sobota, 3 maja 2025

Gdzie nie widać dłoni

 


Wchodziłam w to lato jak w wodę po burzy – nie z rozpędu, tylko z ciężarem, który działał jak kotwica i skrzydło jednocześnie. Beskid Wyspowy – rozdziały ułożone z zapachów i poziomic. Ciocia kończyła dom, w środku tynk jeszcze nieobeschnięty, kafle jak niedopowiedziane zdania, a ja – z rękami pełnymi czerwonych porzeczek, jakby to był jedyny język, którym mogłam mówić. Czarne wbijały się w skórę, zostawały w liniach papilarnych jak szyfry. Deszcz nie padał, on przeobrażał. Potok zmieniał się w coś, czego nie dało się przejść, tylko trzeba było przeczekać, albo objąć. Rwąca rzeka szarpała kamienie, dźwięk jakby nie świat, ale samo jego dno się przesuwało. Wtedy zaganiałam zwierzęta, z namaszczeniem, z jakąś rytualną powagą – zamykałam kury jak tajemnice, króliki karmiłam, jak własne pytania, które nie miały dokąd pójść. W środku dnia było ciemno, i cały świat pachniał ziemią, futrem, błotem, burzą. Nie było telewizora, nie było potrzeby. Mówiły trawy, rynny, psy sąsiadów. Dzieciarnia przybiegała z książkami, bez okładek, bez początku, bez końca. Dzieliliśmy się, wymyślaliśmy – kto przetrwa noc na sianie, kto pierwszy zniknie w sadzie, kto dotknie nieba. Trawy mówiły też do nas – szeptały, jakby znały język innych światów. Czasem parowały po deszczu, jakby świat miał własną skórę i właśnie otwierał pory. Uciekałam nocą, nie jak z ucieczki, tylko z wewnętrznego przymusu ruchu – nogi same prowadziły przez pola, pod urwiska. Leżeliśmy na granicach nocy, patrzyliśmy w gwiazdy, ale one nas nie obchodziły. Chodziło o ten moment, zanim zacznie się mówić. Albo zanim trzeba będzie wrócić. Msza w niedzielę – jedyna ceremonia, której nikt nie kwestionował. Koń sąsiada był staranniejszy od nas wszystkich, brązowy, z białym znakiem na czole. Wóz skrzypiał jak opowieść o przetrwaniu. Buty zakładało się dopiero pod kościołem, jakby ziemia była jeszcze zbyt bliska. Kościół nie stał na żadnym wzgórzu. Nie musiał. Wyrastał z rynku jak najstarsze drzewo tej okolicy – nie przez swoją wysokość, tylko przez pamięć, którą trzymał w szczelinach drewna. Przyklejony do codzienności, a jednak osobny. W jego cieniu sprzedawano lody, pocztówki, gwoździe i czas. Po mszy nikt się nie spieszył. Za kościołem rozciągały się łąki, nieuporządkowane jak myśli przed snem. Tam szliśmy po mszy – dzieci, półdzikie, z bosymi stopami oblepionymi ziemią, i starsi, którzy mieli swoje powody, by na chwilę usiąść na kamieniu i nie mówić nic. Leżeliśmy wśród ziół, których nazw nie znałam, ale znało je moje ciało. Pszczoły, jętki, zapach mlecznego światła. Ktoś gwizdał, ktoś szeptał. Czas się rozłaził, jakbyśmy byli poza porządkiem, który rządził zegarami w domach. Czułam się wtedy częścią czegoś większego – nie wspólnoty, nie krajobrazu, tylko czegoś, co nie potrzebowało nazwy. Jakbyśmy wszyscy, w tamtym rozmazanym świetle popołudnia, znów byli stworzeni od nowa, z tej samej trawy, wody, zapachu lipy i odległych dzwonów.

Najpierw jednak była liturgia.

