
Proszę raz. Tylko raz. To nie gra o dumę, nie wystudiowany chłód. To gest. Taki, który nie potrzebuje echa, żeby się wydarzyć. Taki, który nie wraca, jeśli nie został przyjęty. Nie ma we mnie łomotu. Nie ponawiam ruchów, które już się odbyły. Nie przypominam się, nie pytam czy zdążyłeś przeczytać?. Czas nie jest tu winny. Milczenie też nie. To tylko światło, które raz zaświecone, gaśnie bez reakcji. Zdarza się, że ktoś mówi: w ciągu tygodnia. A potem, po trzech miesiącach, pyta, czy jeszcze może. Ale ja już nie jestem tam, gdzie byłam, kiedy mówiłam: zróbmy to razem. Nie mam pretensji. Zamykam szufladę z tym projektem – cicho, bez huku. Nie wszystko wymaga wyroku. Czasem po prostu coś się kończy, bo nie zaczęło. A ja przecież mam inne rzeczy do ratowania. Mam wnuczkę, która buduje świat od zera z kawałków liści, która rozmawia z lisem i zasypia, trzymając w dłoni własne słowo. Mam ją. I siebie – na tyle, na ile jeszcze mnie nie wyparto. Na kogo kolej, kiedy marzną stopy? Na tego, kto umie wstać i przynieść ciepło. Nie po to, żeby było łatwiej, ale żeby przynajmniej nie bolało tak, jak wtedy, gdy się czeka.
Mam dyżur.
Mam gorącą wodę.
Mam stare nagrania i zmarłych, których opłakuję we własnym rytmie.
Nie pytajcie mnie, czy jeszcze chcę.
Zobaczcie, co z tym zrobiłam.
Wyimki z książki dla córki mojej córki
Lekcja świata (VIII)
– o kolorach do wypicia, zaszeptania i zapomnienia
W jej palcach:
lilac dust i waniliowa sól,
czymkolwiek są, przyklejają się do opuszków.
Dłonie jak paleta bez planu.
Obraz bez konturu,
który właśnie się zaczyna.
– To jest sorbetowy róż śpiącego lisa –
mówi, pokazując na cień za kanapą.
– A ten?
– Budyń z księżyca. Ale tylko z trzeciej nocy.
Stół jak mapa zmyśleń.
W misce pastelowe klocki.
Rozpoznaję: matcha,
słodkie shiso,
i coś, co przypomina smak ciszy po deszczu w Kioto.
Ona nie zna jeszcze nazw.
Nie potrzebuje ich.
Mówi do mnie:
– Ten kolor ma dźwięk. Jakbyś dmuchała przez rurkę w mleko.
Uczę się od niej,
jak można widzieć świat, zanim się go wymyśli.
Słowa są późniejsze.
Smaki są pierwsze.
Między nimi: skórka z yuzu,
kiedy nikt nie patrzy.
Patrzę na nią.
Twarz ma w odcieniu mochi z różą.
Uśmiech – prawie przezroczysty.
Zastanawiam się,
czy Japonia wie,
jak bardzo na nią czeka.
Lekcja świata (IX)
– o zapachach, które robią dziury w czasie
Dziś uczymy się nosami.
Nie od razu wchodzimy w dzień.
Najpierw: zasłonięte oczy.
Cisza jak zakładka w starym komiksie.
Podaje mi zapach:
rękaw koszuli po całym dniu.
– To jest... człowiek, który wraca.
Ale jeszcze się nie przywitał – mówi.
Z pudełka wydobywa inne.
Skrawki powietrza, które zebrała pod łóżkiem:
cynamon z kąta książki kucharskiej,
zjełczały dżem figowy,
plastik nowej lalki bez imienia.
– Każdy z tych zapachów to osobna droga –
mówię, choć nie wiem, dokąd idziemy.
Zakręca mi pod nosem małą fiolkę.
Zanim cokolwiek powiem:
– To jest zapach, który ma kolor.
Szary z niebieskim końcem.
Jak chmura, która chce być deszczem,
ale nikt jej nie pozwala.
Pamięć węchowa nie pyta o pozwolenie.
Przypomina mi się:
rękawiczka dziadka z wełny i smoły,
puder babci, który pachniał jak list.
Ona to wszystko zna,
choć nie była wtedy nikim poza przyszłością.
Siedzimy na dywanie,
który od lat wchłania historie.
Zapach dnia dzisiejszego:
ciepłe stopy i otwarte okno.
I sos sojowy, który nieopatrznie rozlała.
Śmiejemy się.
Pachnie jakby coś się zaczynało,
choć nikt nie znał przepisów.
Zabawy w koniec i początek: dywan
Sophia śmieje się, bo wie,
że niektóre dywany tylko udają bezruch.
