sobota, 21 grudnia 2024

Łyżka koparki

 



Wciąż słyszę dźwięk,
jak drewno pęka w powietrzu,
szept gałęzi zamiera.

Nie było pił –
tylko łyżka koparki,
łamała drzewa,
jakby ludzi
rozrywała ostra krawędź
stalowego gardła.

W powietrzu został kurz,
a w ziemi – rdza i cienie korzeni.


piątek, 20 grudnia 2024

Rozszczepiam wrażliwość na tysiąc drobin

 



Jestem krajem, którego nie sposób zdobyć.
Pod skórą drzemią palce – inne, obce,
przygniatają mi progi, rozrywają mapy.
Ktoś depcze po piętach, jakby brud miał mnie złamać.
Jakby wnętrze mogło być puste, odporne na odciski.

Zestawiam ich na półkach.
Tam szeleszczą, kneblowani, okryci kurzem jak stare listy.
Niech ich zgniecie cisza, niech ich wypluje sen.
Są zdania, których nie chcę słyszeć –
przecież nic się nie stało.

Ale ból jest jak krajobraz po wojnie.
Pejzaż wypełniony śladami pięści, zatopiony w otworach,
twardziele chodzą po nim boso i nie krzywią się z bólu.
Zazdroszczę im.
Ciągle uczę się gasić pożar.

Moja nadwrażliwość to chmura cholery,
która rzeźbi moje ciało,
przewierca dźwięk milczenia i pisze na murze
obskrobanym jak ściana zrujnowanej katedry:
jestem, jestem, jestem.


środa, 18 grudnia 2024

I tak trzy miliony nocy wstecz - Krzysztof Mich

 


3 października Krzysztof Mich napisał o mojej książce (źródło), cytuję w całości:


Małgosia Południak, choć pewnie się tego nie spodziewała, to sprowokowała mnie dzisiaj do refleksji. Wracając z pracy żona wyjęła ze skrzynki i przyniosła do domu przesyłkę. To poetycki tom „Pierwszy milion nocy” autorstwa Małgosi. Intrygujący tytuł, a jeszcze bardziej wiersze, które znalazły się w książce. Trzeba je przeczytać, ale ponieważ nie piszę recenzji, a odnoszę się tylko do własnych refleksji jakie wywołał ten tom, to nie będę się silił na literacką krytykę, którą się nie zajmuję. Po prostu uważam, że to świetna książka poetycka i pięknie edytorsko wydana. Pierwsza refleksja to grafika, w której odnalazłem motywy znane mi z twórczości Witolda K (Kaczanowskiego). Miałem okazję poznać tego przyjaciela Polańskiego i świetnego malarza wystawianego m.in. w Galerii Sotheby`s, a jeden z jego obrazów dostałem przed kilkunastu laty, gdy był w Polsce i nadal wisi u mnie w domu obok portretu żony.

