niedziela, 16 listopada 2025

Kiedy przemoc udaje niewinność



Kilka lat temu byłam w relacji towarzyskiej, która z czasem okazała się niszcząca, choć długo nie miałam odwagi nazwać jej po imieniu. Kiedy w końcu odmówiłam udziału w kolejnym festiwalu i postawiłam granicę, reakcja była gwałtowna i nieadekwatna, pełna pomówień, ataków i publicznego upokarzania. Z dnia na dzień stałam się bohaterką cudzej historii, napisanej po to, by mnie unieważnić. Najboleśniejsze było patrzenie, jak osoby, które uważałam za bliskie, odwracały się ode mnie, jak łatwo przyjmowały narrację kogoś charyzmatycznego i przekonującego. Przez lata poddawana manipulacji, nagle zostałam wymazana, tak, jakby wystarczyło jedno zdanie, by skasować całą historię relacji, rozmów, obecności. Później przyszła wiadomość, że osoba, która mnie oczerniała, jest chora, leczy się i powinnam jej wybaczyć. Jakby choroba mogła unieważnić przemoc. Jakby to było oczywiste, że sprawczyni należy się natychmiastowa troska, a ofiara ma zachować milczenie i zrozumienie, bo przecież powinna być silna, wyrozumiała, ponad to. Coraz częściej widzę, jak łatwo usprawiedliwia się zachowania raniące, byle tylko nie naruszyć pozycji osoby uważanej za autorytet, twórczyni czy twórcy, „wrażliwca”. Jak często oczekuje się od tych skrzywdzonych cichości i dobrego tonu. To właśnie z takich małych przyzwyczajeń, z pobłażania, z omijania prawdy, rodzi się większe zło. Piszę o tym, bo wiem, że milczenie nie chroni nikogo oprócz sprawcy. Piszę, bo chcę odzyskać przestrzeń, z której mnie wypchnięto. I piszę, bo każda opowiedziana historia przywraca światu odrobinę równowagi, odkleja od niego choć jedną warstwę normalizowanej przemocy.

PS

Zachwycają mnie możliwości nowego telefonu, na zdjęciu fragment Slieve Bloom Mountains.


piątek, 14 listopada 2025

O przeskoku, który widać od razu




Ostatnio coraz częściej trafiam na okładki, które wyglądają niby znajomo, niby w estetyce danego projektanta, a jednak coś w nich nie styka. Ten rodzaj gładkości, plastikowego światła, jakby zbyt łatwej harmonii, która nie wynika z wyczucia, tylko z algorytmu. Taki typowy AI-glow: perfekcyjny gradient bez struktury. I nagle, choć nazwiska te same, styl niby ten sam, to jednak gdzieś po drodze pojawia się ten charakterystyczny przeskok jakościowy, taki, który widać od razu, jeśli zna się ręczną pracę twórcy. Nie chodzi mi wcale o nieuczciwość. Wiem, że wielu grafików korzysta z AI jako szkicu, dopalacza, szybkiego elementu do dalszej obróbki. Wmawiają mi, że to im usprawnia pracę, że bywa narzędziem, nie substytutem wizji. Usprawiedliwiają to również tym, że to teraz częsta praktyka hybrydowa: trochę pomysłu, trochę modelu, trochę Photoshopa. Ale kiedy patrzę na okładkę i widzę różnicę, nie subtelność, tylko raptowną, połyskującą zmianę, to trudno mi ją zignorować. I przyznam, że ostatnio zostawiłam jedną książkę na półce właśnie z tego powodu, mimo że przełożyła ją moja ulubiona tłumaczka. No i nie kupiłam z powodu, że projekt został zrobiony źle, tylko dlatego, że został zrobiony inaczej. Zbyt inaczej. W sposób, który odbiera mi przyjemność obcowania z czyjąś ręką, niedoskonałością, decyzją. Być może to tylko etap. Być może z czasem oko się przyzwyczai. Ale póki co, no nie.


