wtorek, 16 września 2025

Widma codzienności. O „Poltergeist” Urszuli Honek


 



                                                   fragment zdjęcia w tle kolażu - Aldona Cieśla

Układanie Emiterium wyczerpało mnie do cna. Mam jednak w sobie intuicję, kupuję książki, fotografuję i niektóre odkładam, aby poczekały na swój czas. Tak było z książką poetycką Poltergeist Urszuli Honek. Leżała, milczała, aż wreszcie otworzyłam ją i od pierwszych stron pomyślałam: jestem w podobnym punkcie. Sama właśnie złożyłam książkę z widm, pożegnań i rozliczeń. Umazaną śmiercią, odejściem i sobą wplątaną w to wszystko. Czytając, weszłam w temat na nowo, tym razem z perspektywy innej poetki, innych śmierci, innych widm i powidoków.

Czytając Poltergeist, nie mam uczucia, że otwieram zwyczajną książkę poetycką, nie wchodzę w klasyczną poezję, ale w prywatny seans spirytystyczny: tyle że zamiast kręgu i świec mam przed sobą kartki książki, a zamiast medium, podmiotkę, która uparcie i z czułością wywołuje obecność z nieobecności. Poltergeist, to nie tyle zapis żałoby, ile próba oswojenia się z tym, że życie w cieniu zmarłych jest nieuniknione, że oni zawsze będą się odzywać, w szumie telewizora, w skrzypieniu mebli, w oddechu psa, w herbacie, która stygnie w kuchni o trzeciej nad ranem. Już tytuł tomu sugeruje, że będziemy mieć do czynienia z zakłóceniami, czymś, co powraca nieproszone. Poltergeist to duch hałaśliwy, niespokojny, przenoszący przedmioty, trzaskający drzwiami. Ale w książce Urszuli Honek poltergeist nie przychodzi jako spektakularne zjawisko paranormalne – jest dyskretny, wpisany w rytm dnia. To szmery, które może usłyszeć tylko ta, która nie śpi nocami. To powracające frazy, które nie chcą się odczepić. To codzienne gesty, one stają się rytuałami przetrwania.

Między realnością a widmowością. Pierwszy wiersz, Berlin Alexanderplatz, od razu ustanawia tonację całego tomu. Zaczyna się od wspomnienia:

W nocy Agnieszka musiała znaleźć notes, dzwonić
do dawnych i obecnych przyjaciół. Mówić: nie żyje, tłumaczyć
wszystkie okoliczności. Drżała jej ręka czy głos? (...)[1]

Śmierć zostaje tu wprowadzona jak komunikat, konieczność przekazania wieści. Ludzka reakcja (drżała jej ręka czy głos?) zostaje zawieszona pytaniem, które pozostaje bez odpowiedzi. I od razu pojawia się alternatywna narracja: może wcale tak nie było, może w nocy oglądali Berlin Alexanderplatz. Ta niepewność, czy pamiętam, czy wymyślam, czy było naprawdę, czy tylko oglądałam film, powraca w całym tomie. W tym sensie pisarka wprowadza mnie w obszar literatury widmowej, w której realne miesza się z wyobrażonym, a pamięć staje się niestabilna. To, co naprawdę się wydarzyło, traci na znaczeniu wobec tego, co trwa jako obraz. Czy to było tak, że (...) kręciła gałką i szukała stacji radiowej, lecz odpowiadał jej tylko szum?[2]. Czy może jednak patrzyła w granat nieba? Nie wiadomo i właśnie ta niemożliwość ustalenia faktów staje się głównym tematem tomu.

Jedną z największych sił tej poezji jest jej umiejętność zapisywania detali. Rzeczy i drobiazgi. To nie wielkie słowa niosą wiersze, ale codzienne przedmioty: żel do mycia, podpaski, patyczki do uszu, melonowy spray do włosów, wypity do połowy sok arbuzowy.

Przeczytajcie, koniecznie na głos:

Chcę myśleć o niej jak o żywej. Na przykład o dniu,
gdy wychodziła z drogerii, a w reklamówce niosła żel do mycia,
podpaski, patyczki do uszu. Lewą ręką poprawiała okulary
przeciwsłoneczne w drewnianych oprawkach.
Rzucała cień.[3]

To zapis, który mógłby być fragmentem opowiadania realistycznego. A jednak w kontekście żałoby każdy detal nabiera auratyczności. Rzucany cień to cień obecności, żywa postać, która nagle staje się obrazem wspomnienia. Właśnie takie drobiazgi mają moc większą niż metafory: nie pozwalają mi zapomnieć, że ktoś kiedyś żył. Przypomina mi się w tym miejscu zdanie Barthes’a ze Światła obrazu: że fotografia jest zawsze świadectwem to było. Wiersze Urszuli Honek są jak fotografie w słowach, dowód na to, że ktoś kiedyś niósł reklamówkę, poprawiał okulary, pił sok.

Wiele wierszy tomu rozgrywa się w domu, jako przestrzeni widmowej ale to nie jest bezpieczne schronienie. Dom z tytułowego wiersza jest pełen duchów:

Nie gaś w łazience, proszę męża.
Po dziesięciu dniach organizm się przyzwyczai,
mięśnie przestaną drżeć, ustąpią dreszcze.
Przypomnę sobie nad ranem zaśnieżony ekran
telewizora w pokoju mamy.
Wyciągałam rękę w jego kierunku, żeby odezwał się duch.[4]

Domowe sprzęty, telewizor, lampka, drzwi, zamieniają się w medium kontaktu ze zmarłymi. Zaśnieżony ekran staje się bramą do innego świata. To uderzające: technologia, która normalnie służy rozrywce, tu działa jak narzędzie spirytystyczne.

W innym wierszu czytam:

Jestem w ciepłym, jasnym domu,
uchylam drzwi tylko na moment, żeby wpuścić psa.
(…) Gdybym cię tu wpuściła,
zostałabyś na zawsze.[5]

Dom jawi się jako granica: między żywymi a umarłymi, między obecnością a nieobecnością. Narratorka wie, że wpuszczenie kogoś z tamtej strony oznaczałoby wieczne współzamieszkanie, a jednak drzwi zostają uchylone.

Obok ludzi ważnym uczestnikiem/świadkiem tej poezji są zwierzęta, szczególnie pies. W wierszu Czarny:

Odkąd jej nie ma, dłużej przyglądam się
czarnemu psu, z coraz większym trudem
wchodzi na fotel. Najpierw przednia prawa łapa,
potem lewa. Próba skoku. Rankiem sprzątam odchody,
zmywam mocz. Głaszczę go po grzbiecie, a on odwraca łeb
do okna.[6]

Pies staje się tutaj zwierciadłem żałoby: jego starość, trudność w skakaniu, odwracanie łba, wszystko to przypomina o stracie. Wierzę, że w takich momentach zwierzę odgrywa rolę medium: on wie, że czegoś brakuje, choć nie potrafi tego nazwać. Dla mnie obecność psa w tych wierszach to nie tylko detal realistyczny, ale też metafora: świat żywych, który powoli gaśnie, zostaje spleciony z doświadczeniem ludzkiego braku.