Druga refleksja odnosi się do intrygującego tytułu tej książki. W zamierzchłych, ginących w mrokach czasu, moich czasach studenckich, napisałem wiersz „dni”. Kończył się on frazą „ a wszystkiego nie więcej niż trzydzieści tysięcy”. To tyle dni i nocy mamy przeciętnie do dyspozycji podczas naszego życia. A przecież pamiętamy zaledwie nieliczne z nich. Gdybyśmy cofnęli się o milion dni wylądowalibyśmy w czasach Ramzesa I, egipskiej wędrówki ludów, wyjścia Żydów z Egiptu i osiedlenia się ich w Kanaan oraz podbojów asyryjskich na Bliskim Wschodzie. Historia naszej części Europy ledwo się wtedy zaczynała. Wprawdzie nad rzeką nazywaną dzisiaj Tollense doszło wtedy do starcia kilku tysięcy wojowników, ale nie wiemy dzisiaj nawet skąd pochodzili nieszczęśnicy, którzy tam zginęli. Nie przetrwała żadna relacja na temat tej bitwy. Cofnijmy się zatem o kolejny milion dni i nocy, a wylądujemy w Egipcie predynastycznym. Na naszych presłowiańskich terenach cywilizacja neolityczna była w stanie wytworzyć prostą ceramikę, narzędzia z krzemienia, a ludzie mieszkali w ziemiankach. Kolejny milion nocy wstecz to początki cywilizacji – powstanie pierwszych miast (Jerycho, Byblos - nota bene byłem w obu), początki osiadłej hodowli zwierząt (udomowienie owcy), upraw ryżu, etc. Na całym świecie żyło wówczas ledwie 5 milionów ludzi. I tak trzy miliony nocy wstecz stajemy bezradni z workiem pytań o nasze ludzkie początki. Wszystko co wiemy o naszych przodkach to domysły i detektywistyczna praca archeologów. Nie wiemy jakimi ludźmi byli nasi przodkowie. Nie znamy ich imion, nie wiemy co ich fascynowało, co cieszyło, o czym myśleli poza codziennymi troskami, nie wiemy jakie pytania zadawali sobie sami, jak postrzegali świat. Nie umieli nam o tym powiedzieć - nie znali pisma. Umiejętność zapisania słów zmienia bardzo wiele. To nie tylko umiejętność komunikowania się ze współczesnymi. To także przekaz dla kolejnych pokoleń. Nawet jeśli nie było to pierwotnym zamiarem piszących. To są te ślady, które zostawiamy wszyscy, którzy sięgamy po gęsie albo wieczne pióro, długopis lub gdy siadamy do maszyny lub komputera. Czy tego chcemy czy nie, odkąd wynaleziono pismo, a my z niego korzystamy, odciskamy swoje ślady. „Po owocach ich poznacie” miał według Mateusza powiedzieć jego Mistrz. Jedni będą się tych owoców wstydzili, inni będą wręcz z nich dumni. Ale to nie ocena autorów będzie ważna. Tę ostateczną notę wystawią ci, których jeszcze nie znamy. „Pierwszy milion nocy” to książka, której autorka nie będzie musiała się wstydzić przed czytelnikami. To bardzo interesujące i inspirujące wiersze. Od dawna jestem fanem poezji Małgosi Południak i wierzę, że ta książka przyczyni się do powiększenia tego kręgu. Dziękuję, że wysyłając książki pomyślałaś o mnie, Małgosiu.


wtorek, 17 grudnia 2024

Felix Rösch — Driven (Official Video)

I jeszcze, zanim zamknę szufladę

 



Sophia kontynuuje leczenie w domu, więc nie chodzi do szkoły. Czas spędzamy razem – ona głównie pije wodę z cytryną, a ja kawę. Wieje, kolejny sztorm sprawia, że przez okno nie widać horyzontu, ale w domu unosi się zapach kawy. Siedzimy z Sophią przy stole, ona układa klocki Lego, które Paddy schował po jej urodzinach w szafie w łazience, i o których wszyscy zapomnieliśmy. Nagle ktoś przypomniał sobie o dwóch paczkach, więc to był idealny moment, by je wyciągnąć. Po chwili ciszy, przerywanej tylko brzęczeniem filiżanek i turlającymi się klockami, zaczęła zadawać pytania, które przejdą do rodzinnej historii jako te najbardziej intrygujące:

– Babciu, czy dywany stoją? – zapytała, wpatrując się w jeden z kolorowych dywanów na podłodze.
Zaskoczona, ale równie zaciekawiona jej rozumowaniem, odpowiedziałam:
– Nie, kochanie, dywany leżą.
W jej oczach zabłysła iskra, jakby to pytanie otworzyło przed nią nieznane dotąd drzwi.
– A są przybite? – zapytała, poważnie.
– Nie, po prostu leżą – odparłam z uśmiechem.
Ale chyba nie spodziewała się takiej odpowiedzi, bo zaraz pojawiło się kolejne pytanie.
– A w starych czasach latały? – zapytała z przekonaniem, jakby to była jakaś nieoczywista prawda, której nie znałam.
Zatrzymałam się na chwilę, próbując znaleźć sens w tej kwestii.
– Nigdy nie latały, kochanie – powiedziałam, ale moja wnuczka była nieugięta.
– A w jakichś krajach latają? – kontynuowała, w jej głosie słychać było nutkę nadziei.
– Niestety, nie ma takich miejsc – odpowiedziałam. – Dywany po prostu leżą, wiesz?

Zamilkła na chwilę, wciągając nosem powietrze jakby próbowała wchłonąć odpowiedź, ale zaraz kontynuowała, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co jej powiedziałam:
– Babciu, a w Chinach daleko daleko latają dywany?
Uśmiechnęłam się, z trudem powstrzymując śmiech.
– Nie, kochanie, w Chinach też nie latają. To magia, a magia jest teraz niewidoczna – odpowiedziałam tajemniczo, jakby to było coś, czego nie potrafię jej w pełni wyjaśnić.
– Tylko w starych czasach była widoczna? – zapytała, z poważnym wyrazem twarzy, bo dla niej wszystko miało swoje wyjaśnienie.
Zaczynałam mieć wrażenie, że rozmowa zmierza w stronę całkiem nieznanych, zupełnie fantastycznych światów.
– Może tak – powiedziałam, starając się nie wyglądać na kompletnie zagubioną. – Ale nie jestem pewna.