PS

Zdjęcie z ostatniej soboty, taki poranek w kierunku Kilkenny


środa, 12 listopada 2025

Życie


 


Są ludzie, o których myślę z czułością, nie dlatego, że wciąż są blisko, ale dlatego, że coś we mnie zostawili. Czasem drobny gest, książkę, zapach kawy, sposób, w jaki milczeli. I są też tacy, którzy zniknęli zupełnie, jakby nigdy ich nie było. Wytarli się z pamięci naturalnie, bez żalu i dramatów. Może tak właśnie działa czas, zaciera kontury, zostawia tylko to, co naprawdę miało znaczenie. 


Biało-czerwona sukienka


 


Byłam małą dziewczynką, która w listopadowe słońce zakładała biało-czerwoną sukienkę. Pamiętam materiał: lekko drżący, jakby w nim była pamięć o dłoniach, które ją szyły; pamiętam, że ktoś uśmiechnął się wtedy z troską i z obawą, jakby samemu narodowi też przychodziło się bać. Od trzynastu lat mieszkam gdzie indziej. Emigracja uczy cierpliwości wobec języka: inaczej mówisz o domu, inaczej go przyzywasz. To nie wyparcie, to noszenie go pod skórą, cienką i trwałą jednocześnie. Język polski przychodzi czasem jak zapomniany rytuał: siadam przy nim i rozcieram go ostrożnie, żeby znów stał się czuły. 11 listopada, dzień, który w kraju jest głośny albo milczący, zależnie od ulicy, dla mnie ma wiele głosów. Jest radość i rozczarowanie; jest hymn i szept poetek, które bronią swojej przestrzeni. Jest pamięć o ofiarach i pamięć ciała, rąk, które sypały ziemię na groby, i pamięć oczu, uczyły się czytać mapy z atlasów. Kiedy myślę o kobietach, widzę warstwy. Prababki, odmawiały głośno czułości, bo w głośności była zdrada; przetrwały w cichych rytuałach. Sprzątanie, pieczenie chleba, szycie flag. Widzę ich dłonie: zwapniałe od pracy, miękkie od śpiewu. Widzę te, które pisały listy w świetle lamp, i te, które stały przy łóżkach rannych, te, które w nocy rozmawiały o polityce, jakby każde słowo było granatem, którego rozbuchanie miało szansę zmienić rzeczywistość. Historia kobiet nie jest linearna. To plątanina: emancypacja i powroty do milczenia, prawa na papierze i gorsety codzienności. W tej plątaninie kobiety wymyślały sobie przestrzenie: salony, kawiarnie, stowarzyszenia, szkoły, strychy, zakazane biblioteki. Wymyślały języki, by mówić o miłości i o zdradzie narodu, macierzyństwie i o tym, jak nosić w sobie pamięć bez ołtarza. Polska potrafi być czuła, choć często obok tej czułości stoi zbyt surowe spojrzenie. Potrafi tulić i jednocześnie kąsać; potrafi budować ołtarze z marmuru i niszczyć ogrody. To nie jest sprzeczność do wykluczenia, to jest forma miłości, którą znam i której się boję. Kocham to, co przychodzi z gleby: zapach sosen, brzeg jeziora, lessowe skarpy, od których uczysz się, że ziemia może trzymać pamięć dłużej niż pamięć ludzka. Nie chcę być triumfalna ani czarno-biała. Chcę być w tym wszystkim. W miłości do ziemi i w odruchu odrzucenia, kiedy zaczynają liczyć się tylko kolory i emblematy. Chcę, żeby moje dzieci i wnuczka znały to, co najlepsze: że ojczyzna to nie tylko barwa flagi, ale i opieka, ciepło herbaty, wełniany koc, i prawo do mówienia bez wstydu o bólu. W moich wierszach i tekstach zawsze wraca motyw ściółki: stóp, deptań, liści, tych maleńkich cichych działań, które toczyły życie. Tam jest prawda: nie w wielkich pomnikach, lecz w rękach, które podlewały, w dłoniach, które uczyły alfabetu, w kobietach, które potrafiły przedłużać linie pamięci, nie prosząc o medale. Dzisiaj, jeśli zapytasz mnie o 11-go listopada, odpowiem: to dzień, który zaprosił mnie do bycia podwójnie: córką tej ziemi i obcą na obczyźnie; kobietą, która pamięta sukienkę i jednocześnie uczy się nosić flagę, jak rzecz delikatną, wymagającą opieki, a nie zbroi. To dzień, który każe nam pytać: kogo pamiętamy, komu dajemy słowo, kto ma prawo do historii? A w odpowiedzi będę szeptać: pamiętajmy o dłoniach, które nigdy nie stanęły na mównicy, a mimo to zbudowały dom. Na koniec, małe wyznanie czułości: gdy wracam myślami do Polski, pozwalam jej być i ostrą, i miękką równocześnie. Nie muszę przecież wybaczać jej wszystkiego. Mogę po prostu trzymać swoją miłość tak, jak trzyma się filiżankę gorącej kawy przy zimnym oknie: uważnie, bez teatralności, z czułością i z humorem, który chroni. Ty też tak możesz, jeśli tylko zapragniesz.


