poniedziałek, 24 marca 2025

Linoryt

 




Twoje dłonie wciąż pachną farbą,
a ja nie wiem, czy to drukuje światło,
czy tylko cień.

Patrzysz na mnie tak, jak patrzy się
na szkic, który miał być czymś więcej,
ale został tylko próbą.

Twoja córka rysuje słońce
okręgami nierównych linii.
Mówię jej – piękne.
Ty poprawiasz kształt,
jakby precyzja mogła ocalić świat
przed rozmazanym dniem.

Masz w oczach siatkę prowadzących linii,
układasz rzeczy w osiach,
zostawiasz miejsce na marginesie
dla słów, które nigdy się nie zmieszczą.

A ja tylko chciałam powiedzieć:
nie trzeba wszystkiego wyrównywać.
Czasem piękno rodzi się w pęknięciach,
czasem milczenie jest najczystszą barwą.



czwartek, 20 marca 2025

Powroty

 



Kiedy oddycham, słyszę ocean.
Ty też go słyszysz. Różnica polega na tym,
że ja myślę wtedy o jego rytmie –
o tym, jak przypływ znosi nasze ślady,
a potem odchodzi, jakby nigdy nas tu nie było.
Ty patrzysz na fale, a ja liczę, ile jeszcze zostało
do kolejnego kaszlu, kolejnej ciszy, kolejnej zimy.
Chodzę na spacery, ty też chodzisz.
Czasem idziemy razem, ale ty mówisz,
że wiatr jest za zimny. Ja mówię, że wiatr
jest tylko przypomnieniem, że jesteśmy.
Ty mówisz, że nie trzeba przypominać –
mamy kalendarze, terminy, i te minuty,
które mijają szybciej niż nasze kroki.
Używamy słów. Ty używasz ich, żeby mówić,
ja, żeby zapomnieć. No bo wiersze są takie kruche.
A życie jest takie śliskie. Bo każda myśl
ucieka szybciej niż się rodzi. A ten moment,
kiedy jesteśmy sami w mrozie,
jest jak oddech przed zanurzeniem.
Mamy nastroje. Ty mówisz, że czasami,
ja – że zawsze. Trochę bardziej. Ciągle.
Żyjemy. Oboje jesteśmy,
ale ty nie wiesz, że te fale, ten wiatr,
te chusteczki i ten spacer –
to wszystko ma sens tylko wtedy,
kiedy oddychamy razem.

Typografia, obwoluty książek, grafika, treści, od których nie mogę się oderwać






Tekst o typografii, projektowaniu i tym, co wokół, napisałam w styczniu – w chwili, gdy odszedł Wicha. Znów mnie to uderzyło, jak wtedy, gdy zmarł Weingart. Wysłałam tekst do Notatnika Literackiego, ale nawet nie odpowiedzieli: Nie jesteśmy zainteresowani. Myślę, że nie muszę już dłużej czekać. Bo takim osiołkom jak ja się nie odpisuje. Maniery, maniery. 


W projektowaniu graficznym zaczynam od ciszy. Nie tej absolutnej, lecz tej przepełnionej brzmieniem rzeczy niedopowiedzianych – jakby szeptów przestrzeni, z których rodzi się forma. Każda linia, każdy znak, każda barwa muszą wynikać z dialogu, jaki toczę z materią i ideą. Wolfgang Weingart mawiał, że typografia powinna być jak rozmowa – intensywna, czasem urywana, czasem pełna pauz. To właśnie te pauzy stanowią istotę projektowania. 

Projektowanie, wbrew pozorom, nie jest jedynie aktem twórczym. Jest przypominaniem, że świat już istnieje, zanim postawimy pierwszą kreskę. Weingart badał semantykę typografii – nie po to, by uczynić ją bardziej czytelną, lecz by zmusić odbiorcę do uwagi. Bo co z tego, że litera jest czytelna, jeśli nie potrafi wstrzymać oddechu odbiorcy, jeśli nie potrafi zakłócić jego codziennego rytmu myśli? Gdy myślę o moim podejściu do grafiki, widzę las. Każdy projekt to nowe drzewo, rosnące na fundamencie gleby, którą jest historia, kultura, ludzka potrzeba wyrazu. Drzewo nie powstaje w izolacji. Jego korzenie splatają się z innymi, jego gałęzie wchodzą w relacje z otaczającym światem. Tak samo projektowanie graficzne – nie istnieje w oderwaniu od ludzi, dla których powstaje, ani od kontekstu, w którym funkcjonuje. W tym właśnie tkwi moja fascynacja – w splocie relacji między formą a znaczeniem, między przeszłością a teraźniejszością. Z jednej strony mam świadomość, że projektowanie jest ulotne – jak ślady na piasku, które znikną wraz z przypływem. Z drugiej, wierzę, że każdy projekt może stać się częścią większej opowieści, w której ludzie odnajdują swoje własne znaczenia. To przypomina rozmowę: nie muszę znać odpowiedzi, ale mogę zadawać pytania, które sprowokują refleksję. To właśnie ta empatia – może czasem zbyt naiwna – każe mi badać, pytać, wątpić. Projekty, jakie tworzę, nie są odpowiedzią, lecz raczej zaproszeniem do rozmowy. Staram się, by każdy z nich pulsował rytmem, który może zaskoczyć – jak złamany wers w poezji, jak niespodziewany akord w muzyce. Przyglądam się literom jak ludziom. Mają swoje historie, nastroje, wspomnienia. Niektóre krzyczą, inne są ciche, niemal niewidzialne. Typografia to sztuka wydobywania ich osobowości. Weingart rozumiał to doskonale – jego prace były jak wielowarstwowe opowieści, w których każdy szczegół miał znaczenie. 

