeć w ciszy.
Ziarno pod paznokciem.
Klin pod sercem.
Powiedz mi, kiedy światło się kończy,
i czy mamy wtedy coś powiedzieć dzieciom,
czy tylko przestawić doniczki.

Wiem, że przyszłość nie przyjdzie w wiadomości
ani w spadku.
Zamieni się w bąbel powietrza
pod skorupką jajka, które pękło w kieszeni płaszcza.
Dla niepoznaki.

Słucham nowości na Spotify.
Brzmią jak śmierć podana do łóżka z mlekiem.
Jakby ktoś przez przypadek dotknął mnie myślą.
Dom cały gra, nawet ci, co milczą.
Sąsiedzi, mają okna w moim oknie,
krowy, które nie wiedzą, że są systemem trawiennym
dla świata, który nie umie zwymiotować.

Miłość to przeciek.
Odsączam ją na noc do butelki po oleju,
opisuję datą i chowam za syfon.
Nie dla dzieci. Dla pamięci,
która już nie wróci,
ale może coś usłyszy.

Wystarczy mi ta jedna ulica:
pęknięcie w chodniku,
gdzie Sophia znalazła trzmiela
i dała mu imię,
choć wiedziała, że zdechnie do świtu.

I tak uczymy ją wszystkiego.



czwartek, 15 maja 2025

Z wdzięcznością i zachwytem

 


Anna Blasiak napisała o mnie kilka ciepłych słów dla Anmly – to dla mnie bardzo wzruszające, bo Annę cenię od dawna, a nasza znajomość, choć przez długi czas tylko internetowa, była zawsze prawdziwa i uważna. W tym numerze Anmly znalazły się dwa moje wiersze, które razem przetłumaczyłyśmy na angielski. A co więcej – przeczytała je, pięknie, z wyczuciem i czułością, która potrafi przenieść głos na niezwykły poziom odbioru.

Jeśli macie chwilę i ochotę, zapraszam Was do przeczytania i posłuchania – niech te wiersze znajdą swoje echo i w Waszych dniach:

🔗 Anna Blasiak and Małgorzata Południak translate Małgorzata Południak – ANMLY

Dziękuję, Anno. Za słowa, za przekład, za ten wspólny moment.

środa, 14 maja 2025

Dłoń w dłoni

 




To było wtedy, gdy wszystko pachniało inaczej  żywiej, mocniej, z tajemniczym połyskiem niedopowiedzenia. Miałam sześć lat, no może siedem, i byłam u dziadków w Beskidzie, gdzie czas gubił się między sosnami, a światło było inne – bardziej stare, jakby pamiętało więcej niż ktokolwiek z nas.

Chodziłam z dziadkiem Adamem pod Śnieżnicę. Nie mówił wiele, nigdy nie mówił wiele – był raczej ciszą wśród słów innych ludzi. Czasami myślę, że w tej ciszy mieściło się wszystko, czego nie wypowiadało się w domu, we wsi, w kraju. Ale jego dłoń była zawsze blisko, otwarta jak schronienie. Wsuwałam swoją niewielką w jego szorstką, pewną, i wszystko wracało na miejsce, nawet kiedy wiatr zrywał się nagle i trawa zaczynała mówić niezrozumiałym szeptem.

Znajomi dziadka mieli tam ule – wielkie, drewniane skrzynie jak ciche domy. Pamiętam smak miodu – lejącego, jasnego, słonecznego. Dostałam butelkę do ręki, a miód był jeszcze ciepły od dnia. Jadłam palcami, ustami lepkimi od słońca, biegając pomiędzy owcami i dziećmi, których imion już nie pamiętam, ale pamiętam ich śmiech i łąki, które falowały pod nami jak morze. Wysoka trawa zasłaniała świat dorosłych, a ja byłam ukryta – w kwiatowych chmurach, w ostrych liściach, w szczelinach tego lata, które nie chciało się skończyć. Czas był płynny i dziki jak pszczoły, które tańczyły swoje wzory nad głowami.