Ciemny i stary z drewna, które widziało więcej niż ja kiedykolwiek zapamiętam. Pachniał jak dom, w którym przez dekady modlono się bez przerwy – wilgotno, kadzidlanie, cieliście. Święcona woda cuchnęła jak coś, co długo nie było ruszane, jak zbutwiała tajemnica, którą ktoś próbował oczyścić solą i żywicą. Maczało się w niej palce bez pytania – tak trzeba. Ściany były pokryte obrazami, płaskimi, mocnymi w barwie – opowieści dla tych, co nie czytają, ale czują. Złocenia nie błyszczały jak nowe, tylko jak wspomnienie słońca. Podłoga – z kamienia, chłodna nawet w największy upał. Kroki tłukły się echem, wszystko, co nie było modlitwą, zdawało się zbyt głośne. Ludzie – ubrani jak do pieśni. Kobiety w haftowanych koszulach, spódnicach ciężkich od wzoru i tradycji. Kiedy klękały, materiał szumiał jak woda w lesie. Koraliki, owoce krwi, poukładane przy szyjach, jak różańce. Nie śpiewały – unosiły głosy, które nie znały fałszu. Śpiew był wspólny, pełny, jakby każdy z nich miał wewnątrz siebie tę samą melodię, tylko na chwilę ją oddał. Mężczyźni – wysocy, milczący, ich dłonie miały twardość pracy, której nie trzeba tłumaczyć. Twarde linie twarzy, głosy chrapliwe od milczenia i wódki. Ale wtedy – skupieni, obecni. Czułam się częścią i nieczęścią. Obca, ale oprawiona w znane spojrzenia. Mówili do siebie, nie do mnie, ale kątem ust: „to Ziutkowa”. Wystarczyło. Byłam opisana – córka Ziutki. Tożsamość podana półgłosem, zatwierdzona dotknięciem ramienia, uśmiechem w kąciku ust, spojrzeniem, które nie pytało, tylko wiedziało. Po mszy szliśmy do baru. Jedyny na rynku. Oranżada, butelki tłuste od dotyku, głosy zlepione z dialektów. Dorosłość wtedy była dla mnie językiem, którego niby rozumiałam, ale nie przez znaczenia – raczej przez barwę, drganie, wysokość. Jakby każde zdanie było nie tyle wypowiedziane, co zagrane na instrumencie, którego nie znałam, ale czułam jego rezonans. Siedziałam przy stole, piłam przez rurkę oranżadę z cienkiego plastiku i słuchałam – nie sensów, tylko ciał. Ich słowa miały inne tempo, inne napięcie samogłosek. Jakby w każdym z nich była pogoda, gleba i zmęczenie. Jako dziewczynka z północy, mówiąca czysto, bez żadnego akcentu – jak ze szkoły, z radia, z czytanki – zostałam nagle włożona w coś eterycznego, coś innego, co miało swoje ciało, oddech i puls. Przyglądałam się tym słowom jakby były kamieniem – niezwykłym, oszlifowanym przez czas, żywym – który ktoś wsunął mi w dłonie. Obracałam go powoli w palcach, próbując zrozumieć, co mówi – nie przez definicję, tylko przez kontakt. Przez fakturę, przez ciepło, przez to, jak światło tańczyło na jego powierzchni. I tak właśnie wchodził we mnie ich język – nie przez uszy, ale przez skórę, przez gardło, przez napięcie w brzuchu. Akcent oswajał się jak zwierzę – powoli, ostrożnie. Aż w końcu wskakiwał na odpowiednią półkę w mózgu i zsuwał się w dół, jak woda po kręgosłupie. I wtedy słowa same się rozpływały w ciele rozumienia. Nie musiałam już nic tłumaczyć. Znałam ten język – nie ze szkoły, tylko z wnętrza. Jakby był we mnie od zawsze, tylko czekał na tę częstotliwość, na to drżenie, które go obudzi.

A za oknem łąki falowały jak teksty psalmów, które dopiero nauczyłam się słyszeć.

czwartek, 1 maja 2025

Cisza wchodzi tylnym wejściem

 




Nie musisz mnie otwierać. Cisza i tak znajdzie drogę.
Przejdzie przez wnętrze pomarańczy,
zwinie się w sardynce, zamieszka między znakami
interpunkcyjnymi, których jeszcze nie wymyślono.

Przez chwilę myślałam, że to ty – cień przemykający
pod lampą, ale to był tylko węzeł powietrza,
przesunięcie znaczenia.

Noc czasem upada na kolana w kuchni,
gdzie mleko się kończy, a światło z lodówki
jest jedyną latarnią dla tych, którzy wracają
z niczym.

Cisza nie zna kierunków. Jak sardynka albo białe koty,
które drżą w momencie, gdy pęka sen.

Być może jesteśmy tylko śladami –
nieoczywistymi, jak znaki na zaparowanej szybie.
Pojawiam się tam, gdzie coś przestało być głośne.
Między ostatnim szelestem a pierwszym kim jesteś?

Mów mi ciszo, jeśli nie możesz inaczej.
Zostawię dla ciebie światło w pomarańczy.
I kartkę pełną marginesów.