Długość frazy, rytm przerw, kontrast form – wszystko to budowało narrację. Tego właśnie nieustająco szukam, narracji. W tym, co projektuję, chcę, by ludzie znaleźli swoje odbicie. Nie zależy mi na podziwie dla formy – chcę wzruszenia, chwili refleksji. Chcę, by odbiorca zatrzymał się na moment, spojrzał na moje prace i zadał sobie pytanie: co to dla mnie znaczy? Projektowanie jest rzemiosłem, ale też poezją. Każdy wybór – czcionka, linia, układ – to słowo w zdaniu, nuta w melodii. Nie ma w tym przypadkowości. Proces twórczy przypomina intensywną rozmowę, czasem kłótnię z samą sobą. Weingart pisał o nocach wypełnionych szkicami i notatkami. Ja też noszę swoje pomysły, czasem miesiącami, zanim znajdą swoje miejsce na papierze czy ekranie. 

Design to przestrzeń pomiędzy – pomiędzy myślą a materią, pomiędzy twórcą a odbiorcą. To poszukiwanie sensu w chaosie. Nie chodzi o to, by wszystko uporządkować – chaos też ma swoją wartość. Chodzi o to, by znaleźć w nim momenty, które mogą stać się punktem zaczepienia, początkiem nowej opowieści.W tym wszystkim kryje się paradoks. Projektowanie graficzne to sztuka planowania, a jednocześnie sztuka pozwalania na przypadek. Właśnie w tym napięciu tkwi jego siła. Typografia, układ graficzny – to wszystko powinno oddychać, żyć własnym życiem, ale jednocześnie zachowywać strukturę. Jak las – pozornie chaotyczny, lecz w rzeczywistości podlegający surowym prawom natury. Patrzę na świat liter i form jak na świat ludzi. Każdy projekt jest spotkaniem – nie zawsze łatwym, często pełnym napięcia, ale zawsze otwartym na nowe możliwości. I właśnie to spotkanie, ten dialog, jest dla mnie istotą projektowania. Bo design to nie tylko tworzenie rzeczy. To tworzenie przestrzeni, w której można się zatrzymać, pomyśleć, być. 

I kończąc odniosę się do Marcina Wichy, spotkaliśmy się jedynie w słowie i w grafice, ale już w zupełnie nowym kontekście. Muszę przyznać, że grafika, typografia, to przestrzenie, w których każdy element jest wymierzony, poddany drobiazgowej kalkulacji, ale i wybuchowi nieoczekiwanych emocji. Nie jest to tylko kwestia estetyki, lecz również ukrytej w strukturach komunikacji interakcji. Każdy znak, każda linia, każdy margines może, niczym mikroskopijny oddech, wpłynąć na odbiorcę. Zaczynajmy więc od końca. Zaczynajmy od tych, które – pozornie – wydają się pozostałościami. Od błędów, które w naszej pracy graficznej mogą stać się momentami najistotniejszymi, bo to w nich kryje się prawda o tym, co chce się powiedzieć. Typografia jest jak muzyka. Każdy znak ma swój rytm, swoją długość, tempo, które nadaje całości puls. Często zapominamy o tym, że projektowanie to nie tylko wyważenie przestrzeni na ekranie czy kartce. To budowanie emocjonalnych więzi z odbiorcą. Jak w dobrej muzyce – każdy akord, każda pauza jest znacząca. Kiedy Wicha mówi o tym, by zacząć od rozpoznania strat, zapomina nieco, że sama typografia to swoista strata, ale zarazem zysk. To dodanie emocji; nie zawsze widać na pierwszy rzut oka, ale odczuwa się pod skórą. Emocje w typografii mogą być równie wyraziste, jak w literaturze. Tylko, że tutaj każda czcionka, kształt, odstęp między słowami, to subtelna próba opowiedzenia historii. Czasem nie trzeba słów, wystarczy zrozumienie, co chce przekazać projektant. Dobrze dobrana czcionka nie potrzebuje wielkich słów, nie potrzebuje skomplikowanych metafor. Czasem wystarczy tylko jedno słowo; osadzone w przestrzeni w taki sposób, by niosło całą emocjonalną wagę przekazu. Podobnie jak Weinagrt, który nie unikał cynizmu, ale zawsze równocześnie dawał nam przestrzeń do refleksji, typografia jest grą emocji. Czasami zbyt agresywna, czasem delikatna, niemal intymna. To subtelna ironia i karykatura, to układ liter i ich krzywe, które tworzą nieoczywiste konteksty. 