Na rozwidleniu dróg, tam gdzie kończył się skrót przez łąkę, stała mała kaplica – bielona, z drewna, w której Maryjka miała twarz dziewczynki. Jej policzki były różowe, a oczy zawsze smutne, jakby widziała coś, o czym nie wolno mówić. Zawsze paliły się tam świeczki, a zapach wosku wżerał się w skórę. Ktoś zostawiał tam polne kwiaty, jarzębiny, czasem różaniec z wypłowiałych paciorków. Pachniało snem – nie dało się go opowiedzieć. Światło, wpadające przez wąskie okienko, drżało na figurze, jakby ktoś od środka chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował.

Czasem dziadek prowadził mnie do lasu, gdzie był cmentarz. Taki, którego nikt nie odwiedzał. Krzyże zardzewiałe, ziemia porośnięta bluszczem, tabliczki z zatartymi imionami. Mówił, że tu pochowano tych, co zginęli pod Śnieżnicą, ale nie mówił jak. Zamilknięcie było jak mur. W lesie było cicho, aż za cicho. Nawet ptaki tam nie śpiewały, jakby pamiętały zbyt wiele. Czasem leżał tam kamień, który wyglądał, jak skręcone ciało. Bałam się go dotknąć. Dziadek zawsze wtedy stawał obok, jakby czekał, aż sama zdecyduję, czy patrzeć, czy odejść.

Były w tym dzieciństwie rzeczy niedopowiedziane – kobiety, przestawały mówić na nasz widok, a mężczyźni znikali. Skrzypiące schody, światło gubiące się pod stołem, zapach suszonych grzybów i milczenie, które rosło między jednym a drugim łykiem herbaty. Ale był też dziadek – jego dłonie, plecy, nos czerwony od słońca i twarz zmęczona, ale obecna. I to mi zostało najmocniej – ten lęk, że kiedyś nie zdążę włożyć dłoni w jego dłoń, gdy znowu zerwie się wiatr.

Zima. Padało aż po szyby, ferie zaczynały się od wyprawy na stację. Śnieg sięgał wyżej niż ja, wyżej niż ogrodzenia, był jak miękka ściana czasu. Dziadek wtedy brał mnie na barana i szliśmy do pociągu, który zabierał nas do Chabówki. Miał ciepłą czapkę z wystrzępionym brzegiem i rękawice, pachniały dymem z pieca. Nie pytał, czy jest mi zimno. Wiedział. A ja wtulałam się w niego, czując się bezpieczna, jakby mógł zatrzymać dla mnie cały świat.

Na strych wchodziło się po starej, skrzypiącej drabinie, trzymała się resztkami własnej lojalności wobec domu. W kącie, gdzie światło z okienka padało pod takim kątem, że cząstki kurzu wirowały jak gwiazdy, stała rzeźbiona skrzynia. Drewno miało kolor orzecha, z zakamarkami ciemniejszymi jakby ktoś wlał tam cień. Wzory były misterne – gałązki, ptaki, słońce, jak z dziecięcego snu. Siedziałam obok niej długo, czasem z zamkniętymi oczami, jakbym chciała zapamiętać jej zapach.

W skrzyni leżały książki oprawione w drewniane okładki, ciężkie, pachnące kurzem i żywicą. Nie czytałam ich tak, jak się czyta – literami. Sunęłam palcami po rzeźbieniach, badałam pismo jak ślepcy – zmysłami, intuicją, jakby to było zaklęcie. Wracałam tam w chwilach tęsknoty, jak do świątyni. To był mój sposób, by być blisko dziadka, już po tym, jak odszedł. Po prostu być w miejscu, które go jeszcze pamiętało.

Nie byłam na pogrzebie. Rodzice przywieźli albumy z Auschwitz – oglądałam je w milczeniu. Hałdy okularów, zębów, protez, dziecięce buciki z zaschniętym błotem, fragmenty ciał, których nikt już nie nazywał. Przeglądałam te zdjęcia z bólem, nie miał słów  tylko obraz. Został we mnie na zawsze. Przychodzi w snach, w nieoczywistych momentach. Czasem, gdy patrzę na czyjeś buty. Czasem, gdy zamknę oczy i zobaczę blask metalu w popiele.

Tamten dziecięcy świat kleję z łatek – wspomnienie dłoni dziadka, drewniane litery pod palcami, radość lata i rozpacz śmierci, której nie mogłam zrozumieć. Z rozszczelnionych drzwi, z zapachów i szeptów, z miejsc, gdzie światło drży. Wszystko to było moje. Wszystko było we mnie. I chyba nadal jest.