Wtedy nadeszło pytanie, które zupełnie zbiło mnie z tropu:
– A w Indiach, babciu, w Indiach latały dywany?
I wtedy, jak błyskawica, przyszło mi do głowy, że może w tej całej historii jest coś więcej, coś, o czym nie pomyślałam.
– Tak, kochanie, w Indiach latały dywany, ale już nie latają – zaczęłam mówić, czując, że historia nabiera rumieńców. – Wiesz, kiedyś latały, bo magia była silna, ale teraz, to zanieczyszczone środowisko. Dywany już nie mogą latać, bo wszędzie jest za toksycznie, za brudno. Muszą leżeć spokojnie, jak wszystko inne.

Patrzyła na mnie w milczeniu przez chwilę, jakby zastanawiając się, czy naprawdę wierzę w to, co powiedziałam. A potem, z pełną powagą, przyszło pytanie, które sprawiło, że poczułam się jak bohaterka bajki:
– Babciu, a jak ludzie znikną, to dywany zaczną latać?

Śmiech i wspomnienia

 



W intencjach i wspomnieniach pozostaje śmiech, którego nauczyłam się w dzieciństwie. Tak pokonuję trudności, dzieląc się życzliwością i pomysłami. Z przyjaciółką rozcieńczałyśmy wino wodą, aż fragmenty rozmów znikały, słowo po słowie. Nigdy nie przesadzałam z czułością wobec siebie – może dlatego widziałam rzeczy wyraźniej, nie oceniając, kto kogo kocha i kto do kogo pasuje. Gdy ktoś mówił, że jestem sfrustrowana – ignorowałam komentarze, jakby w rozmowach z przyjaciółką miały mieć jakieś znaczenie. Serio – nie miały.

Śmiech towarzyszy mi w trudnych chwilach, przypominając, że nawet w najgorszych momentach można znaleźć coś, co podniesie na duchu, co sprawi, że świat nabierze jaśniejszych odcieni. Czasem wystarczy drobny żart, by zniwelować napięcie i przywrócić równowagę. Jest jak plaster na ranę, pomagający przejść przez życie, czasem z trudem, dlatego tak usilnie szukam wytchnienia, którego potrzebuję.

W minionym tygodniu Sophia spędziła ponad dobę w szpitalu – infekcja okazała się poważniejsza, niż się spodziewałam. Pisałam wiersze, żeby złapać równowagę. I doszłam do wniosku, że mój blog się wyczerpał. Pora wrócić do szuflady i dać sobie chwilę oddechu.

poniedziałek, 16 grudnia 2024

Bibeloty

 


Napisałam wiersz o wodzie, o potędze –
rozdrabnia kamień, tapetę,
nowojorskie okna przysłaniające świt.
Z siłą rozrywała kąciki ust,
wydrapywała ślady po białych sonetach,
po tych, które nie rozwinęły skrzydeł –
zostały w cieniu.

Nie było modlitwy, nie było śpiewu,
ale sąsiad zniknął –
zostawił tylko złoto na swoich dłoniach,
złoto, które odbijało światło,
jak rybie łuski, jak rogi nosorożca,
jak kości, które wiatr rozwiał po ziemi.

Zeszłej nocy próbowałam zmyć
lakier, pozostał po wieczorze;
z końcówek palców, z miejsc obronnych,
gdzie schowałam to, czego nie chciałam widzieć.

Papierki w kolorze lapis lazuli,
czy tam wciąż siedzą poeci,
którzy boją się bruzd?

Nie ma tam lęku przed zapomnieniem,
tylko zapach ziemi –
jest moim śladem
w przestrzeniach. Zaczyna kwitnąć.

Z radością odchodzę,
ale jesień życia wciąż jest blisko,
z dnia na dzień zręczniejsza,
jak torf. Oblepia ciało
w sadzawce, aż po brodę.

Nazywamy się imionami prababek.
Nadają kształt snom.
Twarze o ciepłych spojrzeniach;
potępiają nieużytki i miękkie kolana kolegów,
tych, którzy wracają do światła.
Wracają, choć wciąż w sobie,
rysują na ścianach otwory, przez nie wchodzi noc.
Gdzieś tam w polu,
pośród podziałów, selekcji,
tworzą nową rzeczywistość,
z bólu, z resztek, z wymówek.
A gdy zbiorą odpowiednią ilość,
wejdą do ogrodu,
jakby nagość była w tej chwili
największą z tajemnic.