Jednym z najbardziej uderzających elementów tomu są powtarzalne frazy. Mantry przetrwania. Powracają jak zaklęcie:

Nie spać po nocach, oglądać horrory, robić herbaty: czarną, malinową, oolong.[7]

Powtórzenie staje się tutaj rytuałem, obsesją, ale też próbą trzymania się życia. Każdy, kto przeżywał lęk czy żałobę, wie, że to, co ratuje, to właśnie powtarzalność, zaparzanie herbaty, oglądanie filmów, sprawdzanie oddechu męża. Powtarzanie daje poczucie kontroli, choćby złudnej.

Te frazy są dla mnie jak różańce współczesności: nie Zdrowaś Maryjo, ale nie spać po nocach, oglądać horrory, robić herbaty. To liturgia codzienności, w której sacrum i profanum stapiają się ze sobą. Zwraca moją uwagę obraz księżyca jak z kolorowanki dla dzieci; przypominał mały kruchy rogalik.[8] W tej scenie dziecięca niewinność zostaje skonfrontowana z dorosłym lękiem. Dziecko zobaczyłoby rogalik, dorosła osoba widzi kruchość i ulotność, świadomość, że to, co jasne, zaraz zniknie.

Tom nie jest jednak tylko o stracie, jest też o relacjach, które trwają. Dedykacja dla Grzegorza i obraz męża, którego narratorka trąca, żeby sprawdzić oddech, tworzy równoległą opowieść: o byciu razem w lęku. Niezwykła widmowość relacji i miłości.

(…)Stoję nad moim mężem, szczelnie owiniętym kołdrą,
co jakiś czas sprawdzam, czy oddycha, lekko go trącam.[9] 

To gest miłosny i lękowy zarazem: sprawdzanie, czy ktoś jeszcze żyje. Miłość w tym tomie nie jest spokojna – jest podszyta lękiem o utratę. Ale właśnie dlatego wydaje się autentyczna:

(…)kiedy poczułam pierwszy ruch dziecka, już wiedziałam, jak pomieszczę tę miłość (…).[10]

Widmowość przenika więc również relacje międzyludzkie: kochamy, wiedząc, że możemy stracić.

W wielu wierszach pamięć działa jak ciało: trzęsie się, nie śpi, drży, ma dreszcze.

(…)Po dziesięciu dniach organizm się przyzwyczai,
mięśnie przestaną drżeć(…)[11] – pisze autorka. To nie jest pamięć abstrakcyjna, to pamięć somatyczna, zapisana w mięśniach, w bezsenności, w brzuchu, który odmawia jedzenia. Ta somatyzacja sprawia, że tom czytam nie tylko oczami, ale całym ciałem. Czuję te noce, te powtórzenia, te herbaty.

Potykam się również o odwołania do horroru – oglądać horrory, słuchać białego szumu miasta, śmietnik dźwięków, jak w filmach. Ale to nie jest ornamentalne nawiązanie. Horror jest tu metaforą przeżywanego życia: codzienność sama w sobie bywa horrorem, kiedy umierają nam ludzie.

(…)Świat niech pogrąży się w ciemności, ze zwierząt zostaną tylko szkielety. A ludzie, a ludzie niech usychają powoli, żebym mogła powiedzieć: umarli z miłości, nie z przerażenia(…).[12] 

– czuję, że to nie jest cytat z filmu, ale własne zaklęcie: żeby śmierć była czymś znośniejszym, czymś, co można opowiedzieć w kategoriach uczucia, a nie lęku.

I już mam zamknąć książkę, ale przekładam kartkę i otwiera się piosenka dziecięca, absurdalna i tragiczna zarazem:

Nasz kogucik nie żyje, nasz kogucik nie żyje,
Nasz kogucik nie żyje, nasz kogucik nie żyje.
Nie będzie już piał kokodi kokoda,
Nie będzie już piał kokodi kokoda.[13] 

Ten cytat to zarazem kołysanka i lament, śmieszność i rozpacz. Tekst brzmi jak dziecięca wyliczanka – rytm prosty, niemal zabawny. Ale jego treść to czysta śmierć: kogucik nie będzie już piał, a więc poranek nie nadejdzie tak, jak powinien. Nie będzie już znaku odrodzenia dnia. Świat utracił swój rytm.

Wybór takiego cytatu na otwarcie finału książki jest dla mnie gestem przewrotnym i przejmującym. To pokazanie, że śmierć wdziera się wszędzie, nawet w sferę dziecięcych piosenek, w to, co powinno być bezpieczne, naiwne, nieskażone. I jednocześnie: że język, którym opowiadamy o stracie, zawsze balansuje między śmiesznością a patosem.

W drugiej części po rymowance pojawia się mocniejsze akcent, ciało jako archiwum pamięci: Budzić się, ale nie otwierać oczu, połykać asertin. Farmakologia wchodzi w tekst jako codzienny rytuał, równie powtarzalny jak herbaty. Żałoba w Poltergeist nie jest czystą duchowością – jest osadzona w biologii: nieregularne miesiączki, kleszcze u psa, zimno w majowy dzień. Honek przypomina, że śmierć kogoś bliskiego zapisuje się w ciele żywych. Że to, co psychiczne, ma natychmiastowy wymiar somatyczny. A przy tym jest też gest troski wobec męża: cieszę się, że ci smakowało. To przejmujące – nawet w najgłębszej ciemności pozostaje miejsce na codzienną czułość.

I pojawia się jedno z najważniejszych zdań tomu:

Nigdzie ciebie nie ma, a jesteś wszędzie.[14]  

To motto żałoby. Obecność, która nie jest obecnością, ciało, którego nie ma, a które jednak jest w każdym przedmiocie, w każdym geście, w każdej nocy. W trzeciej części narratorka pozwala, by poltergeist przemówił pełnym głosem:

Zostawić na noc uchylone okna, niech będzie przeciąg. Niech skrzypią wszystkie drzwi, szafki, przesuwają się przedmioty, spadają z hukiem na ziemię(…).[15]

To nie jest już cicha obecność – to hałaśliwe widmo, które trzaska, przesuwa, rozbija. Ale nawet w tej grozie pojawia się pragnienie, by śmierć miała sens:

(…)A ludzie, a ludzie niech usychają powoli, żebym mogła powiedzieć: umarli z miłości, nie z przerażenia.[16]

To jedno z najbardziej poruszających zdań całego tomu. W nim streszcza się pragnienie narratorki: żeby śmierć nie była tylko czystym strachem, ale żeby można było opowiedzieć ją w kategoriach uczucia. To oczywiście złudzenie ale właśnie literatura pozwala to złudzenie przechować.

I już w końcowym fragmencie książki pojawia się zaskakujący ton, chwila wytchnienia:

Zbudzić się nad ranem. Po raz pierwszy,
od wielu miesięcy, cieszyć się, że jasno. (…)[17] 

Po całym tomie ciemności i bezsenności ten moment brzmi jak cud. Jasność staje się czymś, czego można się ucieszyć, choćby na chwilę. To początek możliwego powrotu do życia.