Moje podejście do grafiki i typografii jest takie samo, jak podejście do tekstu: czysto, ale z potencjałem do wyłamania się z utartych schematów. Grafika to język, który łączy ludzi, choć nie zawsze w sposób dosłowny. Mistrzowie ciętej typografii, również nauczyli mnie, jak wykorzystywać przestrzeń, by opowiadać historie. Niestety odeszli, a ich prace były eksperymentami, które pozwalały na ucieczkę od utartych reguł i tworzyły nową, niezwykłą rytmikę, w której nie chodziło tylko o estetykę, ale o wywołanie reakcji emocjonalnych. Typografia, to sztuka dostrzegania rzeczy ukrytych, niewypowiedzianych. Tak, jak Wicha mówi o śladach, które zostawiamy w życiu innych, tak w typografii zostawiamy ślady w przestrzeni. Znaki, które mogą dotknąć, poruszyć, czasem wywrócić do góry nogami całą percepcję. Czcionka, jak pióro, ma moc wywoływania uczucia. Ale nie chodzi tu tylko o ładne litery. Chodzi o sposób, w jaki te litery się poruszają. O to, co mówią między wierszami, o przerwy, które tworzą przestrzeń na refleksję. Grafika, jak każde dobre opowiadanie, musi skupić się na tym, czego nie mówi w przestrzeniach ciszy, które mimo braku słów, są pełne znaczenia. Wicha dołączył do Weingarta, cóż za ogromna strata.


wtorek, 18 marca 2025

Schronienie, przestrzeń dla myśli i emocji


 



Anna Musiał w Oversharing tworzy poezję, która jest jak rozproszone światło – ostre, delikatne, ale przede wszystkim intensywnie obecne. To tom, który nie daje się ominąć, nie pozwala się przemilczeć. Każdy wiersz wydaje się migawką z prywatnych archiwów, fragmentem zapisu, który rani, ale jednocześnie daje ukojenie.

Między prywatnym a uniwersalnym

Musiał oscyluje na granicy tego, co osobiste i tego, co wspólne. W jej poezji można odnaleźć ślady poetek wyznaniowych, takich jak Anne Sexton czy Sylvia Plath, jednak jej głos nie powiela ich narracji – idzie dalej, rozdziera maski, unika pułapki patosu. Podobnie jak u Plath, cielesność staje się polem doświadczenia traumy, ale i przestrzenią emancypacji. Wiersze takie jak wszystkie małe śmierci czy bakteriemia ujawniają napięcie między chorobą, fizycznością i egzystencjalnym osamotnieniem. Musiał łączy refleksyjność z intensywnym doświadczeniem – jej poezja oscyluje między świadectwem a spowiedzią, między konfesyjnym tonem a filozoficznym zamyśleniem.

Poezja jako ciało

W Oversharing słowo staje się cielesne, namacalne, niemal bolesne w swoim przekazie. Musiał pisze o kobiecym doświadczeniu w sposób bezkompromisowy, ujawniając nie tylko zranienia, ale też sposoby przetrwania. Wiersze takie jak zanikanie czy implikacje wprowadzają w przestrzenie, gdzie codzienność zderza się z koniecznością redefinicji tożsamości.

Somnium – wiersze snu i cienia

Książkę dopełnia Somnium, rodzaj lirycznego aneksu, w którym Musiał eksploruje pogranicza jawy i snu. Motyw snu, obecny choćby u Bolesława Leśmiana, u Musiał nabiera innego znaczenia – to nie tyle kraina wyobraźni, co przestrzeń konfrontacji z lękiem, utratą, pragnieniem. Sen piąty ze swoimi martwymi rybami i przeświecającymi się błonkami to obraz, który pozostaje w pamięci długo po przeczytaniu.

Język – brutalny i czuły zarazem

Wielką siłą Musiał jest język – precyzyjny, ostry, czasem brutalny, ale nigdy pozbawiony czułości. Przypomina w tym aspekcie poetkę, jaką jest Sharon Olds, która potrafiła konfrontować się z traumą, nie tracąc przy tym literackiej delikatności. Musiał nie stroni od mocnych słów, ale nie są one efektem szoku – to naturalny element narracji, dowód na to, że rzeczywistość wymaga czasem dosadności.

Poezja, która pozostawia ślady

Oversharing to nie jest książka do szybkiej lektury – poezja, która zostawia ślady, wchodzi pod skórę, czasem boli. Zmienia perspektywę patrzenia na wiersz – pokazuje go jako narzędzie przetrwania, jako formę zapisu tego, czego inaczej nie da się wypowiedzieć.

Wszystkie kobiety, które nauczyły mnie czytać i kobiety, które nauczyły mnie pisać, to te same kobiety, które nauczyły mnie, jak pod makijażem ukrywać zmęczenie – pisze Musiał. Jej wiersze, to także nauka – o słowie, życiu, pamięci. To książka, która nie daje się zapomnieć – nie tylko przez mocny przekaz, ale i przez to, jak otwiera przestrzeń do wspólnego odczuwania i wspólnego milczenia. To książka, która się nie podoba. Ona wstrząsa.

Współtworzyłam tę książkę – od projektu okładki, przez skład, po ilustracje – i wiem, że trzymasz w dłoniach coś więcej niż książkę poetycką. To zaproszenie do podróży przez miękkie, ale niepokojące pejzaże, w których ślady znikają i pojawiają się na nowo.