Na marginesie sardynki, w świetle pomarańczy

Zaczęło się od Sardynek w pomarańczy. Dla wielu to absurd – dziwna para, surrealistyczna plama smaku i obrazu. Dla mnie to był gest – skurcz języka, przegięcie znaczenia. Właściwie powinnam cofnąć się jeszcze dalej, do wiersza Franka O’Hary Dlaczego nie jestem malarzem, i do tej cichej rewolucji, którą ten tekst zapoczątkował. Do jego lekkości, rytmu, który udaje prozę, a jednak pulsuje jak światło w oknie. Do jego zrozumienia dla abstrakcji, nie jako ucieczki od sensu, lecz jako sposobu jego noszenia – luźno, czule, z wyrozumiałością dla niedopowiedzeń.

To był pierwszy krok – a potem zaczęły się plamy: pomarańcze, które nie chciały być metaforą. Sardynki, które wiedziały, że nie są obrazem, tylko literą P. Cisza, która nie była brakiem, tylko światłem z lodówki w nocy, gdy wracasz z pustymi rękami. Wiersze zaczęły się pojawiać jak ślady: mokre ślady łap, rozlana herbata na obrusie, przestrzenie między tym, co się wydarzyło, a tym, co mogło się wydarzyć, gdyby język pozwolił.

Powstało już trzynaście tekstów – ściśle ze sobą związanych, ale nie w sposób hierarchiczny czy linearny. To raczej siatka połączeń, połyskująca sieć sensów i niesensów, które splatają się w czasie i semantyce. Każdy z tych wierszy to głos – niekiedy sardynki, niekiedy pomarańczy, czasem ciszy lub światła – ale tak naprawdę to wszystko język. Język, który się wymyka, tańczy, milknie, śmieje się z typografii, kłóci się z interpunkcją, chce być szczery jak ryba i miękki jak miąższ.

To cykl o próbie istnienia pomiędzy. Między literą a obrazem. Między metaforą a rzeczą. Między tym, co się mówi, a tym, co się tylko przeczuwa. Poezja nie jest tu próbą zamknięcia znaczenia – raczej jego rozszczelnieniem. Wybujaniem. Kiedy język nie nadąża za emocją, powstaje wybój. Wtedy właśnie rodzi się wiersz.

środa, 30 kwietnia 2025

O człowieku, którego zabrakło, i tych, którzy są

 


W drodze na siłownię rozmawiałam z córką o tym, co wydarzyło się w Polsce. O lekarzu z Krakowa. O tym, że został zamordowany przez pacjenta. Mówiłyśmy o tym spokojnie, ale ciężko – jakbyśmy musiały co chwilę łapać oddech pod wodą. Wracałyśmy do słów, przekazów z mediów, tego, co się dzieje wokół. Co pozwala takiej zbrodni w ogóle zaistnieć.

Myślę długo. Nie dlatego, że się boję, nie dlatego, że czuję się zagrożona. Raczej dlatego, że coś we mnie zadrżało – coś miękkiego i starego, coś, co zna już ton szczucia. Wychowałam się wśród ludzi, którzy potrafili patrzeć na drugiego człowieka z uważnością. Kiedy ktoś chorował, to się gotowało rosół. Kiedy sąsiad tracił pracę, przynosiło się mu drożdżówkę i pytało: jak ci pomóc? Nie pytano, w kogo wierzy, na kogo głosuje, z kim śpi. Po prostu się było. Wspólnie. A teraz obserwuję, jak zaszczuwanie staje się stylem komunikacji publicznej. Słowa wypowiadane z mównic – oskarżenia o „zabijanie dzieci”, „propagowanie zboczeń”, „eksperymenty na ludziach”. Lekarze, pielęgniarki, nauczycielki, nauczyciele, osoby pracujące z ciałem, z troską, z edukacją, ze złożonością ludzkiego życia – stają się wygodnym celem. Bo są blisko. Bo można ich nazwać po imieniu. I wypchnąć poza nawias. To nie jest przypadek, że ktoś, kto powinien dostać pomoc psychiatryczną, przychodzi z nożem do lekarza. To nie jest przypadek, że ktoś, kto żyje w frustracji i bezradności, wybiera sobie wroga z ekranu telewizora. To jest efekt. Długo fermentowany. Zasiewasz podejrzliwość – zbierzesz pogardę. Zasiewasz pogardę – zbierzesz nienawiść. A potem, prędzej czy później, ona znajdzie ujście. Najczęściej tam, gdzie ktoś stoi z otwartym sercem i próbą pomocy. W białym fartuchu. Z dłońmi zanurzonymi w czyimś bólu. To nie jest przypadek. To jest społeczny klimat. Warunki, w których szczucie ma się świetnie, a wrażliwość – wycofuje się po cichu do piwnicy. Do schowka. Pod skórę. Nie chcę pisać musimy coś z tym zrobić, bo nie mam dziś gotowej recepty. Ale boli mnie, że tak łatwo przyszło ludziom zapomnieć, jak wyglądają oczy drugiego człowieka. I jak wiele może znaczyć jedno dobre, ciche słowo.