Ale zaraz obok – ostatnie pożegnanie:

(…) Zobaczyć cię po raz ostatni i nie
zawahać się pożegnać.[18]

To gest, na który nie było zgody wcześniej. Cały tom to opowieść o niemożności pożegnania i dopiero tutaj, w ostatnich liniach, pojawia się gotowość, choćby chwilowa.

Widzę te fragmenty jako sześć stacji żałoby. Każda z nich pokazuje inny aspekt: absurd i rozpacz, dziecięcy język w zetknięciu ze śmiercią. Mantry powtarzalności, liturgia codzienności, rytuały przetrwania. Farmakologia i ciało, somatyczność żałoby. Hałaśliwy duch, groza i próba nadania sensu, nieobecność, godzenie się. Chwila jasności i gotowość do pożegnania. Dla mnie ta struktura działa jak rekwiem bez muzyki, w którym zamiast chóru i instrumentów brzmią kuchenne garnki, cisza wiejskiego brzasku, szczekanie psów i skrzypienie drzwi. Wszystko, co zwyczajne, staje się głosem żałobnym, cichym, rozproszonym, ale tym bardziej przejmującym, bo rozgrywającym się w naszym własnym otoczeniu, bez wzniosłości i bez odświętności.

Czytając Poltergeist, miałam poczucie, że uczestniczę w czymś więcej niż w lekturze poezji. To było wejście w cudze życie – w jego lęki, powtarzalności, w czułość wobec psa i męża, w pamięć o matce i przyjaciółce. Najbardziej uderzające dla mnie było to, że ta książka nie próbuje budować metafizycznych wizji życia po śmierci. Ona pokazuje, że duchy istnieją w codzienności: w zapachu melonowego sprayu, w uchylonym oknie, w szumie telewizora.

(...) Nigdzie ciebie nie ma, a jesteś wszędzie[19]. I to zdanie mogłoby być mottem całego tomu. Żałoba nie kończy się, bo nie ma gdzie się skończyć. Poltergeist zostaje w domu, w pamięci, w mięśniach, w psie. Dla mnie to tom ważny i piękny, bo uczy uważności na szczegół. Bo przypomina, że pamięć zawsze ma swoją materialność: cień, zapach, dźwięk. Bo pokazuje, że codzienność sama w sobie jest seansem spirytystycznym – tylko trzeba umieć słuchać szmerów.

I kiedy odkładam Poltergeist na półkę, mam wrażenie, że układam go obok własnej książki z widm, że oba tomy – choć napisane przez inne ręce – poruszają się w tym samym polu duchów i śladów, w rozmowie o tym, co nie odchodzi, choć powinno. To spotkanie nieprzypadkowe: dwie opowieści o żałobie i obecności, o słuchaniu ciszy i białych szumów, o próbie oswojenia śmierci w języku. Może właśnie dlatego te książki leżały i czekały na swój czas, bo instynktownie wiedziały, kiedy chcą się ze sobą spotkać.

[1] - Urszula Honek, Poltergeist, Wrocław, Wydawnictwo Warstwy, s. 7.
[2] - Tamże, s. 8.
[3] - Tamże, s. 9.
[4] - Tamże, s. 21.
[5] - Tamże, s. 20.
[6] - Tamże, s. 17.
[7] - Tamże, s. 37.
[8] - Tamże, s. 37.
[9] - Tamże, s. 13.
[10]  - Tamże, s. 42.
[11] - Tamże, s. 21.
[12] - Tamże, s. 39.
[13] - Tamże, s. 35.
[14] - Tamże, s. 38.
[15] - Tamże, s. 39.
[16] - Tamże, s. 39.
[17] - Tamże, s. 43.
[18] - Tamże, s. 43.
[19] - Tamże, s. 38.


Urszula Honek, Poltergeist, Wrocław, Wydawnictwo Warstwy, 2024.




niedziela, 14 września 2025

Jest!

 


Jestem szczęśliwa, że mogę ogłosić: Emiterium jest już dostępna u wydawczyni i w księgarni Arsenał. To książka, w której hortensje nie są tylko kwiatami, pomarańcze owocami a sardynki rybami, to zasłony, pamięć, detektory smutku. To wiersze o tym, co przygniata, o nocach poupychanych pomiędzy miską a niebem, o tym, jak uczyć dziecko, żeby nie myliło koloru z chłodem. Jeśli szukasz książki, która nie udaje prostych odpowiedzi, to właśnie ona. Jeśli chcesz wesprzeć niezależne wydawnictwo i mieć książkę, którą nosi się przy sobie, jak jakiś cichy aparat, zamów już teraz, podaruj komuś lub sobie chwilę ciszy i porozmawiajmy po lekturze. 26 września w Poznaniu.

zamówienia fundacja.font@gmail.com https://arsenal.pl/shop/cat/0/product/703528/emiterium









czwartek, 11 września 2025

O zwierzętach światła

 



Nikt już nie liczy, ile razy najciemniejsze miejsce
w człowieku przecieka przez nos, kiedy przystajemy
nad wąwozem, by udawać, że wciąż chodzi o florę,
nie bakteryjną! Że uczymy dzieci odróżniać
ciepło matki od temperatury zbliżającego się płomienia.
Nie wyjaśniamy, jak gasnąć ze zrozumieniem.

Zwijam swoje wnętrze jak śpiwór po oblężeniu.
Nie jestem ranną, jestem strukturą, zapisaną
w miękkiej tkance trzustki, gdzie każda komórka
zna swoje przeznaczenie, nawet jeśli kończy
jak nagłówek w gazecie: Rozpoznano za późno.

Mówisz: wszystko to fale
więc unoszę choroby w kieliszkach po komunii.
Wyparzam język, by nie przyznał, że wierzę.
Trzymam się za ogona lisa, by zasnąć w domu bez okien.

Pod ścianą leżą rzeczy, które miały być potrzebne:
zawieszone modlitwy, glony ze święconej wody,
bransoletka z błędem genetycznym.
Nie znajdziesz ich w instrukcji do życia.
Są jak ostatni dźwięk z wyłączanego pianina.

Nie boję się znikania, bo ćwiczyłam je od dziecka –
w kolejce po odpuszczenie win
i przy kuchennym stole, gdy pytano
co znowu popsułam.

Światło wchodzi przez pory.
Moja wnuczka rozumie, że bólu nie da się przeoczyć.
Gdy rysuje drzewo, korzenie biegną do góry.
Kiedy płacze, śmieje się mój cień.

A jeśli wszystko jest tylko pamięcią chemiczną?
Jeśli śmierć to forma oddychania?
Przysięgam, przepiszę nasze istnienie w sen –
zatrzymam twoje imię w bursztynie,
zanim przyszłość zacznie mnie szukać po zapachu.