Z walizkami pełnymi sztucznych pereł,
z dykcją – wyuczoną
na każdym zakręcie życia.
Przestraszyłam się, że tak zostanę,
bo znajomi znikają w tym,
co nie wróci,
w tym, co już nie istnieje.
A ja wciąż stoję tam,
gdzie ślady wiatru nie zostają,
gdzie nic już nie jest takie, jak było.



niedziela, 15 grudnia 2024

Wiersz jako proces przemiany, Staszek Kalina Jaglarz

 

źródło


Zachwycił mnie wiersz, nie znam tytułu, nazwałam go, monolog Konrada – Staszek Kalina Jaglarz. Nie tylko mierzy się z niewysłowionym bólem, ale również oddaje hołd naturze, zwierzętom i samej egzystencji, w jej najmniejszych formach – komórkach, które tworzą ciało i życie. Już na samym początku pojawia się motyw zapomnienia o ciele, które w swojej fizyczności staje się jednocześnie przestrzenią dla miłości do tej zmysłowej, nietykalnej części świata. To nie tylko pytanie o to, kim jesteśmy, ale o to, jak łączymy się z tym, co nieożywione, i jak wnikamy w cykle, które determinują nasze istnienie.

Motyw zwierząt w wierszu jest zarówno emocjonalny, jak i filozoficzny. Z jednej strony Kalina Jaglarz przedstawia wygnane ze wsi psy ziające na poboczach drogi, co jest obrazem odrzucenia, zepchnięcia na margines, a z drugiej strony, w wersach o pragnieniu deszczu i dżdżownicach, poeta zwraca uwagę na głęboką więź z życiem, które wykracza poza formy ludzkie. Te dżdżownice to nie tylko postaci z ziemi – to część wielkiej spirali życia, która jest w nas, w każdej komórce ciała, w każdym ruchu, który przeżywamy. W tej wizji ziemia nie jest tylko tłem, ale prawdziwym żywicielem, miejscem, w którym życie się rodzi i umiera, w którym możemy znaleźć swój własny rytm.

Wiersz stawia nas naprzeciw samej egzystencji w jej pierwotnej, organicznej formie. Jak mówi poeta: pragnę deszczu, który uwikła mnie w ziemię, nie chodzi tylko o fizyczną przyjemność, ale o pragnienie bycia częścią tego cyklu, by być częścią natury, w której każdy element, nawet ten najmniejszy, jest niezbędny. To miłość do ziemi, do tych najprostszych organizmów, które pomagają w jej odnowieniu, stają się częścią nieskończonego krążenia życia. Tak jak dżdżownice wychodzące na wierzch jak wezbrana żyła, również i my w swoich mikroskalach – jako komórki, jako organiczne jednostki – jesteśmy częścią tego samego obiegu życia. To nie tylko miłość do natury, to akceptacja, że nasze istnienie jest niezrozumiałe bez tego, co najmniejsze i najprostsze, co odbywa się bez naszego udziału, a jednak nas kształtuje.

Wiersz łączy w sobie czułość wobec zwierząt, natury i własnego ciała z głęboką refleksją nad sensami istnienia. W tym rozrachunku natura staje się bezwzględnym nauczycielem, a zarazem źródłem miłości, która nie wymaga słów. Mam pięść jako oko wołu – to porównanie, które nie tylko oddaje ciężar fizycznej egzystencji, ale i wzajemną zależność między człowiekiem a zwierzęciem, między tym, co ludzkie a tym, co naturalne, co pozbawione ludzkich pragnień i tęsknot. Poeta nie stawia siebie ponad naturą, raczej dostrzega, że jesteśmy z nią zintegrowani – w cierpieniu, w pragnieniu, w miłości do wszystkiego, co żywe, a zarazem przemijające.

Kalina Jaglarz nie tylko pisze o cierpieniu i przemijaniu, ale przypomina, że to, co jest przemijające, nie musi oznaczać braku sensu. Wiersz ukazuje zatem miłość do zwierząt, do ziemi, do życia w jego najczystszej formie. To miłość, która nie ma pretensji do wieczności, ale istnieje w cyklu – jak komórki w ciele, jak dżdżownice w ziemi, jak każde drobne życie, które stanowi część większej całości. Każdy wers jest gestem oddania się tej prostej, ale głębokiej więzi z naturą, której obecność w nas jest zarazem piękna i nieuchronna.