wtorek, 29 kwietnia 2025

O bólu, który nie zna hierarchii, a jednak podąża ścieżką liści – aż do końca

 



Wracamy z lasu. Flammulina błyszczy jak przedsionek innego świata – pomarańczowo-żółta, zaskakująco miękka w dłoni. Trzymam ją w lnianej torbie, jakby była czymś więcej niż grzybem. Może listem. Wiadomością o tym, że nadal trwa jakaś wymiana – pomiędzy ziemią a naszymi ciałami. Tobą a mną. Rozmawiałyśmy o grzybni rozbudowanej pod powierzchnią trawy, która trwa jak sieć mykologicznych powiązań. Eukaliptus w wazonie nie śpi – ciężkie, lekko tłuste liście rozciągają w pokoju zapach, który znamy od czasu, kiedy wyprowadziłaś się z mężem do Portugalii. Ty mówiłaś, że przypomina ci kobietę w białej sukni, która wchodzi po schodach do świątyni. Ja widzę raczej pustynię i dłonie pokryte kurzem. Ale obie zgodnie przyklaskiwałyśmy kadzidłu. W życiu trzeba mieć dym, który zna drogę do nieba – tak ci kiedyś napisałam. Wchodzę do kuchni, kalosze zostawiają ślady jak znaki na piasku. Ładuję kasztany do piekarnika. To był nasz rytuał na wieczory po. Po złych wiadomościach, po kłótni z rzeczywistością, po byciu zbyt długo w świecie ludzi, którzy mierzą wartość kobiet według objętości ich ciszy. Ty u siebie, ja u siebie, w jednym czasie. Siadam na kanapie, słyszę pierwsze klik – pęka skórka kasztana. A potem kolejne. Jak odpowiedzi, które przychodzą zbyt późno.

Czytam o autorytaryzmie, tyle o tym wkładałaś mi do głowy, że muszę. O Adorno. O Miłoszu i jego gorzkim uznaniu dla mechanizmów przetrwania. Zastanawiam się, kiedy człowiek robi ten nieodwracalny krok: z ofiary w sędziego. Z pytającego w zakazującego. Skąd bierze się lęk, który każe palić mosty i zbierać kamienie? W międzyczasie otwieram zakładkę z twoim starym zdjęciem – to to, gdzie stoisz na tle japońskiej tapety z dźwiękiem światła na włosach. Patrzysz jakbyś wiedziała, że za kilka lat zostaniesz zapisana w takich chwilach: w piekącej skorupce kasztana, w rozmowie o kolorze mirtowej zgody. Znów płaczę. Tym razem bezgłośnie. Jakby łzy były dymem kadzidła. Unoszą się, zawisają, nie wiedzą, gdzie opaść. Nie chcę wiedzieć więcej. Chcę tylko, żebyś wróciła na moment – jako drganie w powietrzu, jako zapach w kominie, jako błoto pod paznokciem, którego nie zmyję z szacunku. Jako echo: a widziałaś te bordowe glany z ćwiekami, co są niby brzydkie, ale mają osobowość? Odsyłam w kosmos tych, którzy nie pamiętają, że byli gośćmi w naszym świecie. Tych, którzy mylą moralność z cenzurą, odwagę z przemocą. Tych, którzy gubią poezję i w jej miejsce stawiają paragraf. Ty nie byłaś taka. Miałaś kadzidło i flammulinę. Znałaś nazwy kolorów, których nikt inny nie wymyślił.

Zostaw mi jeszcze choć jedną. Tę, której użyję na końcu tego zdania.


PS

To ostatni tekst, który wypowiedziałam o Magdzie na głos. Reszta – jeśli przyjdzie – zostanie zamknięta w szufladach, plikach i w kieszeniach płaszczy odwieszonych na zawsze. Nie dlatego, że pamięć gaśnie. Przeciwnie – bo nie wszystko, co najważniejsze, trzeba odsłaniać światu. Bo są miejsca, gdzie słowa muszą zarosnąć mchem. I są ludzie, dla których nie pisze się epitafiów – tylko nosi się ich w sobie, jak ukryty list bez adresu. Magda była tą wiadomością. Cichą, odważną, nieprzewidywalną. Będę jej odpowiadać już tylko szeptem: między kartkami książek, w zapachu deszczu, w dotyku skóry starych notatników. Będę pamiętać. Ale więcej nie opowiem.


poniedziałek, 28 kwietnia 2025

Pomadka ma na imię Magda

 




Opowiadanie – utkane z nieutulenia, z żalemka. Dusi się z braku ciała, a mimo to rozrasta się w cieniu, w pół świtu, kolejny żegliniec.