Nie jestem ranną, jestem strukturą
światło wchodzi przez pory
przysięgam, przepiszę nasze istnienie w sen


środa, 10 września 2025

Lekcja świata

 




Kiedy o tym myślę, moje dzieciństwo było utkane ze swobody, której dzisiaj nikt by nam nie darował. Nie było telefonów, GPS-ów, rodzicielskich czujników oddechu, tylko powietrze, którego mieliśmy pod dostatkiem. Mieliśmy siedem i osiem lat mój brat, a wydawało się, że świat należy do nas: obowiązki kończyły się na ziemniakach do obrania i podłodze do zmiatania, a zaczynały się całe krainy, gdzie woda jeziora była bardziej nasza niż kuchenny stół. To tam, w tajemniczej głębinie, nauczyłam się pływać, nie na lekcjach, nie w ramionach instruktora, ale dzięki dziecięcemu uporowi i temu, że w paczce dbaliśmy o siebie nawzajem, jakbyśmy mieli wbudowany radar bezpieczeństwa. Dziś wydaje mi się to nieprawdopodobne, że chodziliśmy nad jezioro sami, wchodziliśmy do wody, której dno znało tylko swoje sekrety. Ale wtedy było to naturalne. Każdy krok miał smak przygody, a powrót do domu, lekki dreszcz, czy mama zauważy krople na włosach, czy uwierzy, że to tylko deszcz.

Były też inne wyprawy, na strych, gdy rodzice bawili się w rytmie dorosłości. Wspinałam się z koleżanką po drabinie, a tam czekał świat zamknięty w skrzyniach: sukienki, które pamiętały inne lata, i buty, które szeptały o parkietach, na jakich tańczyły. Wkładałyśmy te skarby, ruszałyśmy na ulicę wyłożoną kocimi łbami i urządzałyśmy własne nocne pokazy mody. Obcasy wbijały się w nierówności, a nasze kroki brzmiały jak echo cyrkowego bębna. Nie wiedziałyśmy, że w ten sposób rujnujemy mamie najlepsze buty, dla nas były tronami do bycia kimś innym. Świat nie był wtedy ani bezpieczny, ani groźny, był po prostu pełen. Sąsiad, który później stał się moim nauczycielem biologii, wyplatał mi wianki, zaplatał włosy, a jednocześnie miał na nas oko. Nie kontrolował, raczej był jak strażnik zza kulis, ktoś, kto nie psuje spektaklu, ale czuwa, żeby nie wydarzyło się nic nieodwracalnego.

Czasem myślę, że dzieciństwo miało swoją własną geografię, mapę ułożoną z kroków po łąkach, z trzasku drzwi komórki, z krzyków gęsi na niebie, które wyglądały jak armia z innego wymiaru. Wiedziałam, gdzie co jest, kto co robi, gdzie można znaleźć jabłka, a gdzie ukryć się przed światem. To była wiedza bardziej intymna niż szkolne lekcje, zapisana w nogach, w oddechu, w oczach wpatrzonych w liście orzecha za oknem babci. I dzisiaj, kiedy o tym myślę, widzę, że tamte dni były jak orzech rozłupany idealnie: wnętrze jasne, świeże, lśniące, a smak, taki, którego nie można zapomnieć, bo raz się go poczuje, zostaje w dłoniach na zawsze.

Były też historie mniej chwalebne, takie, które do dziś wywołują u mnie śmiech pomieszany z lekkim dreszczem. Moja daleka kuzynka, dziewczyna, która miała w sobie odwagę większą niż niejeden dorosły, pewnego dnia postanowiła zrobić ze mnie nową wersję mnie. Najpierw nożyczki, potem igła i nitka. Ścięła mi włosy, tak bezceremonialnie, jakby to była gałąź jabłoni, która zasłania widok na podwórko. A kiedy już patrzyłam w lustro na dziewczynkę z fryzurą na skowronka po burzy, stwierdziła, że brakuje mi jeszcze czegoś i przekłuła mi uszy. W warunkach polowych, bez znieczulenia, za to z powagą chirurga i dumą fryzjera-artysty. Nosiłam te wszystkie błystki, które robiłam z dziadkiem. Dzisiaj bardziej rozumiem spojrzenia mijających mnie osób.

Mama, gdy to zobaczyła, dostała czegoś, co można by spokojnie nazwać erupcją wulkaniczną. Nie gniew, nie złość, to był kataklizm. Gromy latały, drzwi trzaskały, a ja stałam jak ofiara eksperymentu, z uszami pulsującymi jak dwie czerwone latarnie. Do dziś pamiętam to spojrzenie, mieszankę przerażenia, że dziecko mogło paść trupem od infekcji, i oburzenia, że ktoś naruszył świętą własność, jaką były moje włosy. Mama nie darowała mi tego latami, dzisiaj mi o tym przypomniała. Patrzyła na zdjęcia z tamtego okresu jak na kryminalne dowody: O, tu masz tę fryzurę. Patrzcie, co mi zrobiłyście!

A karuzela… ach, karuzela! To była osobna saga. Mieliśmy zakaz tam chodzić, więc oczywiście była to nasza ulubiona destynacja. Karuzela łańcuchowa wyglądała jak urządzenie do badania granic wytrzymałości organizmu. Siadało się na krzesełku, łańcuchy chrzęściły, a potem nagle całość startowała jak rakieta. Ziemia uciekała, wiatr ciął policzki, a ja myślałam, że unoszę się nad okolicą jak ptak, tylko że bardziej przerażony i mniej elegancki. Nie zapomnę, jak po jednym takim locie wracałam chwiejnym krokiem, zielona na twarzy, i w końcu padłam ofiarą grawitacji oraz własnego żołądka. Karuzela nauczyła mnie, że zakazy są po coś, najczęściej po to, by rodzice nie musieli prać po nocach naszych ubrań po zabawie życia.

A jednak, mimo maminych wulkanów, kuzynkowych eksperymentów i karuzelowych katastrof, wspominam tamten czas z uśmiechem. Bo dzieciństwo, choć pełne zakazów, miało w sobie ten niepowtarzalny smak wolności, trochę zakazanej, trochę szalonej, trochę zbyt pachnącej fryzurą na skowronka i karuzelowym zawrotem głowy.

wtorek, 9 września 2025

Sok z ciszy i sardynki

 


Ogólnie, krytyka ma z Tobą problem. Jeszcze niedawno rozsyłałam swoje książki do krytyków. Czasem nawet nie dostałam potwierdzenia, że przesyłka dotarła. Żadnego dostałem, dostałam. Cisza. Zrozumiałam wtedy, że jeśli oni nie podejmują wysiłku, by przeczytać książkę, ja nie będę podejmowała wysiłku, by im ją dostarczać. To prosta wymiana energii. Książka powstała, zrobiłam swoje, została wydana i jest w systemie. Kto zechce, przeczyta. Wystarczy, że doceniają mnie ci, którzy naprawdę czytają, kilka osób, korespondencje z dorosłymi poetami. To dużo więcej niż pusty podpis recenzenta. To mnie podtrzymuje. Może dlatego tak uparcie bronię sensu pisania dla siebie i dla świata jednocześnie. Nie w sensie zasięgów, lecz w sensie obecności. Wiersze towarzyszą mi tam, gdzie codzienność się rozszczelnia. Czasem zaczynają się od najprostszego gestu, od Sardynek w pomarańczy. Dla wielu to absurd: dziwna para, surrealistyczna plama smaku i obrazu. Dla mnie to był gest języka, skurcz, wybój, przegięcie znaczenia.