Ten niezwykły liryk, to nie tylko zbiór obrazów, to także próba zrozumienia siebie w świecie, który zdaje się wymykać spod kontroli. To wiersz, który nie szuka pocieszenia, nie obiecuje żadnej nagrody za cierpienie, lecz – jak każda dobra poezja – wyzwala w czytelniku głębsze zrozumienie ostatecznego stanu ludzkiej egzystencji: w nieustannej zmienności, w nieuchronnym upadku, ale też w obecności, która wykracza poza fizyczne ograniczenia.

sobota, 14 grudnia 2024

Poza czasem

 



W tych dniach jestem poza czasem,
nić z sześciu splecionych włókien
przeszywa powietrze,
drażni myśli tuż za uchem,
jakby chciała zszyć niewidzialne przestrzenie.

Nucę mantry:
motyw, maksyma,
koncepcja, refleksja,
zamiar.

Słowa są jak żuki,
które niosą na plecach mapy
nieodkrytych kontynentów.
Ich skrzydła, nakrapiane drobnymi wzorami,
opowiadają historie o celu,
który zawsze jest o krok dalej.

W szczelinach minut odczytujemy znaki:
żyłki skrzydeł barwnych motyli,
żywe miniatury chaosu,
unoszą się w środku niczego.

Stanowisko, plan,
intencja, projekt,
każde słowo wiruje,
jakby pisało alfabet dla świata,
którego jeszcze nie ma.

Poza czasem
mantry ciągną nitki,
splatają bezcelowe dźwięki
w sieć, w której jestem
tylko jednym z węzłów.


piątek, 13 grudnia 2024

13 grudnia - bez konotacji

 


Wejdź i zostań.
Przykryj usta, jakby powietrze mogło zapomnieć nasz oddech.
Patrzysz za siebie – jakby w dali coś miało znaczenie.
A przecież wiem, dlaczego cię potrzebuję.

Brudzisz się słowami, bezgłośnie chrząkasz,
wątpisz na moment, gdy zaciskam pięści
i mówię, że jestem jak nikt,
o każdej godzinie – rano i wieczorem.

Mamy w sobie ściany, całe labirynty.
Rzeczy odłożone na później – za chwilę, 
niebawem, wnet, kiedyś, wkrótce potem,
wciąż w dalszym ciągu, niedługo, aż potem znów.

I tak dalej. Szpilka za szpilką,
w szczelinach między guzem a wgnieceniem,
pomiędzy rozdartymi stronami.
Jeśli nie teraz – przeczytam jeszcze raz.


środa, 11 grudnia 2024

Mięsistość słowa


 


poniedziałek, 9 grudnia 2024

Notatki o błędzie

 


Mogę się mylić.
Zawsze, kiedy o czymś nie myślę,
to się staje:
jak jeżyny rozrywające bluzę,
nitki prostowane przez dni,
ślad, który nie chce odejść.

Nie prowokuję życia,
nie w dzikich pnączach róż,
nie w lasach, gdzie ludzie żyją
na granicy apopleksji,
gubiąc się w martwych punktach własnych myśli.

Tam nie ma wiadomości telewizyjnych,
piekarni, drugiego programu,
a teatr przyjdzie z tym wszystkim
za kilka lat — albo wcale.

Kto się boi, od razu widać:
ja się boję.
Nie mam tego wypisanego na czole,
ale to widać.

Nie śmieję się od czasu, gdy przeczytałam
o pękającym lodowcu,
zamarzniętym dziecku w lesie —
krzyk zatrzymało grudniowe niebo.

Myślę, że coś trzeba zrobić,
ale nie wiem co.
Coś mnie ogranicza,
granica wzdłuż otwartej dłoni,
nie mieści już więcej niż ból
widoczny, ale nieprzyjęty.

Odwracanie wzroku to udawanie,
że ciało jest wolne, że można
nie widzieć, nie słuchać, nie czuć.

Ale jak plecy, uszy, oczy zamknięte
odczytują spojrzenia,
usłyszą wrzask,
głos gromu z grudniowego nieba?

Mogę się mylić,
ale dlaczego nic nie dociera?
To trudność przyznania się do błędu,
liturgia w martwym języku,
zamknięte drzwi
do świadomości.

Być może to tylko założenie.

piątek, 6 grudnia 2024

W opiece