Nie była u mnie nigdy. Nie zostawiła zapachu w korytarzu, nie odcisnęła stóp na dywanie, nie przygniotła ulubionym płaszczem wieszaka. A jednak, gdy dzisiaj weszłam do przedpokoju, powietrze zadrgało, jak po jej śmiechu. Niektóre rozmowy były tak gęste, że mogłyby się wylać z kubka. Miały zapach korzenny, czasem cytrusowy, innym razem metaliczny, jak nowa szminka testowana na nadgarstku. Odcień? Znała ich więcej niż ja. Miała talent do ich nazywania – nie mówiła bordowy, tylko przedburzowy ślad po malinach. Nosorożec, mówiła, to zwierzę nie z tego świata. Ma oczy, które wiedzą więcej niż nasza epoka. Śmiałam się wtedy. Ale teraz te słowa wiszą nade mną jak kopuła z pyłu – przesłaniają słońce, trzymają świat w innym wymiarze. Zaczynam płakać w sklepie, przy kasie. Wtedy, gdy widzę lakierowane czółenka z szerokim noskiem – dokładnie takie, jakie by wyśmiała, a potem napisała do mnie: Ale przyznaj, że jakby były w kolorze zdechłego flaminga, to może bym je wzięła. Dla sztuki. Zatrzymuję się, ręce mam mokre od wczorajszego deszczu, który nie przestał padać we mnie. Jej nie ma. Ale są wiadomości. Stare zdjęcia – fragment podeszwy, szkic z zeszytu, ucho filiżanki. I rozmowa o tym, że człowiek jest sztuką tylko wtedy, gdy pozwala sobie na absurd. Mam wrażenie, że chodzę po mieście z jej ciałem przyklejonym do moich pleców – lekkim jak cień, a jednak przytłaczającym, jak bagaż kabinowy, który nie mieści się już w schowku. Siłownia nie pomaga. Ramię za ramieniem, oddech za oddechem – czuję, jak wyciskam z siebie wspomnienie, a ono i tak wraca, inną drogą, przez kolano, łopatkę, dziurę w gardle. Nauczyła mnie, że kolor to nie ozdoba, ale język. Że można mówić do świata w odcieniach, a on czasem odpowiada. Dziś odpowiada szarością. Ale jest w nim odcień milczenia z połyskiem. Magda – nigdy nie dotknęłam twojej dłoni. A jednak byłaś miękka jak jedwabna podszewka mojej skóry. Wchodzisz do mnie przez szczeliny – w poranne wiadomości, w kurz na monitorze, w senny zapach włosów.

Jeszcze trochę pobądź. Choćby cieniem. Choćby pół świtu. Choćby tylko wtedy, gdy wklepuję w skórę tę samą różową mgłę, którą kiedyś nazwałaś szminką dla melancholii.


niedziela, 27 kwietnia 2025

Cień na pół świtu

 





Wszyscy mówią, że trzeba iść dalej. Ruszyć. Jakby to był spacer po lesie, w którym wystarczy postawić nogę przed nogą i nie patrzeć za siebie. Ale ja się zatrzymałam. W pół kroku. W pół słowa. Od kiedy odeszła, nie umiem dopasować rytmu do dnia. Przejścia między pokojami bolą. Nie dlatego, że są długie, ale dlatego że kiedyś w nich miałam ją spotkać  siedzącą na krześle, grzebiącą w torebce, poprawiającą coś przy framudze. Wciąż próbuję przypomnieć sobie dźwięk jej kaszlu. Nie śmiechu, nie głosu, tylko właśnie kaszlu. Bo on był najbliżej prawdy  nieupiększony, zwyczajny. Taki, który mówił jeszcze jestem. W nocy łzy nie mają harmonii. Przychodzą znienacka, jakby ktoś je wysyłał z innego świata. Świata, gdzie ona jeszcze wchodzi do pracowni, akurat odkręcam kran i mówię: Słyszysz, jak śpiewa woda? Teraz, nie słyszę już nic. Na siłowni ciało nieustająco wyciska żelazo. Rytmicznie, jakby coś chciało przetrwać. Ale środek mnie przecieka. Jak sitko. Jakby każda powtórka tego ruchu przywoływała ciężar, którego nie da się unieść. Trenerka mówi: pięć sekund napięcia, a potem odpuść.

A ja nie umiem.