niedziela, 9 listopada 2025

Niewszędziebycie

 



Z czasem człowiek dojrzewa do tego, by jego teksty nie walały się bez potrzeby tu i tam. Lubię mieć swoje miejsca, Suburbię Krzyśka Śliwki i e-eleWator. 

Tu można zajrzeć do Suburbii:


piątek, 7 listopada 2025

Zdrówka kontra Zdrowia

 


Mam w pamięci rozważania Profesor Smoczyńskiej, napisała kiedyś o różnicy pomiędzy zdrówkiem a zdrowiem. To pierwsze, jakby się kieliszek wódki podnosiło, lekkie, towarzyskie, trochę ironiczne. To drugie, poważne, pełne ciężaru i troski. Od tamtej pory nie używam zdrówka, nie piję również alkoholu, więc nie wznoszę zdrówek. I niestety coraz częściej słyszę w uszach, jak łatwo język ucieka w zdrobnienia, żeby nie dotknąć tego, co prawdziwe. Zdrówko jest gestem, wspólnotą, chwilowym ciepłem rozchodzącym się po ciele. Zdrowie, to raczej milczenie wobec kruchości. Między nimi drży przestrzeń, w której mieści się cała nasza nieporadność wobec życia.

wtorek, 4 listopada 2025

Takie tam

 