Właściwie powinnam cofnąć się jeszcze dalej, do Franka O’Hary i jego Dlaczego nie jestem malarzem. To był początek mojej obsesji. Lekkość, rytm, który udaje prozę, a jednak pulsuje jak światło w oknie. Rozumienie abstrakcji nie jako ucieczki, ale jako sposobu noszenia sensu. To był pierwszy krok. A potem zaczęły się plamy: pomarańcze, które nie chciały być metaforą. Sardynki, które wiedziały, że są literą P. Cisza, która nie była brakiem, tylko światłem z lodówki, gdy wracasz nocą z pustymi rękami.

Listopad i grudzień to miesiące, kiedy pomarańcze intensywnie wypełniały moje dni. Przerabiałam je na ciasta, kremy, skórki. Gdzieś obok ryby. I to wcale nie był rytuał kuchenny, to była praca poetycka, choć o tym wtedy jeszcze nie wiedziałam. Tak powstał cykl pomarańczowy, trzynaście wierszy, które nie układają się w hierarchię ani liniową opowieść. To raczej sieć połyskujących połączeń, siatka znaczeń i niesensów, które splatają się w czasie i semantyce. Każdy z wierszy to głos. Czasem sardynki, czasem pomarańczy, czasem ciszy albo światła. Ale tak naprawdę, to głos języka, który tańczy, milknie, śmieje się z typografii, kłóci się z interpunkcją, chce być szczery jak ryba i miękki jak miąższ. To cykl o istnieniu pomiędzy: między literą a obrazem, między metaforą a rzeczą, między tym, co się mówi, a tym, co się tylko przeczuwa. Poezja nie jest tu próbą zamknięcia znaczenia, lecz jego rozszczelnieniem. Piszę tak, bo wolę pęknięcia niż definicje. Bo wiem, że język nie zawsze nadąża za emocją, ale właśnie w tym wyboju rodzi się wiersz. I może dlatego nie mam już potrzeby zabiegać o uwagę krytyki. Poezja nie potrzebuje pieczęci, żeby istnieć. Wystarczy cisza sardynki, cień światła w pomarańczy, margines w notesie. Wystarczy kilku czytelników, którzy rozumieją, że to jest prawdziwy wybór: trwać pomiędzy.



Dlaczego nie jestem owocem 

(wariacja na temat pomarańczy)



Nie jestem pomarańczą. Choć czasem wydaje mi się,
że coś we mnie fermentuje – resztka dnia, który nie został zapisany.

Mogłam być słoikiem. Albo sardynką.
Czasem wystarczy źle odczytać przepis, żeby nie powstało nic,
co można by nazwać obiadem.

Piszę, bo nie potrafię – nie. Choć łatwiej byłoby pójść po farby,
rozstawić sztalugę, i malować tylko to, co się nie rusza.

Na przykład wnętrze mojej torby. Albo kota sąsiadów, zawsze
śpi na boku i udaje, że nie widzi śmierci.

Pamiętam pomarańczę z dzieciństwa – nie owoc, ale kolor dresu,
który mama kupiła na przecenie. Nosiłam go do kościoła.
Pachniał plastikiem i czymś jeszcze – może nadzieją,
że tym razem nikt się nie odwróci.

Wczoraj rozlałam atrament na papierze, miał być notatkami.
Zamiast tego powstał kontur ryby. Może sardynki,
ale bez kontekstu. Tylko ciało i cień.

Nie rozumiem, dlaczego nie mogę po prostu opisać
pomarańczy. Zawsze coś się wtrąca:
ból zęba, wspomnienie o zapachu kremu do rąk,
głos w radiu mówiący o eksplozji bardzo daleko stąd.

Piszę, bo świat mi się nie zgadza. Bo pomarańcza
nie jest tylko owocem. Jest też ruchem ręki,
podaje ją komuś, kogo się jeszcze nie zna,
ale już trochę żałuje.

Nie jestem malarką, bo moje kolory siedzą w gardle
i boją się wyjść. Ale kiedyś, kiedyś może
ktoś wysunie szufladę, i znajdzie tam zeszyt.
Na marginesie – ślad po soku. A obok: jedno zdanie
nie do końca o mnie.




poniedziałek, 8 września 2025

Pod obłokami

 


Nie wiem, czy cień ma w sobie dość odwagi,
żeby zostawić mnie samą na środku pola,
gdzie trawa przypomina język, który utracił słowa.

Może cień woli pić mleko z odłamków gwiazd,
niż dalej udawać, że jest moim przewodnikiem.
Może chce się roztopić w blasku jak cukier w gorącej herbacie,
ale cukier też zostawia ślad –
nie da się wymazać słodyczy, gdy raz dotknęła ust.

Też się boję:
że ziemia rozchyli usta i połknie moją wnuczkę,
że las nauczy ją, jak pachnie rozkład i jak długo
trzeba czekać, by zobaczyć zielony pęd,
który jednak wyrasta, jakby nigdy nie widział śmierci.

Pod obłokami białymi jak nieodpisane listy
idę dalej, rozmawiam sama ze sobą,
udaję, że cień tylko na chwilę się zawahał.
A on już się wycofał w głąb,
tam, gdzie noc i dzień ścierają się jak psy o kość.

Gdybym mogła, zostawiłabym mu prezent:
zakładkę w kształcie księżyca,
kubek pełen niedokończonych zdań,
skórkę jabłka, która jeszcze pachnie dzieckiem.

Ale cień nie potrzebuje niczego,
on zna wszystkie odpowiedzi,
a ja dopiero uczę się pytać.


piątek, 5 września 2025

O darmowych plakatach i drogich logotypach



 autor wiersza © Maciej Krajewski




Poproszono mnie o wykonanie trzech plakatów w poziomym formacie 1494 × 994 mm. Wiersze, kolaże, wszystko dopięte na ostatni piksel. Nie będę się rozpisywać o projekcie, bo to nie on jest tu najciekawszy. Ciekawsze jest to, co przyszło później.

Kiedy skończyłam, przysłano mi logotypy najróżniejszych instytucji. I wtedy pomyślałam: ooo, to nie jest praca wolontaryjna. Bo jeśli urzędy pakują się na afisz, to znaczy, że ktoś w tym łańcuszku bierze wynagrodzenie. Zapytałam więc o umowę. Dowiedziałam się, że jestem bezczelna. Że te plakaty to reklama dla mnie i powinnam być wdzięczna, że ktoś raczy wykorzystać moją pracę do promocji… siebie. Na deser okazało się, że sam prowadzący projekt od początku był przeciwko mojej pracy. I to wiele tłumaczy: skoro nie chciał mnie w ogóle, to dlaczego miałby teraz chcieć traktować mnie uczciwie? W takim układzie zawsze będziesz tą bezczelną, która ośmieliła się zapytać o umowę. To jeden z tych momentów, kiedy widać, jak pięknie wypaczono pojęcie wolontariatu. Zamiast gestu dobrej woli — darmowa siła robocza. Zamiast wzajemności — socjotechnika: zrób, a będziesz miał prestiż. Niech to będzie jasne: za pracę się płaci. Prestiżem nie opłacę rachunków, a reklama tego rodzaju to parodia promocji.