Jadę pociągiem i słucham cudzych rozmów. Przylepiają się do mnie, drażnią. Ktoś mówi, że ma dość deszczu. Czeka na lato. Że dzieci, że promocja w sklepie. A ja bym chciała tylko, żeby ktoś powiedział jej imię. Tak po prostu, jakby nie było w tym nic niezwykłego. Bo najgorsze w żałobie jest to, że świat się nie zatrzymał. Pewnie by się wkurzyła, że znowu dramatyzuję. Robię z jej odejścia literaturę. Ale to nie dramat. To sposób na oddychanie, kiedy wszystko inne zawodzi. Miałam nadzieję, że jeszcze pobędzie. Choćby cieniem, w odbiciu lusterka samochodowego, gdy zawracam. W zapachu cytryny na ręczniku. W rytmie kropli na parapecie. Kiedyś powiedziała, że nasze ciała są jak zmyślone słowa. Nie mają jednego znaczenia. Są grzbietami – zgiętymi pod ciężarem znaczeń, które dopiero trzeba wymyślić.

Więc piszę cię od nowa.
Z tego, co zostało.
Z drobinek, które przepuszczają pamięć.
Z oddechu, który nie zawsze dochodzi do końca.
Z jeszcze, które powtarzam cicho, do filiżanki po tobie.

Jeszcze.

Jeszcze trochę pobądź. Choćby na pół świtu. Choćby między przecinkiem a potknięciem.


sobota, 26 kwietnia 2025

Bycie w jednej książce z oprawczyniami – o psychologii traumy i społecznej niewidzialności

 



Współtworzenie antologii poetyckiej  na pierwszy rzut oka  wydaje się zaszczytem i naturalnym etapem literackiej drogi. Jednak rzeczywistość bywa dużo bardziej skomplikowana, zwłaszcza gdy osoba zapraszana do udziału doświadczała wcześniej krzywdy ze strony niektórych współautorek. Mówimy tu o sytuacjach, w których dochodziło do hejtu, pomówień, namawiania do ostracyzmu, a nawet publicznego poniżania. W psychologii trauma relacyjna jest jednym z najtrudniejszych rodzajów ran: nie pochodzi od wydarzeń bezosobowych, ale od działań konkretnych ludzi  często tych, od których oczekiwalibyśmy wsparcia lub przynajmniej neutralności. Znalezienie się w jednej książce z osobami, które przyczyniły się do takiej traumy, nie jest więc tylko sprawą estetycznego niechcenia czy przewrażliwienia. To głęboka, egzystencjalna kolizja, w której własny kręgosłup moralny, poczucie bezpieczeństwa i szacunek do samej siebie są zagrożone. Antologia jako projekt wydawniczy rzadko kiedy uwzględnia te indywidualne dramaty. Proces doboru tekstów i autorek bywa bezosobowy: organizatorki kierują się nazwiskami, popularnością, czasem po prostu "siecią znajomości" czy chęcią stworzenia szerokiego, różnorodnego zbioru. Nikt nie zadaje pytania: "Czy każda z zapraszanych osób będzie czuła się tu bezpieczna?"  bo w środowiskach literackich często przeważa myślenie o efekcie końcowym, a nie o relacjach między ludźmi. Jednak dla osoby skrzywdzonej obecność na tych samych stronach z oprawczyniami to nie jest tylko kwestia estetyki czy urażonej dumy. To sytuacja przypominająca przymusowy powrót w przestrzeń przemocy, z której się wydostała  a może dopiero próbuje uciec. Wymuszona bliskość z tymi, którzy odebrali jej głos, godność lub spokój, jest psychicznym wtórnym zranieniem (retraumatyzacją). Gdy osoba odmawia udziału w takim projekcie, najczęściej nie chodzi o "wywyższanie się" czy "poczucie wyższości". To gest ochrony własnej integralności, własnych granic. Wyśmiewanie tej decyzji, przypisywanie jej pogardy wobec innych lub "skomplikowanego charakteru", jest kolejną formą wymazywania bólu i doświadczenia przemocy. W społeczeństwie, które słabo rozumie dynamikę traumy, często ofiara zostaje obarczona odpowiedzialnością za cudze działania: Przesadzasz, Wyolbrzymiasz, Trzeba było być ponad to. Tymczasem zachowanie siebie, odmowa przystąpienia do projektu wbrew sobie, jest wyrazem siły i głębokiej odpowiedzialności za własne życie. Nie chodzi o to, by tworzyć osobne światy złożone tylko z ludzi nam przychylnych. Chodzi o to, by nie godzić się na przemocową obecność tam, gdzie naszym imieniem podpisywane są wspólne projekty. Chodzi o elementarną uczciwość wobec siebie. Wreszcie: krytyka, kpiny i domysły pojawiające się po odmowie udziału pokazują, że temat zrozumienia i szacunku do cudzych granic nadal jest w wielu środowiskach literackich tematem odległym i zaniedbanym. Nie każda odwaga musi polegać na byciu ponad to. Czasem największa odwaga polega na powiedzeniu: nie zgadzam się, nie będę współtworzyć czegoś, co mnie rani, chronię siebie, bo wiem, ile mnie to kosztuje.