Przeczytałam pewien komentarz. I muszę coś wyprostować. TUSLA (Irish Child and Family Agency czyli Irlandzka Agencja ds. Dzieci i Rodziny), powstała w 2014 roku po serii ujawnionych skandali, nie tylko tych historycznych, z domów matek i dzieci czy szkół prowadzonych przez zakony, ale też z powodu zgonów dzieci, które zginęły w rodzinach objętych nadzorem, bo interwencja przyszła zbyt późno. Agencja miała być nowym początkiem: świeżą, scaloną strukturą, która połączy ochronę dzieci, rodzin i adopcji, ale szybko ugrzęzła w praktyce codziennych przeciążeń. Podczas studiów miałam dwa moduły socjologii, a wykładowcy związani z Tuslą prowadzili serię wykładów o specyfice tej pracy. Próbowali nas zachęcić do wyboru kursów społecznych, które mogłyby prowadzić do zatrudnienia w agencji. Odpuściłam sobie, nie lubię użerać się z ludźmi, choć i tak się użeram, tylko w inny sposób. Ale już wtedy widać było, że to system, który pożera własnych ludzi: wymagania ogromne, zaplecze zbyt małe, emocjonalny koszt nie do uniesienia. Obowiązek zgłaszania przemocy wobec dziecka, Children First Act 2015, faktycznie zmienił zasady gry. Każdy, kto pracuje z dziećmi lub młodzieżą, ma obowiązek reagować i raportować, a za brak reakcji może ponieść konsekwencje. To stworzyło lawinę zgłoszeń: od realnych sygnałów po sytuacje graniczne, które i tak trzeba sprawdzić. Problem w tym, że Tusla zwyczajnie nie ma sił, by to wszystko udźwignąć. Według inspekcji HIQA (to irlandzki Urząd ds. Informacji i Jakości Zdrowotnej) w niektórych regionach 25–30% dzieci w systemie nie ma przydzielonego pracownika socjalnego. Wielu z nich obsługuje ponad 150–200 spraw rocznie. W praktyce oznacza to działanie rutynowe: minimum czasu, szybka wizyta, raport, następna sprawa. Tusla powtarza, że nadrzędną zasadą jest utrzymanie dziecka w rodzinie biologicznej. To nie slogan, dane to potwierdzają. Jeśli agencja popełnia błąd, to raczej przez opóźnienie niż przez nadgorliwość. Najwięcej krytyki dotyczy sytuacji, w których dzieci pozostawały w domach mimo oczywistych sygnałów przemocy, bo brakowało miejsc w opiece zastępczej albo zwyczajnie czasu, by sprawę dogłębnie przeanalizować. Do tego dochodzi chaos finansowy i organizacyjny: w 2024 roku audyt wykazał, że Tusla płaciła miliony euro prywatnym firmom za zakwaterowanie dzieci w obiektach, które nie miały pełnej regulacji ani weryfikacji pracowników. W tym samym okresie odnotowano ponad dwa tysiące naruszeń ochrony danych osobowych, dokumenty dzieci wysyłane do złych adresatów, pliki gubione w transporcie. Nie chodzi więc o złą wolę, tylko o niewydolność strukturalną. System, który miał chronić, stał się własnym ciężarem.

Przeczytałam, że „Pomyłki częściej w stronę odebrania dziecka niż zostawienia.” No nie, to nie jest zgodne z faktami. Dane i raporty HIQA wskazują raczej odwrotny trend: Tusla zbyt długo zwleka z interwencją. Zasada „zostawić dziecko w rodzinie biologicznej, jeśli to możliwe” jest głęboko wpisana w ich politykę. W wielu przypadkach dzieci pozostawały w środowiskach przemocowych właśnie dlatego, że system nie był w stanie zareagować na czas. I dalej „System działa raczej zbyt ostro niż zbyt wolno.” I to nieprawda. W 2024–2025 roku większość audytów i raportów wykazała, że głównym problemem Tusli jest opóźnienie reakcji, nie nadgorliwość. Pracownicy mówią wprost, że system jest „bardziej reaktywny niż proaktywny”. To znaczy: działa, gdy już coś się stało, a nie zanim dojdzie do tragedii. „Polskie rodziny są bardziej narażone na surowe reakcje systemu.” I tak, i nie. Wiele zależy od sytuacji. Czasami tak, różnice kulturowe i bariera językowa mogą prowadzić do nieporozumień, zwłaszcza gdy rodzice mają inny model wychowania i słabo mówią po angielsku. Ale Tusla nie ma formalnie żadnej polityki „surowszego traktowania imigrantów”. Często problem tkwi w komunikacji, w braku tłumacza, w nieufności wobec instytucji. Faktem jednak jest, że Polacy są nadreprezentowani w statystykach interwencji, co wynika raczej z kulturowych różnic i niewystarczającego wsparcia dla rodzin migranckich niż z celowej dyskryminacji.

W skrócie: Tusla powstała z potrzeby naprawy starego systemu, ale w wielu miejscach odtwarza jego błędy, tym razem nie przez przemoc czy ideologię, tylko przez biurokratyczną niemoc i chroniczne przeciążenie. To organizacja potrzebna, ale ciągle niesprawna. I trudno powiedzieć, czy kiedykolwiek dogoni własne ambicje, bo odkąd jestem zaprzyjaźniona z ludźmi pracującymi dla organizacji, wciąż słyszę o tych samych problemach.