I ponawiam apel. Jeśli szukasz czegoś wyjątkowego, co wykracza poza ramy masowej produkcji, zainteresuj się książkami, które robię. Kupując je, wspierasz małe, niekomercyjne wydawnictwo, które stawia na pasję i autentyczność.

Zamówienia można składać pod adresem: fundacja.font@gmail.com









poniedziałek, 17 marca 2025

„Dojrzewanie” – w pułapce ciszy i kłamstwa, "Adolescence" – Trapped in Silence and Lies

 





Od piątku Dojrzewanie tkwi we mnie obrazami i ciszą, jest cięższa od krzyku. Przerywana półsłówkami, niedopowiedzeniami, spojrzeniami, które próbują wyciągnąć prawdę z twarzy trzynastolatka. To film o traumach, które nie mają jednego źródła – przenikają przez pokolenia, osadzają się w rodzinach, zakorzeniają się w spojrzeniach ojców i ich synów. To historia, w której zło nigdy nie przychodzi z hukiem, lecz sączy się w codzienność, banalizowane, oswajane, traktowane jak gra, jak dowcip, jak test siły.

Owen Cooper w roli Jamiego jest hipnotyzujący – nie dlatego, że dramatyzuje, ale dlatego, że milczy. Jego twarz to mur. Każde pytanie, każda próba dotarcia do prawdy odbija się od niego jak krople deszczu od szyby. Przerażające jest nie to, że nie mówi – lecz to, że kiedy w końcu mówi, nie odczuwamy ulgi, tylko chłód. Erin Doherty jako psycholożka staje się lustrem, w którym odbija się ta pęknięta psychika.

I jest jeszcze Stephen Graham jako Eddie – ojciec, który nie może, nie chce zobaczyć prawdy. Jego rozpacz jest nie do zniesienia, jego upór w zaprzeczaniu sprawia, że widz traci cierpliwość, ale czy można go winić? Bo co ma zrobić ojciec, który patrzy na swoje dziecko i widzi w nim kogoś obcego? Co, jeśli miłość nie wystarczy, by wydobyć z niego to, co jeszcze zostało dobrego?

Najbardziej porażająca jest tu banalność zła – jak szybko dzieci oswajają przemoc, jak szybko śmierć koleżanki staje się tylko wiadomością dnia, czymś, co można skomentować, wyśmiać, odłożyć na bok. W szkole Katie nikt nie płacze, nikt nie krzyczy. Jest może jedno czy dwa szepnięcia, jakieś nerwowe śmiechy, ale świat nie staje w miejscu. Życie toczy się dalej, jakby to wszystko było tylko filmem, który zaraz się skończy.

Thorne pokazuje, że nastolatki żyją w świecie, gdzie emocje są przytłumione, gdzie smartfon jest tarczą i narzędziem broni jednocześnie. Pokazuje, jak kłamstwo staje się instynktem obronnym, jak agresja przenosi się z pokolenia na pokolenie, jak łatwo przejąć gniew, który nigdy nie należał do nas.

A rodzice? Są tu bezbronni. Ich krzyki i łzy nie mają znaczenia, ich pytania odbijają się od obojętności. W tej historii dorośli przegrywają, nie dlatego, że nie walczą, ale dlatego, że walczą za późno.




"Adolescence" – Trapped in Silence and Lies


Since Friday, Adolescence has stayed with me in images and silence—it weighs heavier than screams. It’s broken only by half-spoken words, unfinished sentences, glances trying to pull the truth from a thirteen-year-old’s face. This is a film about trauma—not a single, sudden wound, but something that seeps through generations, embedding itself in families, passed down through fathers’ eyes to their sons. It’s a story where evil never arrives with a bang but seeps into the everyday—normalized, trivialized, treated like a game, a joke, a test of strength.

Owen Cooper’s performance as Jamie is hypnotic—not because he dramatizes but because he doesn’t. His face is a wall. Every question, every attempt to reach him bounces off, like raindrops against glass. The terrifying part is not that he won’t speak—but that when he finally does, there’s no relief, only coldness. Erin Doherty, as the psychologist, becomes a mirror reflecting the fractures in his psyche.

And then there’s Stephen Graham as Eddie—the father who can’t, won’t, see the truth. His despair is unbearable, his stubborn refusal exhausting, but can we blame him? Because what does a father do when he looks at his child and sees a stranger? What if love isn’t enough to bring back whatever good is left?

What’s most disturbing here is the banality of evil—how quickly children absorb violence, how effortlessly the murder of a classmate becomes just another news item, something to comment on, laugh about, push aside. In Katie’s school, no one cries, no one screams. There are whispers, a few nervous jokes, but life moves on, as if this were just another movie, already nearing its end.

Thorne captures how teenagers live in a world where emotions are muted, where a smartphone is both a shield and a weapon. He shows how lying becomes a survival instinct, how aggression is inherited, how easily a young boy can adopt a rage that was never his to begin with.

And the parents? They are powerless. Their shouts and tears mean nothing, their questions ricochet off indifference. In this story, the adults lose—not because they don’t fight, but because they fight too late.

Świętujemy i nie

 



Ostrożnie, bo Sophie przyniosła szkarlatynę ze szkoły. Stres ściska mi gardło. Gorączka trzyma ją w swoich szponach, nie odpuszcza ani na chwilę. Chłodzimy ją pod prysznicem, ale ulga trwa ledwie moment, a leki wydają się niemal bezsilne.