Ponieważ jednak nie lubię marnować czasu, który poświęciłam na malowanie, rysowanie i składanie, wiersze podmieniłam na tych poetów, których sama cenię. I tak powstały plakaty, które nie są cudzą reklamą, tylko moim własnym wyborem. Prawdopodobnie będę to kontynuować.

Wnioski? Proste. Jeśli ktoś mówi ci, że twoja praca to reklama dla ciebie, możesz mieć pewność, że reklama jest tylko dla niego.



autor wiersza © Szymon Kantorski


autorka wiersza © ja


autorka wiersza © Daria Danuta Lisiecka 



czwartek, 4 września 2025

Emiterium

 




Moja nowa książka właśnie poszła do druku, Emiterium. To znów taki twór pograniczny, trochę prozy, trochę poezji, kilka grafik, które wchodzą w dialog z tekstem, jak to u mnie zwykle bywa. Nie interesuje mnie sztywne rozdzielanie gatunków ani grzeczne trzymanie się szufladek, wolę, kiedy forma oddycha i pozwala na prześwity, powidoki, szczeliny. Książka powstała z potrzeby sprawdzania, co dzieje się w tych miejscach, gdzie słowo zaczyna już pękać, a obraz jeszcze nie zdążył się wyostrzyć. Z założenia nie miała być „spójna”, raczej chciałam, żeby była jak spacer po labiryncie, w którym trafiasz i na szept, i na krzyk, i na ciszę, która nagle staje się czymś więcej niż pustką.

Nie napiszę, że to najważniejsza książka, bo takich deklaracji nie lubię. Powiem tylko, że jest dla mnie próbą znalezienia nowego języka, i że nie umiałabym jej napisać kilka lat temu. Teraz przyszła pora.










Zainteresowanych książką odsyłam do wydawczyni – fundacja.font@gmail.com albo szukajcie jej po 15 września w Księgarniach w Poznaniu – Arsenał, Pasja, Bukinista. Albo u mnie 26 września w Poznaniu.



środa, 3 września 2025

ciężar właściwy

 




Jolence


na początku było nieporozumienie
co do gęstości powietrza w porze rozmów
czy bardziej ciąży nam sól, czy jednak para wodna,
której nie można objąć dłonią, ani zapisać

twój głos dochodził z opóźnieniem, jakby przez ocean
którego nie widzieliśmy, a i tak się w nim topiliśmy
na zmianę – ty, ja – kolejność przypadkowa jak mrówki
przeskakujące z nogi na nogę w upalne popołudnie

wtedy jeszcze wierzyliśmy w miękkość materii,
w to, że można rozmawiać bez dotyku,
że kleszcze nie przenoszą snów, tylko boreliozę,
a dzieci nauczą się kiedyś nazw dla własnych lęków

szeptaliśmy, że trawa przetrwa wszystko
ale to nie była prawda, zgniliźnie też trzeba czasu
i ten czas właśnie przyszedł

wieszam czyste prześcieradła i rozkładałam kapy
z intencją gościnności, w której nie mieściła się
ani ulewa, ani grabież szpaków, ani porażka planu

moja wnuczka pytała, czy można pokochać świat
który wciąż coś odbiera, w którym liście umierają
od środka, powiedziałam: można, ale się nie opłaca
a potem zrobiłam herbatę i udawałam spokój

pod czereśnią, tak, pod czereśnią!
to się jednak wszystko wydarzyło
choć padało, choć włosy się skręciły,
choć grill się ślimaczył jak metafora

i wtedy po raz pierwszy zrozumiałam,
że nawet złamany czas ma strukturę
i można się w nim rozgościć, choćby na chwilę

choćby pod warunkiem, że później wszystko się
posprząta

wciąż uczę się, jak wymawiać słowa,
które nie mają końcówek, ani przodków
i jak ocalać z kolacji, resztki chleba
resztki siebie
resztki światła na mokrym stole


niedziela, 31 sierpnia 2025

Wiersz[odpowiedź]

 


Oli

Gdy milczę, z języka spada pył, jakby ktoś przesypywał czas
przez sitko do kieszeni dziecka i mówił: tu masz zapas, wystarczy na drogę.
Kiedy próbuję mówić, rozsypują się we mnie ziarenka ciszy, drobne
jak zarodniki paproci; dopiero wtedy widzę, ile miejsca zajmowało to,
co już odeszło, i że to miejsce jest ciepłe, jak ławka po kimś, kto wstał.

Dawne życie nie wraca, ale trzyma mnie za rękę od spodu, od strony gliny.
Nie wznosi się tu nic monumentalnego, rośnie to, co wytrzymuje depnięcie:
włośnice, oset, światło o poranku na krawędzi rynny.
Nie są piękne, mówią książki. A jednak to one potrafią pić mgłę,
wyciągać z powietrza napiwek wody, podłączać się do grzybni,
jak do słuchawek, żeby usłyszeć, skąd idzie burza.

Mówię do ciebie, dziecko, tak jak mnie uczono zależności:
że oddychamy cudzym tchem, że sól w zupie pamięta pływy,
że każda radość ma swój metabolizm, i że rozpacz też go ma.
Pokaż mi, proszę, gdzie w szafce trzymasz zapas odwagi,
kiedy w wiadomościach znowu wyświetlają się płomienie.
Kto uczył cię wymowy słowa susza? Ja? Czy wiatr?

W trzewiach ziemi tyka zegar, którego nie da się nakręcić ręką.
Nie grożę nim – sama się go boję. Nie wiem, co zrobią z nami wody,
kiedy postanowią wrócić do swojej dawnej wysokości;
nie wiem, co zrobi z nami ogień, kiedy przypomni sobie drogę do korzeni.
Wiem tylko tyle: że strach też jest elementem łańcucha pokarmowego.
Że karmi się nami, jeśli go nie nazwiemy.

Jeśli nie wrócę na noc, znajdziesz w kieszeni mojej kurtki kopertę z ziemią:
wsyp ją do miski i zamieszaj palcem jak herbatę.
To nie rytuał, to instrukcja obsługi smutku –
żeby miał gdzie wsiąknąć, zanim zacznie rysować rowki na twarzy.
Jeśli nie będziesz pamiętać, skąd wziął się ten gest,
zrób go dla tej, którą będziesz, kiedy już nie będziesz sobą dzisiejszą.

Bywa, że śmieję się głośno, jakby oddech był nieśmiertelny,
a potem długo słucham, czy śmiech nie pękł gdzieś po drodze.
Tak działa cykl: najpierw światło, potem przemiana,
potem powrót do chłodu, gdzie wszystko układa się w magazyn pierwiastków.
Można się obrażać na tę buchalterię –
albo prowadzić w niej miękką księgowość czułości: zapisy drobne, lecz stałe.