I polecanie bloga Pikuś Incognito to takie sobie, niewiarygodny bloger w sensie dziennikarskim ani merytorycznym, często operuje emocjami, teoriami spiskowymi i wybiórczymi opisami. Wspominanie go jako autorytetu w rozmowie o ochronie dzieci (szczególnie w kontekście Tusli) jest problematyczne.


niedziela, 2 listopada 2025

Bez tytułu



 

Dzisiaj poszłam w nowe blogi i po chwili sobie wróciłam. Bo są takie miejsca, w których człowiek niby chce zostać, coś w nim drga, może empatia, zwykła ciekawość, a jednak po kilku akapitach wie, że nie da rady. Że nie uniesie tego języka, zlepków słów, które jak nadmuchane balony mają w środku tylko powietrze. Nie chodzi nawet o błędy czy brak smaku. Bardziej o to rozwleczenie, patos bez powodu, jakby wszyscy w swoich emigracyjnych kątach próbowali sklecić nowy język z resztek, a wychodzi coś pomiędzy poradnikiem samopomocy a przeterminowanym pamiętnikiem. Czasem trafiam na zdania, które miały być poezją, a kończą się jak reklama własnej odporności. Niby refleksja, niby emocja, a jednak przez filtr, taki do wygładzania życia. Pouczenia, które miały być mądre, rozlewają się w syropie samozachwytu. W tym wszystkim jest coś smutnego: potrzeba bycia głębokim, gdy w rzeczywistości brakuje ciszy, w której mogłoby się narodzić jedno prawdziwe zdanie. Nie znoszę tej gadki-szmatki o prawdzie w tonie kaznodziei. Zlewanie sensu z pouczaniem jako nowa forma ekspresji. Niby wrażliwość, a w gruncie rzeczy tresura: jak czuć, żałować, zachwycać się. Wszystko gładkie, obrobione, zapięte na błysk. A przecież język powinien czasem skrzypieć, zadrżeć, zawahać się. Tylko wtedy jest żywy. Człowiek wychodzi z takiego bloga z uczuciem, że mu odjęło głos. Że już lepiej milczeć, niż próbować przebić się przez tę zbitkę: prawdy z autopromocją, duchowości z banałem. Nie potrafię tego komentować ani się uśmiechnąć. Wolę wrócić do ciszy. Do własnych słów, które jeszcze mają oddech i nie są zaprogramowane na zachwyt. Udostępniłam dzisiaj pewną inicjatywę na FB, bo jest ważna, ale też dlatego, że pokazuje, jak to wszystko działa naprawdę. Niedawno zaproszono mnie do przygotowania plakatów z wierszami. Brzmiało pięknie, dopóki nie okazało się, że mam wykonać całą pracę za darmo, dla promocji. A dokładniej dla reklamy, jak to ujęła redaktorka projektu. Sama, oczywiście, wraz z grafikiem, otrzymuje wynagrodzenie z miejskiego grantu. Kiedy zapytałam o honorarium, usłyszałam, że jestem bezczelna. Mam wrażenie, że miasto nawet nie wie, iż finansuje przedsięwzięcie, z którego środki trafiają nie do twórców, ale do tych, którzy składają wniosek i potrafią po swojemu opowiedzieć o wrażliwości. Tak się dziś często zarządza publicznymi pieniędzmi. elegancko, przez formularz, z logotypami w stopce. Unikam takich miejsc i ludzi. Unikam blogów, które mówią o autentyczności, a ilustrują się obrazkami z AI. Unikam badziewia. I coraz częściej wracam do ciszy, w której słowa nie próbują fałszować.


Sztorm bez imienia

 


Nie wiem, czy to wina listopada, czy butów,
które zakurzyły się od czekania na decyzję.
Zaparzam herbatę z cytryną,
pistacje stukają o porcelanę jak paciorki.
Uśmiechamy się do wnuczki, która przez tydzień
urosła o kilka zdań i jeden poważny gest.
Mówi: babciu, świat jest bardzo niegrzeczny.
Wierzę jej, chociaż to tylko sobota.