W środku nocy, kiedy wszyscy już śpią,
dywan pod stołem zwija się jak ślimak
i wędruje pod drzwi, które pamiętają więcej.
Klocki Lego leżą rozsypane jak alfabet japoński,
trochę hiragany, trochę katakany,
trochę domów z bambusa zbudowanych z paznokcia
i kawałka skórki od jabłka.
Jest w tym jakaś elegancja z Kioto,
pudrowa nuta wanilii z Uji,
ruch lekki jak haiku wypowiedziane przez sarnę
w środku zimy.
Babciu – pyta –
czy w Japonii robią śnieg z fasoli?
I czy można z niego ulepić lisa?
Nie odpowiadam od razu.
Bo nie wiem, czy świat już się nie zakończył.
Może właśnie ta rozmowa
jest jego drugą próbą.
Kiedy Sophia zasypia,
widzę, jak jej palce poruszają się w śnie –
jakby znów budowała dom z wodorostów,
w którym wszystko jest ciche,
ale nie martwe.
Księga Skarg i Zażaleń
(czyli: sekretny zeszyt Sophii)
Skarżę się, że księżyc nie odpowiada na listy.
Pisałam już trzy razy. Zrobiłam rysunki.
Wklejałam prawdziwe cekiny. Milczy jak dziadek, kiedy pracuje.
Zgłaszam zagubienie rzeczy:
jednej rękawiczki z zimy, w której chorowaliśmy razem,
oraz uczucia, co miało trzymać mnie za rękę
przy przechodzeniu przez smutki.
Chciałam zgłosić, że noc nie daje się zatrzymać.
Czasem próbuję przezroczystym kubkiem,
ale ciemność przecieka, jak herbata
przez pęknięty filtr.
Dziadek powiedział, że wszystko będzie dobrze.
Potem wziął kurtkę i poszedł do pracy.
W tym czasie deszcz wlał się przez drzwi,
i teraz nie wiem, czy miał rację.
Zgłaszam, że czas się psuje.
Nie działa do tyłu.
A jak naciskam go w sercu,
to robi klik, ale nic się nie dzieje.
W restauracji z wczoraj zabrakło słów.
Pani powiedziała proszę i urwało się zdanie.
Ktoś zapomniał dostawić koniec.
Ktoś zapomniał, że język też się kruszy.
Skarżę się, że dorosłość jest jak gumka myszka:
zmazuje za dużo i zostawia brudne ślady.
A potem mówi: trzeba było lepiej pisać.
I jeszcze jedno:
dlaczego nie można zjeść głodu?
Podpisano:Sophia (lat pięć i trzy czwarte)
Prowadząca dochodzenia, kelnerka z wyobraźni,
specjalistka od łatania dziur w świecie
Dziennik Zaginionych PotrawI. Zupa z opowieściPodobno gotowała ją babcia,
ale nikt nie pamięta, z czego.
Ktoś mówi: z tęsknoty, ktoś: z płatków.
Podobno pachniała jak list od nieznajomego,
który kiedyś chciał się tobą zaopiekować.
II. Krem z przytuleniaZnika, gdy się boisz.
Nie da się go zamrozić.
Najlepiej smakuje na balkonie,
kiedy wiatr porusza firanką,
a ktoś właśnie wraca –
z daleka, z siebie, z ciszy.
III. Tarta z braku odpowiedziNa spodzie cichy kruszek.
Nadzienie z domysłów.
Polewa: niewypowiedziane.
Podawana zwykle o zmroku,
z dłońmi złożonymi w pytanie.
IV. Pierogi z malinami i przeproszeniemCiasto bardzo cienkie, ledwo trzyma uczucia.
W środku czerwone, lepko słodkie:
to to, czego nie powiedzieliśmy,
a mogło być listem.
V. Herbata z czasu przed snemPodobno kiedyś serwowano ją wszystkim,
którzy bali się ciemności.
Dziś już nikt nie pamięta przepisu.
Może to była zwykła woda,
ale pita razem,
zrobiła z pokoju planetę.
VI. Tort z utraconych chwilPrzypomina o urodzinach, na które nie dojechaliśmy,
i o prezentach, których nie otworzyliśmy.
Zbyt słodki.
Zbyt prawdziwy.
Podaje się go tylko raz,
ale zapach zostaje na lata.
VII. Kanapka z niedopowiedzeniemChrupie w środku,
choć nikt nie wie, co tam włożono.
Może ból, może śmiech,
może słowo, które miało paść,
ale ugrzęzło w gardle jak ość wspomnienia.
Zamknięto zeszyt.
Zwinęła go w rulon i schowała do plecaka.
Nie wiadomo, kiedy znów go otworzy.
Ale ktoś, gdzieś,
na pewno poczuje głód.