Kiedyś ktoś powie, że byłaś odważna. Nie wierz mu do końca.
Byłaś uważna, to co innego: przykładałaś ucho do liścia,
sprawdzałaś wilgotność dłoni, rozpoznawałaś pH łzy.
Uczyłaś się imion rzeczy nie po to, by je mieć,
lecz by prosić je o wyjaśnienie: jak długo zostaniecie? co wam dać w zamian?

Gdy milczę, czuję, jak powietrze szuka we mnie miejsca.
Gdy mówię, staram się nie robić z niego świątyni.
Wystarczy, że słowa będą przechowalnią wilgoci,
spiżarnią dla głosów zbyt miękkich, by przetrwały w hałasie.
Na półce stawiam słoik po przyprawach, w nim ziarna niepokoju i kilka pytań.
Nie podpisuję etykiety. Ty będziesz wiedzieć, co zasiać.


sobota, 23 sierpnia 2025

Nisza nie boli. Nuda tak

 



Szybko się nudzę. Jak dziecko, które poznało już wszystkie magiczne sztuczki dorosłych i widzi przez nie, jak przez brudną folię po serniku. Nuda to nie tylko brak zajęcia, to brak sensu. To świadomość, że robisz coś, co nie zostawia po sobie śladu, zapachu, ani jednego ukłucia w mostku. Dla mnie nuda to wróg egzystencjalny, wysusza język, wyżera zmysły, pozbawia ciała ciężaru. Dlatego nie pozwalam sobie na nią. Nie w gotowaniu, nie w pisaniu, nie w relacjach. Ani, Boże broń, w butach. Nie lubię łatwizny. W żadnej dziedzinie. Nie lubię rzeczy, które są zrobione, bo trzeba. Zamiast się przyłożyć, przyklejone. Zamiast pomyśleć, przeklejone. Tanie treści, tanie teksty, tanie buty, tanie wzruszenia. Jestem jak pies gończy, węszę intencje, zanim cokolwiek nazwę. Jeśli coś jest miałkie, a udaje głębię, mam odruch wymiotny, ale w eleganckim, wyciszonym stylu: milknę. A to dla świata, który ciągle nadaje, gorsze niż krzyk. Bliscy wiedzą, że się przykładam. Do ludzi też się przykładam. Nie jestem dobra w powierzchownościach, bo mnie nie obchodzą. Nie umiem rozmawiać o pogodzie, jeśli nie zapytasz mnie, jak pachnie wiatr w Twoim mieście o czwartej rano. Nie obchodzą mnie small talki, jeśli nie możesz mi powiedzieć, co ostatnio zawiodło cię w kimś, kogo kochasz. Nie potrzebuję ładnych opakowań ani wygodnych kłamstw.

Człowiek, który wymaga, sam najczęściej daje zbyt dużo. To prawda. Daję. W relacjach daję jak piekarz, z garścią mąki na czole, z rozsznurowanym fartuchem i wyrabianiem, aż popęka skóra. Ale nie rozdwoję się dla kogoś, kto się nie pojawił cały. Nie wyżywię emocjonalnego pasożyta. Nie zamieszkam w cudzych iluzjach. Tyle razy próbowałam. Abnegacja to ściema. A negacja, czyli ten trend nie mów bieda, mów: skromność. Nie mów samotna, mów: niezależna. Nie mów depresja, mów: okres introspekcji. Proszę cię. Bieda to bieda. Jeśli nie stać cię na zupę i krem do twarzy, to jesteś w biedzie, a nie na modnej ścieżce minimalizmu. Jeśli twój dom cuchnie lękiem, a nie bergamotką z katalogu, to nie potrzebujesz mantry, tylko światła i prawdy. Ludzi, którzy nie będą cię przeganiać z przestrzeni tylko dlatego, że nie wpisujesz się w ich pastelowy feed. Gotuję, piekę, dokarmiam. I siebie, i innych. Ale nie w sensie bo tak trzeba, tylko z tej samej potrzeby, z której piszę: żeby nadać kształt emocjom. Pieczenie chleba to jak pisanie wiersza: zakwas jest jak pamięć, musi żyć, musi fermentować. Nie da się go stworzyć z próżni. Jeśli nie karmiłaś go swoim głodem, nie urośnie. Wkładam ręce w ciasto jak w swoje wnętrze: z nieufnością, z precyzją, z czułością. I z tą myślą: nic, co wartościowe, nie powstaje w pośpiechu. Dlatego nienawidzę tych wszystkich przepisów w 15 minut i z czterech składników. Tak samo, jak nienawidzę relacji z czterech wiadomości albo twórczości pod trend. Sztuka to nie sałatka, nie można jej złożyć z gotowców i pokazać przed zachodem słońca.

I te buty. Niszowe, jak moja twórczość. Buty jako punkt graniczny. Buty, które trzeba włożyć, kiedy wychodzisz do świata, ale nie chcesz iść jego trasą. Buty nie mają być modne. Mają być graniczne. Mają cię przenieść przez codzienność, a nie po niej przeciągnąć. Dlatego moje są często dziwne. Mają zbyt wysokie podbicie albo niemożliwy kolor. Są pancerzem i wierszem. Pamiętam te czerwone, których nikt nie chciał zrozumieć, ręcznie szyte, z japońskiego butiku, kosztowały tyle co miesięczne raty za coś, czego nie potrzebuję. Ale były dokładnie tym, czego potrzebowałam. To nie konsumpcja. To afirmacja. Afirmacja prawa do rzeczy pięknych, potrzebnych, głębokich. W czasach, gdy wszystko ma być wystarczające, dobre do użytku, praktyczne, ja wybieram niepraktyczne. Ręcznie robione. Prawdziwe. Czyli takie, które bolą, kiedy się je straci. Znudzenie to luksus w biednym świecie. Ale też reakcja obronna. Przestajesz czuć, bo czujesz za dużo. Niektórzy wybierają powierzchnię, ja idę w głąb. Choćby bolało. I boli. Jestem zmęczona byciem tą, która daje radę, która pisze coś poruszającego, która gotuje tak, że chce się płakać z wdzięczności. Chciałabym czasem po prostu nie być. Nie być osiągalna, nie być silna, nie być czyjaś. Ale wiem, że za tym stoi coś jeszcze, niezgoda na życie, które się odtwarza, a nie tworzy. Wielu ludzi nie wie, że mają wybór. Albo ktoś im wmówił, że nie mają. Wmawia się nam, że przetrwanie to sukces. Że spokój to luksus. Że zmęczenie to cnota. Ale to nieprawda. Przetrwanie bez sensu to powolne znikanie. Ja się nie zgadzam znikać. Moja twórczość nie ma być dla każdego. Nigdy nie miała. Piszę nie po to, żeby mnie rozumiano, tylko po to, żeby poczuć, że mogę być cała, z moją głupią potrzebą formy, dźwięku, niedopowiedzenia. Z rytmem, który pojawia się jak ciemna fala i rozwala wszystkie marginesy. Nie musisz mnie rozumieć. Ale nie masz prawa udawać, że jestem tylko ozdobą. Lubię nisze. Nisza to jedyne miejsce, w którym można oddychać. Wszystko inne jest hałasem. Nisza to wybór, ale też odpowiedzialność: nie możesz się w niej schować, jeśli nie jesteś gotowa być naga. Tam nikt cię nie ochroni konwencją ani etykietą. Albo jesteś prawdziwa, albo cię nie ma. I ostatnia rzecz, nie toleruję wyjaśniania wszystkiego traumą. Nie wszystko, co trudne, jest wynikiem dzieciństwa. Nie każda rana to wina matki, ojca, systemu. Czasem po prostu jesteś człowiekiem w świecie, który nie dba o człowieka. I to wystarczy, żeby bolało. Nie chodzi mi o brak empatii. Wręcz przeciwnie, chcę empatii tak intensywnej, że cię ogłuszy. Ale nie chcę politowania. I nie chcę udawania, że wszystko można przeformułować w lekcję. Nie każda porażka uczy. Nie każda strata daje coś w zamian. Nie każdy ból zmienia się w złoto. Czasem po prostu boli. I trzeba przez to przejść.