Paddy znów przeżył i krowy też,
pies sąsiadów, który nigdy się nie zamyka,
bo ktoś musi pilnować istnienia.
Próbuję odejść od tradycji,
ale tradycja ma długie ręce i ciepły głos,
zachęca do powrotu,
do herbatników, mopów, rozmów o pogodzie.

Nosorożec w mojej głowie stuka rytmicznie,
jakby chciał przebić się do sedna sprawy,
ale sedno wyjechało pociągiem,
którego już nie ma.
Więc zostajemy: ja, Paddy,
kilka owiec za płotem
i ta chmura, która wygląda jak metafora,
choć pewnie jest tylko deszczem.

Wycieram stół, okruchy po wzruszeniu,
bo emocje też trzeba sprzątać.
Świat się kończy i zaczyna przy filiżance,
a Irlandczycy polewają samochody zimną wodą,
jakby można było zmyć z nich ślady śmierci.

Cierpki poranek, mówi Paddy.
Myślę, że to wystarczy za całą metafizykę dnia.
Nie wiem, co mam dzisiaj do zrobienia,
czy coś muszę, czy nie.
Krowy przeszły na drugą stronę pastwiska,
dzieci podskakują,
rodzice stoją.
Wszystko dzieje się tak, jak powinno,
aż do chwili, gdy znowu przetrzemy buty
i ruszymy po więcej codzienności.


środa, 29 października 2025

Chustka

 


Gdybyś spojrzał na chustkę w mojej dłoni, powiedziałbyś: kawałek materiału, nic więcej. Nie wiesz, że to chustka ku pamięci. Wiążę na niej supełki, by nie zapomnieć, przypomnieć sobie, czego nie umiem wypowiedzieć. Kiedyś każdy węzeł był przypominajka, teraz, tylko krzywizną, która zginęła we mgle. Czy wiesz, że supły śmieją się z naszej pamięci, rozplątuję je ostrożnie, by znaleźć miejsce, gdzie ukryłam twój głos. Chustka była kiedyś białym żaglem, a może dłonią, miała mnie osłonić przed lodowcem w twoich oczach. Nie wiem. Czułość nie pyta, dlaczego wiatr zatrzymał się na skraju twojej skóry. Ona tylko siada cicho obok, jak mały kamień w kieszeni, tak blisko, że zapominasz, że kiedykolwiek go tam włożyłeś. Przypominasz mi, że każde musisz jest odłamkiem szkła, który ciągle noszę w stopach. Ale nawet one lśnią czasem, kiedy światło pada pod właściwym kątem. Mówisz, że horyzont jest odległy. Ale może on jest jak chustka? Węzeł w kształcie oddechu, który wiążemy na skraju pamięci, by później zapomnieć, jak odwiązać go bez rozdarcia. Tam, gdzie stajemy razem, trawa jest cicha. Chciałabym powiedzieć, że jestem odważna, że idę naprzód, ale czy nie chodzi o to, by zostać? Zatrzymać się tam, gdzie powietrze ma smak twojego imienia, a supełki nie są już pytaniami, tylko odpowiedzią na wszystko, czego nie mieliśmy odwagi wypowiedzieć.


poniedziałek, 27 października 2025

my




                                                                      © Maciej Krajewski

Łazęga Poznańska. Miejsce, do którego warto zajrzeć, choćby po to, żeby zobaczyć, jak się jeszcze trzyma świat, w którym ludzie naprawdę rozmawiają, a nie tylko przelatują obok siebie jak reklamy na lotnisku. Maciej Krajewski trzyma to wszystko w kupie jak kustosz w epoce chaosu i wygląda na to, że mu się udaje. Tym razem nie byłam już tą osobą, która chowa się w grupie, udając, że przyszła przypadkiem. Byłam gościnią. Brzmi dumnie, choć w praktyce oznacza, że wcześniej musiałam się zastanowić nad kilkoma kwestiami i mówić sensownie, gdy ktoś wpatruje się w moje usta. Bo zdarza mi się bełkotać, kiedy jest we mnie zmęczenie i zbyt wiele słów. Dlatego namówiłam męża, żeby pojechał ze mną dzień wcześniej, w sumie, to była już północ, ale wypoczęłam. Wiedziałam, że Łazęga mu się spodoba, to jego klimat: trochę książek, starych ram, obrazów, zdjęć i ludzie, którzy naprawdę czytają opisy pod zdjęciami.