– Babciu, kurczę się w środku.

Jej głos jest cichy jak zwinięte w sobie pisklę.



niedziela, 16 marca 2025

Przeszłość zgarnia swoje piękne dzieci

 



Recenzja Rafała Wawrzyńczyka dotycząca najnowszej książki Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego w 'Dwutygodniku' (specjalnine jej nie linkuję) pozostawiała mnie przez chwilę w ogromie zdziwienia i smutku. Nie wiem, ale nie czuję w niej rzetelnych argumentów, lecz zbiór subiektywnych impresji, które momentami zdają się wręcz wypaczać intencje autora i podsuwać czytelnikom mylne interpretacje.

Już na wstępie recenzji mamy do czynienia z niefortunnym wprowadzeniem, które sugeruje, że Dycki 'znowu' powtarza siebie, jakby jego konsekwentnie rozwijana poetyka była dowodem twórczej stagnacji, a nie świadomym wyborem artystycznym. Pominięcie kontekstu, w którym poeta od lat operuje, sprawia, że odbiorczyni lub odbiorca może odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z jałowym autotematyzmem, co jest zwyczajnym nieporozumieniem.

Kolejną kwestią są pojawiające się w recenzji sugestie, jakoby Dycki wpadał w manieryzm i przewidywalność. To niezwykle powierzchowna obserwacja, pomijająca fakt, że jego poezja – osadzona w powracających motywach i językowych repetycjach – działa niczym palimpsest, na którym wciąż pojawiają się nowe odcienie i znaczenia. To, co dla nieuważnego czytelnika może wyglądać na powtarzalność, w rzeczywistości jest precyzyjną grą pamięci i zapisu, której siła tkwi właśnie w wariantywności i delikatnych przesunięciach sensów.

Wawrzyńczyk ignoruje również sposób, w jaki Dycki operuje kompozycją książki. Ramki, powtarzalność fraz, delikatna niestabilność rytmu – wszystko to służy budowaniu wewnętrznej spójności tomu. W recenzji jednak ani razu nie pada refleksja nad tym, w jaki sposób te elementy działają w całej strukturze tekstu. W efekcie mamy do czynienia z oceną, która nie dostrzega integralności i głębi tej poezji.

Najbardziej krzywdzące są jednak subtelne insynuacje zawarte w tekście, jakoby Dycki jedynie 'dbał o swój mit' i od lat pisał 'o tym samym'. To uproszczenie nie tylko pomija istotne przesunięcia tematyczne w jego kolejnych książkach, ale również lekceważy istotę jego poetyki – tkanej z pamięci, zapisu, przemijania i rozproszenia. To właśnie w tej nieustannej pracy nad językiem i formą objawia się mistrzostwo Dyckiego, a nie w ciągłym poszukiwaniu 'nowości' dla samej nowości.

Nie sposób nie zauważyć też pewnego protekcjonalnego tonu, który wyziera z recenzji. Wawrzyńczyk sprawia wrażenie, jakby znał klucz do poezji Dyckiego lepiej niż sam poeta, a jednocześnie redukuje jego twórczość do kilku uproszczonych schematów interpretacyjnych. Taka postawa odbiera tej poezji należną jej wieloznaczność i bogactwo.

Dodatkowo, recenzja posługuje się kilkoma metaforami, które w subtelny sposób umniejszają rangę tej twórczości. Natrętne porównanie do rzemieślnika ram sugeruje mechaniczność i powtarzalność, a przecież wiersze Dyckiego dalekie są od manufakturalnej rutyny – przeciwnie, są nieustannym przekształcaniem, organicznym ruchem znaczeń. Podobnie zestawienie jego poezji z dmuchawcem w ramce brzmi jak ironiczna kpina – jakby poeta z wielką powagą konstruował coś ulotnego i nieznaczącego, a potem zamykał to w złoconej oprawie, by nadać wartość. Tymczasem twórczość Dyckiego to nie pusty gest estetyczny, lecz głęboka, egzystencjalna konieczność zapisu.

Podobne wątpliwości budzi odniesienie do Monsiela i 'schizofrenicznego fraktala'. To znów metafora zamknięcia i obsesyjnej powtarzalności, która może sugerować, że poezja Dyckiego nie jest świadomym wyborem artystycznym, lecz raczej rodzajem patologicznej kompulsji. Czy nie jest to przypadkiem zakamuflowana wersja protekcjonalizmu? Sugerowanie, że geniusz Dyckiego wyrasta z jakiegoś 'obłędu' a nie z wnikliwej pracy nad językiem, to niebezpieczna narracja, która bagatelizuje jego warsztat.

Nie można pominąć też wzmianki o 'czytelniczkach' w kontekście emocjonalnej książki. W polskiej krytyce to subtelna gra – sugerowanie, że coś, co dociera do kobiet, jest bardziej sentymentalne, mniej intelektualne. A skoro Przeszłość różni się od Ciało wiersza, to czy jest mniej wartościowa? Czyżby mężczyźni nie mogli odnaleźć w niej niczego dla siebie? To podskórna deprecjacja, oparta na nieuzasadnionych kategoriach.