Zeszyt nieobecności
Strona pierwsza:
granatowy kisiel z robaczywek –
serwowany tylko w piątek, gdy księżyc obraca się tyłem.
Smakuje jak porzucona karuzela,
pachnie wierszem napisanym na etykiecie po syropie malinowym.
Podobno podany z czułością może odwołać śmierć kota.
Ale tylko raz.
Strona druga:
lazur malinowy
to nie kolor, tylko dźwięk,
który robi się w ustach, gdy nie wiesz, czy to śmiech, czy ból z języka.
Podawany z plastrem przezroczystego masła,
które tylko dzieci potrafią rozsmarować bez lęku.
Strona trzecia:
kiszone światło o smaku środy
(nie mylić z wtorkiem w occie).
Powstało, gdy Sophia zniknęła pod stołem i wróciła jako pies.
Zjadła nas wtedy całych,
ale zostawiła kciuk w cukiernicy –
żebyśmy wiedzieli, że wróci.
Strona czwarta:
sorbet z zapomnianego koloru
– dokładnie tego, co miały ściany pokoju Margo,
gdy wypełniała je olejkiem sandałowym i odpadającym tynkiem myśli.
Można go liznąć tylko raz.
Potem język zamienia się w kartkę,
i ktoś coś na tobie napisze.
Strona piąta:
czekolada z nieprzespanych kolan
robiona z resztek wstydu,
zostawionych pod łóżkiem w hotelu, którego nie było.
Idealna do herbaty z udawanego zapomnienia.
Nie słodka. Nie gorzka.
Dokładnie taka, jak trzeba.
Strona szósta:
mus z przemilczanych narodzin
Tylko dla tych, którzy umieją ukroić ciszę
bez przecinania skóry.
Podawany z pestkami zmyśleń,
zebranych spod języka dziecka,
które nie wie jeszcze, że wszystko się kończy.
Strona siódma (ostatnia):
krem z popołudnia, którego nie będzie
delikatny, bezcukrowy, z cieniem.
Posypany pudrem z nieobecnych.
Trzyma się języka, ale nie zostawia śladów.
Można nim pisać po szybie,
gdy światło już uciekło.
To wtedy widać wszystko.
Zeszyt nie zamyka się.
Nie wolno go zamykać.
Zamknięcie sprawia, że wraca zapach niemieckich jajek
i smak plastikowej karty,
którą Sophia podała do rachunku.
– Takie rules – powiedziała.
I odłożyła świat.
Księga Śniadań, które nic nie znaczą –
napisana w tonie migoczącej melancholii,
z czułością dla zmyślenia i przetrawionej codzienności,
w której każda łyżeczka przypomina o czymś, co mogło się zdarzyć,
ale nie zdążyło.
I.
jajko na miękko z dźwiękiem z poniedziałku
rozlewa się jak powieka babki w śnie
zanim ktoś wyłączył ciepło.
Trzymane w pudełku po guzikach
obok wspomnień o tym, że wczoraj
nikt nie powiedział już nie.
II.
kanapka z pustką i ziarnem pieprzu
na chlebie z opóźnienia.
Zamówiona przez okno w kuchni,
w restauracji o nazwie:
Proszę mnie nie zapomnieć.
III.
kawa z wczorajszego śmiechu
słodzona grymasem.
Podana w filiżance po babci,
tej, co myślała że porcelana
może unieść ból.
IV.
parówka z utopionego snu
który przyszedł jako chłopiec bez butów,
niósł widelec jak krzyż
i mówił jeszcze jedno, mamo,
jeszcze jedno nieistniejące.
V.
masło z opowieści o śmierci praprababci Marysi
która wciąż siedzi w kredensie
i uśmiecha się z półki.
Rozsmarowuje się na języku jak
jeszcze, tylko spróbuj zapomnieć.
VI.
musli z piasku i palców Sophii
zebranych znad brudnej kartki,
na której napisała:
dziś podajemy wszystko,
co się nie wydarzyło.
Kiedy skończyła, pocałowała mnie
w nos i zniknęła pod stołem.
VII.
woda z kranu, która pamięta ciemność
z kubka po myciu pędzli
przedstawia się jako napój nieistnienia.
Smakuje jak głos ojca,
którego nie poznałam,
ale wiem, że mówił o mnie ta dziwna.
VIII.
łyżeczka zrobiona z pytania
czy już dziś?
kładzie się na języku,
jak zbyt wcześnie wypowiedziane kocham.
Nie ma do niej filiżanki.
Nie ma do niej świata.
śniadania nic nie znaczą, ale próbujemy
codziennie od nowa.
przy stole zrobionym z nieobecności.
ze sztućcami z domysłów.
z serwetkami z ciszy.
i z Sophii,
która czasem
przynosi rachunek
napisany na skórze dłoni:
– rules.