I faktycznie, kiedy rozmawiałam, on krążył, przyglądał się, oglądał, czytał. Jak w muzeum, tylko że eksponaty oddychały i piły herbatę. Byliśmy w tym razem. A ja, choć nie przyznaję się do sentymentów, pomyślałam, że dobrze, że nie musiałam tam być sama. Z wiekiem to się docenia. Zwłaszcza gdy ktoś potrafi słuchać, nawet jeśli niekoniecznie chodzi o słowa.




                                                                             © Maciej Krajewski

niedziela, 26 października 2025

Po albo pomiędzy





Przytyka mnie jeszcze. Ola napisała, abym wyleżała, wygrzała te wszystkie gile, gluty i dławienie. Możliwe, że przywiozłam zarazę z Polski. Poszłam na siłownię kilka razy, czułam, że mnie łamie, ale liczyłam, że porządny trening wyciśnie ze mnie toksyny i cały ten shit. Poległam. Długi weekend. Tyle planów, misternie wymyślanych. Przykrywam się wełnianym pledem i marzę o oddechu, głębokim i spokojnym. Raju. Dobrze, że jest Ola Kaczkowska i jej audycja. Filmy nie wchodzą, książki rozmywają się w oczach. Przeziębienie to najniższa forma bytu biologicznego, taka mikroskopijna anarchia w organizmie. Zatkany nos, kaszel, gorączka, katar, który mógłby mieć osobny kod pocztowy. Piję napój wzmacniający, niby eliksir życia: imbir, pomarańcza, cytryna, miód, trochę przypraw. W teorii zdrowie w płynie, w praktyce już mi się odbija zdrowiem. Dopóki siedzę w półleżacej pozycji, świat jest znośny. Grawitacja jeszcze nie wtrąca się do rozmowy. Ale kiedy próbuję wstać, rzeczywistość wiruje jak instalacja performatywna o tytule człowiek i pion.

Wczoraj planowałam ugotować ogórkową, ambitnie, prawda? Ale samo pionowanie ciała pozostawiało wiele do życzenia. Po chwili doszłam do wniosku, że to bez sensu, bo i tak nie mam siły jeść. Taki to powrót, raczej z mgły niż z podróży. W piątek były wybory prezydenckie w Irlandii, wygrała lewicowa kandydatka. Jeden z kandydatów musiał się wycofać po ujawnieniu historii, której nikt nie chciał słuchać w roku 2025. Presja społeczna tutaj wciąż działa, nie jak w Polsce, gdzie skandal często jest tylko dodatkiem do programu. Patrzyłam na znajomych, którzy ubolewali, że ich ulubiona kandydatka, od konserwatywnych ideałów i nieustępliwej moralności, nie otrzymała wystarczającego poparcia i nie było jej na listach do głosowania. Cóż, prezydent w Irlandii i tak głównie wygląda, ale trzeba przyznać, że wygląda z rozmachem: podróże, przemówienia, wieńce, uściski dłoni. I pensja, wiadomo.

Blog też trochę choruje razem ze mną. Mąż mówi: już prawie nikt do ciebie nie zagląda, a ja myślę, że może to i dobrze. Październik jest miesiącem znikania, rozpuszczania się w katarze i refleksji. Myślę o Magdzie, kiedy wyciągam chusteczki z pudełka. O Siostrze Judycie, która odeszła w 2015 roku, i o wierszu, który wtedy napisałam. O Małgorzacie Zakrzewskiej, której już nie ma od 5 stycznia z nami. Tyle światła przeszło przez te imiona. I to zdjęcie muralu, żeby pamiętać, jak szybko się zapomina. Jak bardzo wszystko jest tu tylko na chwilę, nawet kolory na ścianach.

dla Judyty (kiedyś napiszę o kulisach tego wiersza, bo chyba ponownie musi wybrzmieć).