PS

Moja odmowa udziału w pewnym zbiorze jakiś czas temu wynikała z potrzeby ochrony siebie  nie chciałam dzielić przestrzeni z osobami, które mnie raniły, pomawiały, podżegały do linczu. To nie był akt wywyższania się, lecz decyzja wynikająca z przeżytej traumy i troski o własne granice. Rozumiem też, że teraz ktoś inny może czuć się podobnie do mnie wtedy.

Najbardziej boli mnie to, że brak zrozumienia spotykam właśnie tam, gdzie spodziewałam się największej empatii  wśród osób głoszących wartości wsparcia, wrażliwości, siostrzeństwa. Zamiast rozmowy pojawia się sąd. Jakby odmowa była osobistą zniewagą, a nie próbą ocalenia siebie.

PS II

Wyłączyłam możliwość komentowania tego postu. 



piątek, 25 kwietnia 2025

Pokrewieństwo ze sztuką








Coraz częściej myślę o tym, że żywot książki poetyckiej przypomina dziś życie jętki jednodniówki – krótki błysk, kilka spojrzeń, czasem jedno uderzenie serca czytelnika, a potem cisza i zniknięcie w szumie.

A przecież w każdej z tych książek zamknięte jest coś, co nadal oddycha, coś, co nie gaśnie tylko dlatego, że premiera minęła.

Dziś dopadła mnie nostalgia – ostra jak ość w gardle – więc chcę przypomnieć wiersz z mojej ostatniej książki. Bo nawet jeśli świat zapomina, ja nie przestaję wierzyć, że każde słowo ma swój czas – i drugie życie w pamięci tych, którzy czytają.




Nie wiem, ile snów powinnam wyśnić,
by wyrazić coś więcej niż przestrzeń wokół siebie.

Jeśli nigdy nie istniały,
dlaczego czuję ich zapach, dotyk, widzę,
jak biegnę albo szybuję i nie pojmuję czasu.

Podążam za zwierzętami, szukając dziury w całym,
przekręcając klucz za kluczem. Drzwi

albo ustępują, albo nic za nimi nie ma.
Nie znajduję odpowiedniego świata.
Nie wracam przed świtem, w drodze gubię język, siebie
i odnajduję, jakbym wypełniała się jestestwem na kilka chwil
w realności. Pakuję do torby bloki, kredki, ołówki.
Nie zdecydowałam, gdzie spędzę noc.

Patrzę na przestrzeń w kolorze indygo,
tłumaczę język snów, pragnę inności,
gwałtownych zmian, jakiejś szalonej historii.
Mogłaby się odbić na ścianie.

czwartek, 24 kwietnia 2025

TRZY PIÓRA (czyli jak z błota wyrosły skrzydła)

 



W młodości byłam harcerką. Nie z tych porządnych, wyprostowanych jak tyczki do grochu – raczej z tych, co nigdy nie do końca rozumiały cel musztry, ale za to świetnie odnajdywały się w plamach, deszczu i śmiechu między drzewami. Rodzice przed każdym wyjazdem do dziadków w góry – zresztą obowiązkowym, rodzinnym rytuałem – pakowali mnie z bratem na obóz harcerski. Najpierw błoto i komary, potem pierogi.

Ten konkretny obóz – gdzieś w okolicach Kętrzyna – był miejscem z pogranicza realności i snu. Nikt z nas nie znał dokładnej lokalizacji – zalesione nie-do-końca-tam, z mnóstwem podobnych do siebie namiotów, prowizorycznych kuchni i dzieci biegających boso z menażkami, które już dawno zapomniały, czym był kolor – czysty. Prysznice? Konstrukcje z drewna i sznurka. Opieka? Z dzisiejszej perspektywy – filozofia chaosu zarządzanego przez gwiazdy i dobrą wolę. Ale nikt się nie przejmował. Brud był naturalnym stanem bycia. Plamy stanowiły raczej świadectwo przygody niż powód do zmartwień. Pamiętam dokładnie zapach mojej harcerskiej bluzy – trochę wilgoci, ogniska i mięty, którą raz ukradkiem wtarłam w rękawy, żeby nie pachnieć jak rozdeptana żaba. Przed snem, kiedy robiło się cicho, wsłuchiwałam się w szelest mchu pod stopami drużynowych – jakby ziemia coś szeptała. W nocy, kiedy nie mogłam zasnąć, liczyłam ślady popiołu na namiotowym suficie. I czułam, że świat jest zrobiony z materii, którą da się objąć ręką. Słońce grzało bezlitośnie. Pot lał się po karkach. Lody smakowały wtedy jak nagroda za przetrwanie. Nikt z nas nie znał jeszcze cynizmu. Wszystko było bardziej. I mniej skomplikowane. Zdarzało się, że w marszu przez las – z jednego obozu do drugiego – natrafialiśmy na ludzi. Mieszkańców wsi, spacerowiczów, grzybiarzy. Patrzyli na nas z takim zdumieniem, że dzisiaj mogłabym je nazwać współczuciem pomieszanym z politowaniem. Ale była w tym też cicha gotowość – ci ludzie nam pomagali. Dzielili się wodą, chlebem, czasem uśmiechem. To było, zanim świat zaczął wszystkiego się bać.