Na koniec mamy jeszcze uwagę o braku 'bitnikowskich sensacji', jakby poezja Dyckiego miała w ogóle cokolwiek wspólnego z takimi oczekiwaniami. To sztucznie postawiona teza, której celem jest jedynie rozbrojenie książki, pozbawienie jej impaktu. Zestawienie tych wszystkich subtelnych sugestii składa się na tekst, który pod pretekstem refleksji wbija drobne szpilki w tę poezję, nie pozwalając jej wybrzmieć na własnych warunkach.

Piszę to nie dlatego, żeby się oburzać, lecz by podkreślić, że są czytelnicy, którzy dostrzegają te strategie i nie dadzą sobie wmówić, że poezja Dyckiego to 'tylko ramka', 'tylko obsesja', 'tylko ulotny dmuchawiec'. Bo jest czymś znacznie większym. I na pewno nie da się jej zamknąć w tak krótkowzrocznych schematach.

piątek, 14 marca 2025

THE POLKA: What’s Riveting in Polish Literature

 


Anna Blasiak has written a thoughtful and insightful piece about my poetry and visual art for THE POLKA: What’s Riveting in Polish Literature. She explores the interplay between language, migration, and creativity, reflecting on how my work navigates both words and images. If you're curious about my artistic journey, the landscapes that shape my writing, and the themes that run through Pierwszy Milion Nocy, take a look at her article. 

Anna Blasiak napisała wnikliwy i poruszający tekst o mojej poezji i sztuce wizualnej dla THE POLKA: What’s Riveting in Polish Literature. Zastanawia się nad związkiem między językiem, migracją a twórczością, przyglądając się, jak w mojej pracy splatają się słowo i obraz. Jeśli ciekawi Was moja artystyczna droga, krajobrazy, które kształtują moje pisanie, oraz tematy przewijające się w Pierwszym Milionie Nocy, zajrzyjcie do jej artykułu. [klik]

My Commentary:

I don’t write in English because there simply isn’t space for my work here – there’s little to no interest in it. I’ve tried several times, sending my texts to different places, but without success. Ireland is a small country, and its literary circles are even smaller and quite closed off. As an introvert, I find it hard to break through the indifference and spark curiosity. There was a time when I made a real effort – once, I was told they couldn’t accept my work because I lived in a different county (a rather poor excuse), another time, that my experience wasn’t a good fit for their publications. I didn’t try a third time – when the door is closed, I don’t see the point in forcing my way in.

Nie tworzę w języku angielskim, bo tutaj nie ma na to przestrzeni – nikt nie wykazuje większego zainteresowania moją twórczością. Próbowałam kilkakrotnie, wysyłałam teksty w różne miejsca, ale bez rezultatu. Irlandia to mały kraj, a literackie środowiska są jeszcze mniejsze i hermetyczne. Z moim introwertyzmem trudno mi przebić się przez tę obojętność, wzbudzić czyjąkolwiek ciekawość. Był czas, gdy naprawdę się starałam – raz usłyszałam, że nie mogą przyjąć mojej twórczości, bo mieszkam w innym hrabstwie (wymówka raczej kiepska), innym razem, że moje doświadczenie nie pasuje do ich profilu. Trzeciej próby już nie podjęłam – jeśli drzwi są zamknięte, nie mam w naturze forsowania ich na siłę


wtorek, 11 marca 2025

Współtkalność






Szum drzew rozlewał się nad nami jak fale – brzozy szeptały coś cicho, ledwo dosłyszalnie, a my leżeliśmy na mchu, patrząc w plamy światła migające między gałęziami. Wiosna pachniała wilgotną ziemią, sokami, które piliśmy ukradkiem w piwnicy bloku, i brzoskwiniami wyjadanymi ze słoików, gęstymi od słodkiego syropu. Gruszki były lepsze, miękkie, rozpadające się na języku – każda zamykała w sobie lato, którego jeszcze nie przeżyliśmy.

Biegliśmy między garażami, za śmietnikami, potem pod siatką i na pole, gdzie nikt nas nie szukał. Uciekaliśmy do lasu, bo tam nie było granic – ścieżki prowadziły w nieznane, a my uczyliśmy się mapować ten świat po swojemu. Każdy mech miał swoją historię, każda kałuża odbijała niebo jak wielkie, rozlane oko. Wymyślaliśmy podchody, gubiliśmy się na niby, a potem naprawdę, śmiejąc się, że wrócimy do domu dopiero, gdy zobaczymy światło w kuchennym oknie.

Rodzice mówili, żebyśmy nie wchodzili do wody. „Nie bawcie się nad rzeką, nie zbliżajcie się do jeziora” – powtarzali, jakby ich słowa mogły zatrzymać nas na brzegu. Ale i tak wykradaliśmy się cicho, a kiedy nikt nie patrzył, wskakiwaliśmy do wody. Wszyscy z paczki pilnowaliśmy się, każdy wiedział, że jeśli coś się stanie, to trzeba działać szybko. Pewnego dnia napiłam się wody, za dużo, za szybko, i przez chwilę byłam pewna, że już nie wypłynę. Przerażenie ścisnęło mnie w gardle, a potem przez dwa tygodnie siedziałam tylko na piasku, zanurzając w wodzie jedynie stopy. Nie chciałam wchodzić głębiej, ale patrzyłam, jak inni skaczą i śmieją się, jakby nic nie mogło się stać.