O przechodzeniu

Wiersz dla Judyty nie był o Judycie. Ile mitów i prawd
musiałabym spisać, żeby obudziła się rano, parę dni,
kilka lat później. Pobłogosławiła dzieci,
żeby zboże z puszczonych kiełków rosło wyżej i wyżej.
Gulgotanie to rodzaj oczyszczenia, wypluwania z siebie
guzów, nocnych koszmarów, łańcuchów, w które się wplątała.

Nie, to nie było o Judycie. Ona wierzy w namaszczenie, a może
ja nie wierzę, dlatego pamiętam cały ten koncert życzeń babci.
Dlatego uważnie patrzę, próbuję się skupić na porcjach płynów,
diabeł drwi ze szczegółów. Albo przechadza się między nami
i burczy w brzuchach. Daje dyla, gdy tracimy pamięć i zaczynamy

od nowa. Życie z przełożoną, mężem, kimś zaślubionym. Ile razy moczyłaś
stopy w occie i pocierałaś palcami czoło. I było tak, jakby ktoś gąbką
szorował ci mózg, wyrywał ciernie lub na oślep wbijał gwoździe.
Za twoje i moje, pij. Pij, może tak łatwiej zamordować strach.

Nagle okazuje się, że naokoło pachnie czarnym bzem.
Wolno się nie zgadzać, w końcu, zamiast ciebie, Judyta stoi w kolejce.
Wstaje, śpiewa jutrznię i czeka. Godzinki ciągną za sobą ptaki,
nawołują ławice ryb. W łańcuch zdarzeń włączają się słowa
z Pisma Świętego.

Każdy święty umiera inaczej, później towarzyszy nam w barach,
urzędach. Za obrazami i za pamiątkowymi tablicami chowają tajemnice.
Wpatrują się w dal, milczą. Jest ich więcej i więcej,
a nad nimi niebo gwiaździste?

2015

Po Lynchu

A kiedy obudziłam się tego ranka, David już nie żył.
Patrzyłam na świat, który jeszcze wczoraj
był blady, jak podkład pod surrealistyczny pejzaż,
dzisiaj stężały kontury, migoczą. Taśma filmowa
przeciągnięta przez brudny projektor w ostatniej sekundzie.

Na ulicach wciąż szumią stare sny –
te, które zapisał na celuloidzie, i o nich zapomniał,
potem znowu przypomniał sobie w innym kadrze,
jak te dzieciaki w Twin Peaks, co nigdy nie dorosły,
chociaż udawały, że potrafią się bać naprawdę.

Nie ma go. Więc kto nam wyjaśni
ten zbyt długi korytarz, pętlę czasu,
czarnego kota przebiegającego przez każdy dialog,
nagle urwany przez dźwięk telefonu. Dzwoni
w nieskończoność, tak jak teraz dzwoni nic.

Wiesz, powiedziałby, to wina telefonu –
chujowego urządzenia, przez które patrzysz
na świat w rozdzielczości niższej niż twoje sny.
I co teraz? Będziemy próbować wyjaśniać filmy
językiem, którym nie umiem nawet zapytać o to,
co najważniejsze?

David mówił, że filmy są jak sny,
więc pozwól mi śnić jeszcze trochę:
o dymie papierosowym, który rysuje portrety,
o pęknięciach w betonie, przez nie wyrasta
trawa nienazwanych miejsc,
o krzesłach w rogu pokoi, wciąż są puste
i pełne jednocześnie, jak nasze milczenie.

Niech taśma filmowa znów się zapętli,
a światło projektora przebije mrok,
ale tylko na moment.
Nie na tyle, by zrozumieć.
Na tyle, by czuć.

2025