Podsumowanie? Nie mam. To nie TED talk, to nie jak żyć lepiej. To bardziej jak nie zwariować, kiedy wszystko wokół jest z tektury. Nie wiem, co dalej. Ale wiem, że cokolwiek to będzie, musi być moje. Nie lukrowane, nie dla lajków, nie z generatora. Moje. Głęboko, cynicznie, z całą czułością, na jaką mnie stać. Bo jeśli już mam coś robić, to tak, jakbym robiła to po raz ostatni. Z krwią, z mąką na czole, z pazurem, który nie pasuje do manicure.





czwartek, 21 sierpnia 2025

Tolerancja

 



W sobotę ruszyliśmy na Dog’s Bay. W głowie miałam obraz ogromnej piaskownicy dla Sophie, jej wymarzony piknik, trochę pływania, trochę biegania po wydmach. Zapakowaliśmy polarboxa, ręczniki, stroje, książki, zabawki i cały majdan, który zwykle zabiera się na taki dzień. Nie chcieliśmy widokowej trasy, liczył się czas. Pogoda rozczarowała, zamiast upału szarość i wiatr, ale to dałoby się jeszcze przełknąć. Na plaży Brazylijczycy. Rozbici ze wszystkich stron, w pełnym rynsztunku: pies szczekający bez przerwy, muzyka dudniąca na tyle, ile głośniki wytrzymywały, grille rozpalone, alkohol lejący się z rozmachem. Coraz głośniej, coraz ciaśniej, coraz bardziej duszno od tej jednej wielkiej afirmacji hałasu. Podskórnie wiedziałam, że nie odpocznę, i miałam rację. Zwinęliśmy rzeczy i uciekliśmy do Kylemore Abbey, kawa, czekolada, cisza między wzgórzami. Stamtąd już tylko powrót do domu. Sophie była szczęśliwa, a my doszliśmy do wniosku, że naprawdę nie nadajemy się do tłumu. Do tej kultury grillowanych kotletów, głośników na full i udawanej radości, która nie liczy się z nikim wokół. Coraz więcej takich ludzi, coraz mniej miejsca dla tych, którzy chcą po prostu być, spokojnie, obok, w swoim rytmie.

PS

Myślę, że tolerancja zaczyna się tam, gdzie potrafimy znieść czyjąś odmienność bez poczucia zagrożenia dla własnej wolności. Gdzie rozumiemy, że ktoś może inaczej mówić, świętować, wyglądać, mieć swoje rytuały  i nie musimy tego ani oceniać, ani kopiować.

Ale kończy się w chwili, gdy ta odmienność staje się inwazją. Gdy wchodzi w naszą przestrzeń, odbiera nam prawo do ciszy, do bycia sobą, do granic. Tolerancja nie jest kapitulacją ani zgodą na hałas, agresję czy brak szacunku. Bo jeśli ktoś swoją wolnością rozpycha się tak, że moja znika, to już nie jest różnorodność, tylko dominacja.


poniedziałek, 18 sierpnia 2025

Wypadkowa



Wypadkowa wszystkich twarzy, które próbowały się zestarzeć,
zanim jeszcze zrozumiały, jak odrasta mech na wewnętrznej stronie języka,
gdzieś między deseniem parkietu a zapomnianym imieniem przodka,
który mówił o ogniu zbyt rzadko, by go zapamiętano.

Jest coś odręcznego w tym, jak przyroda się o nas upomina,
jakbyśmy byli rozłożonym listem w języku, którego nikt już nie uczy,
a dzieci bawiły się tylko w cyfrowe odwroty,
patrzysz: znowu wszystko zostało po kimś innym,
coś, co trzeba posprzątać, nazwać, zatrzeć ślad.

W tym świecie nikt nie myje rąk po dotknięciu cienia,
ale każdy zna dokładną temperaturę przemilczeń.
Nie jesteśmy stąd, a jednak sadzimy pory w ziemi,
kopiemy rów, który zarasta sarkazmem jak pokrzywą,
bo nawet ziemia musi się bronić, kiedy dzieci uczą się alfabetu z billboardów.

Czy to możliwe, że pamięć jest formą pasożyta,
a rzeczy, których nie powiedzieliśmy, mają własny układ odpornościowy?
Czasem zagnieżdżają się w kręgosłupie i udają ból fizyczny,
czasem przychodzą pod postacią rozmowy o tapecie,
której nie można zedrzeć bez wspomnień.

Nie piszę o tobie, nie piszę o sobie, piszę
o fali, która nie wie, że ma brzeg,
o zwierzęciu, które zakłada na siebie skórę swojej ofiary
i uczy się alfabetu od nowa, tylko po to, by móc powiedzieć:
to jest mój dom, ale nie moja wina.

Wypadkowa wszystkiego to kurz,
osiada najpierw na liściach, potem na dłoniach
a dopiero na końcu, na myślach.

Uczyłam wnuczkę odróżniać sosnę od świerku
powiedziała: to jak między tobą a mną,
obie zielone, ale jedna bardziej kłuje.


Czasami światło się rozlewa tak,
jakby w każdej kropli była czyjaś decyzja,
czy iść, zostać, udawać, że deszcz
to tylko sposób nieba na rozciąganie mięśni?

A przecież wszystko to
(złożone równania samotnych głów,
przeciągów w mieszkaniach,
przeceny na jogurty z chia)
prowadzi do zdania, które ktoś wypowie
żując winogrona i nie patrząc w oczy:
niczego się nie nauczyliśmy,
ale ładnie to wyglądało z daleka.


Nigdy nie potrafiłam rozpoznać,
kiedy przyroda się zaczyna,
a kiedy kończy rozmowę.
Czy wtedy, gdy mchy wypierają asfalt
czy dopiero, gdy nie mamy już do czego wracać.

Wszystko co mamy, to smuga:
pamięć po kimś, kto nie wypowiedział zdania do końca.
Gniew w śniegu, który topnieje szybciej, niż zapowiadano.
Dziecko, które pyta: a czy biedronka się boi?

I ja,
siedząca pod drzewem
z okruchem chleba na kolanie,
zbyt pełna, żeby pisać
zbyt pusta, żeby nie.