Nad rzeką kamienie były chłodne, stopy zapadały się w piach. Siedzieliśmy na zwalonych pniach, tłumacząc sobie świat po dziecięcemu – że gwiazdy to krople deszczu, które kiedyś odbiły się od ziemi i nie zdążyły wrócić. Że brzozy szepczą, bo pamiętają więcej niż my. Że kiedy zamkniesz oczy i słuchasz, to możesz usłyszeć, jak rośnie trawa.

Las pachniał igliwiem i żywicą, czasem słodką wilgocią, kiedy ziemia nasiąkała deszczem. Po burzy powietrze było najpełniejsze, a cisza zdawała się jeszcze głębsza. Śmiech niósł się daleko między drzewami, ale czasem po prostu milczeliśmy, wsłuchani w szelest liści, w trzask łamanej gałązki, w dalekie wołanie kukułki.

Wędrowaliśmy bez celu, wokół jezior, wzdłuż rzeczki, która w czasie deszczu zmieniała się ogromnie, od jednego końca dnia do drugiego. Czas nie miał wtedy ostrych brzegów – rozlewał się między nami, ciepły i lepki jak sok na palcach. Wpadaliśmy na przypadkowych ludzi, którzy wydawali się częścią tego krajobrazu – staruszkę w chustce, zbierającą zioła, chłopaka z psem, który patrzył na nas jak na duchy, bo nie wiedział, skąd się wzięliśmy. Może naprawdę byliśmy tylko cieniem na wodzie.

Podglądaliśmy świat, jakby był czymś tajemniczym i nieskończonym. Uczyliśmy się jego alfabetu – odciski łap w błocie, zeschnięte liście jak litery na ziemi, szum wiatru zamiast przecinków. Każdy dzień był jak niedokończona opowieść. Każdy krok prowadził do czegoś, czego nie dało się nazwać, ale co zostawało pod powiekami jeszcze długo po zmroku.

A potem wracaliśmy – w dłoniach lepkie od oranżady butelki z kapslem, w plecakach bułki z żółtym serem, które w upale stawały się miękkie i pachniały jak całe lato. Słońce chowało się za blokami, a my siedzieliśmy na schodach, z brudnymi kolanami i liśćmi wplątanymi we włosy, i już wiedzieliśmy, że jutro będzie tak samo piękne.

Uczyliśmy się siebie, a słowa, nawet najdokładniej dobrane, są jak światło w wodzie – rozszczepiają się, załamują, gubią pierwotny kształt. Ale powiem ci jedno – jeśli ktoś nosi w sobie opowieści, jeśli pozwolił im się ułożyć w swoim wnętrzu jak warstwy, to jest łatwiej. Łatwiej znaleźć punkty styczne, łatwiej odczytać drugiego człowieka między wersami jego milczenia. Bo nic tak nie uczy człowieka jak własne historie.

Kiedy byliśmy młodzi, bajki były częścią naszych spotkań. Nie było komputerów, nie było telefonów komórkowych, nie było ekranów, które przyciągały wzrok i pochłaniały godziny. Czytaliśmy na głos, przekazywaliśmy sobie tomy książek, komiksów z poplamionymi stronami, nosiliśmy w plecakach powieści wymięte od deszczu i słońca. Kiedy padało, uciekaliśmy pod dachy altanek, do piwnic albo po prostu siadaliśmy na schodach klatek schodowych, czytając jeden drugiemu.

Nie mieliśmy wielkich słów na opisywanie swoich emocji. Czasem tylko rzucaliśmy cytatem, który pasował do chwili, innym razem wystarczyło jedno zdanie, jedno spojrzenie, żeby wiedzieć, że myślimy o tym samym. Bo książki uczyły nas języka świata – uczyły słuchać, uczyły czuć. Pokazywały, jak nazwać to, co w nas buzowało i szukało wyjścia.

Każdy człowiek jest swoim scenariuszem, ale żeby go ułożyć, trzeba sięgnąć w głąb. A źródłem tej głębi były książki. Bez nich nie zbudowalibyśmy siebie, nie poskładalibyśmy w całość tych wszystkich cząstek, które w sobie nosiliśmy. I nawet jeśli czytaliśmy te same powieści, nawet jeśli te same zdania zapadały nam w pamięć, nie dało się nałożyć mojego pojmowania szczęścia na twoje. Każde słowo osadzało się w nas inaczej, każda historia rozbrzmiewała w innym tonie. Ale właśnie dlatego to, co z nich wynieśliśmy, pozwalało nam uczyć się drugiego człowieka – i siebie w nim. Bo w końcu na tym polega dorastanie: na powolnym, nieśpiesznym odkrywaniu, że nie jesteśmy samotnymi wyspami, że między nami zawsze biegną niewidzialne mosty. Trzeba tylko nauczyć się po nich chodzić.


PS

moja córka ma dzisiaj urodziny 





Moja najdroższa,

czas biegnie, ale Ty wciąż potrafisz łapać go w dłonie i przekształcać w coś pięknego. 34 lata – a przecież to dopiero początek kolejnych cudownych odkryć. Niech każdy dzień przynosi Ci światło, które pasuje tylko do Ciebie, muzykę, którą słyszysz jako pierwsza, i przestrzeń, w której możesz oddychać pełną piersią.

Jesteś cudem, moją nieustanną inspiracją i najpiękniejszą opowieścią, jaką los mógł mi napisać.
Z miłością, zawsze.

My dearest,

Time runs fast, yet you always catch it in your hands and turn it into something beautiful. 34 years – and still just the beginning of incredible discoveries ahead. May each day bring you light that belongs only to you, music that you hear first, and space where you can breathe freely.
You are a wonder, my endless inspiration, and the most beautiful story life could ever write for me. 
With love, always.



niedziela, 9 marca 2025

Samotność jak cień

 



Są dni, kiedy samotność nie jest wyborem, ale stanem skupienia. Osadza się w ciele powoli, jak coś, co było nieuniknione. Nie jest dramatem, raczej osuwaniem się w ciszę. Świadomość bycia „gorszą” – może nie dosłownie, ale w oczach innych – każe mi milczeć, nie narzucać się, nie zadawać pytań o 3 ulubione wiersze ponownie, gdy nie otrzymuję odpowiedzi.

Myślę o wiadomościach wysłanych w pustkę. O popularnych i znanych poetkach, które milczą, jakby moje istnienie było niewygodne, może wręcz niebezpieczne – jak zaraza, od której lepiej się odwrócić, zablokować, skasować. Nie mieścić się w ich przestrzeni. Bo czym jest samotność, jeśli nie zderzeniem z cudzym wyborem, by nas nie dostrzegać?

Znam to od dawna – poczucie, że jestem tylko odbiciem w szybie antykwariatu, że moje słowa są niesłyszalne albo, co gorsza, zbędne. Na ich miejscu postąpiłabym podobnie  – mogłabym powiedzieć, ale to nieprawda. Nie wykasowałabym, nie zamilkłabym, nie odwróciłabym wzroku. 

Więc godzę się. Powoli. Z samotnością, która nie musi być tragedią. Czasem jest cieniem – idzie obok, ale nie przytłacza. Czasem pustym antykwariatem – pełen słów, których nikt nie potrzebuje. A czasem wierszem – ten, który zostaje, nawet gdy nikt nie odpowiada.


sobota, 8 marca 2025

Kto uczy cię oddychać





W pierwszym śnie jestem jeszcze ciepła,
powietrze wsuwa mi się pod powieki
jak nitka przez igłę.
Jeszcze trzymam w ustach smak nocy,
chropowaty, z posmakiem glonów.
Tracę go w przejściu między jednym krokiem a drugim,
między przypływem a tym, co zostaje.

Nie pytam o czas.
Czas leży na dnie, zaplątany w wodorosty,
w zbyt duże rękawy swetrów,
w pulsujące w oddali światła aut,
które nigdy nie dojadą tam, gdzie trzeba.

Słyszysz? Cielęta rwą się do matki,
muchy układają na ścianach mapy,
chłopcy w za dużych kurtkach
przekładają kamienie, tak jakby miały znaczenie.
Wybieram tylko to, co zmienia kształt w świetle.

Wzdychasz.
Kto cię nauczył oddychać?

piątek, 7 marca 2025

Nie muszę lubić świata, żeby go rozumieć


 



Nie umiem w masowość. Nie umiem w tłumy, w blask, który zamiast rozświetlać – oślepia. W błyszczące tkaniny i uśmiechy lśniące nie dlatego, że szczere, ale dlatego, że tak wypada. Świat kocha przepych, potężne fale rzeczy, myśli, obrazów spływających lawiną – byle dużo, więcej, byle zanurzyć się w nadmiarze i nie pytać o sens.

Nie jestem stąd.

Wybieram więc swoją ścieżkę – węższą, cichszą, taką, na której słowo ma swoją wagę, a obraz – ciszę. Jestem po stronie tych, którzy wybierają mniej, ale głębiej.

Nie radzę sobie z nadmiarem. Nie chcę mnogości, która odbiera rzeczom kształt. Jestem spoza tej balowej scenografii, gdzie wszystko musi błyszczeć, lśnić i zachwycać się sobą. Spoza zachłanności na blichtr, na bycie widzianą, na niekończące się odbicie w cudzych oczach. Próżność, która karmi się sobą, powtarzalność udająca wartość.

A gdy upadnie era antropocenu, zostanie po niej nadmiar – śmieci, puste słowa, resztki iluzji o wielkości. Pożeranie dla samego pożerania, konsumowanie świata aż do kości. Moja prawda nie przetrwa w masie, ale przetrwa w tym, co kruche, co nie da się rozpuścić w plastikowym oceanie rzeczy zbędnych. Bo prawda nie potrzebuje tłumu. Potrzebuje uważności.


czwartek, 6 marca 2025

Litania dla upadłych






Wypowiadam imiona ginących gatunków, 
jakbym recytowała psalmy dla umarłych oceanów. 
Ich kości gubią się w piachu, w krzyku wiatru, 
a my zjadamy ich cienie, nieświadomi świętości rozpadu.

Czy znasz ciężar skrzydeł pszczoły, 
kiedy ostatnia upada na dłoń, 
i nie ma już szeptów trawy, 
nie ma świtu?