W naszym obozie nie było intryg. Ani prześladowań. Może dlatego, że żyliśmy bez telefonów, bez komentarzy, bez porównań. Relacje były surowe i klarowne jak poranny apel. Koleżeństwo nie wymagało deklaracji. Po prostu było. Niosło menażkę, śpiewało fałszując, stało przy tobie w kolejce po zupę o dziwnym kolorze. I wtedy właśnie postanowiłam zdobyć sprawność Trzech Piór. Nikt mnie nie zmuszał. Po prostu pewnego dnia obudziłam się z myślą, że chcę zrobić coś większego niż grzebanie patykiem w ognisku. To była jedna z tych sprawności, o których krążyły półszeptane legendy: trzy próby – milczenia, głodu i samotności. To nie była sprawność Zbieracza Ziółek ani Porządkowej Pogody Ducha, no wiecie, raczej egzamin, z bycia w pełni ze sobą. A w nagrodę – naszywka, która nie tyle zdobi, co zostaje w człowieku na zawsze. Zabrali mi zegarek i jedzenie. Zostawili butelkę wody, śpiwór i szeroki las. Spałam pod ścianą drzew, a las mówił. Mówił skrzypieniem, stukotem gałęzi, szeptem liści pod śpiworem i moich własnych myśli. W miejscu, gdzie rozkładałam tymczasowy obóz, rosły jagody, pachniało żywicą i pleśnią. Pod głowę układałam mech – wciąż pamiętam chłód i miękkość pod szyją. Wtedy znalazł mnie grzybiarz. Zaskoczony. Przerażony. I chyba dobry. Poszedł sobie i po jakimś czasie wrócił. Przyniósł mi jedzenie i wodę. Nie rozumiał, że to akurat było zbędne. Wtedy pomyślałam tylko: Idź już, Panie, do swoich grzybów i jagód. Dzisiaj wydaje mi się, że po prostu się o mnie bał. Przeniosłam się. Zmieniłam miejsce. Trochę ze strachu, trochę z dumy. W nocy znaleźli mnie koledzy – ci, z którymi rozumieliśmy się bez słów. Poszliśmy razem odwiedzić inny obóz. Ognisko, śpiew, nocne tańce na błotnistym placu. Wracaliśmy o świcie, brudni jak mitologia, z piórami w kieszeni. Pachniałam wtedy dymem, zmęczeniem i czymś dzikim, co do dziś wyczuwam czasem w wilgotnym lesie.

A potem był zlot grunwaldzki. Rok 1988. Autobus. Upał. Zielona twarz. Ostry rozstrój żołądka. Chciałam być cząstką legendy, a skończyło się na byciu cząstką statystyki sanitarnej – biegunka i rozczarowanie. Ale po powrocie wszystko było znów moje: las, śmiech, mech i wspomnienie wilczego szańca, które tak silnie mnie wtedy oczarowało, że przez tydzień mówiłam, że zostanę architektką bunkrów. I nie był to taki sobie pomysł. Poszłam nawet do technikum budowlanego – ściany, stropy, przekroje, szkice i wieczny kurz pod paznokciami. Gdyby życie mnie nie dopadło z zaskoczenia – gdyby coś, co długo wyparłam, nie rozszczelniło planów – może dziś projektowałabym betonowe schrony ze świetlikami i ukrytym wejściem pod porostami. Ale nie chcę o tej krzywdzie mówić. Nie teraz. Zostawię ją gdzieś pod warstwą igliwia, głęboko.

Tak oto, nie do końca oficjalnie, z lasu i samotności, zdobyłam najważniejszą sprawność. Nie tylko harcerską. Sprawność zostawania sobą. Na własną rękę. I czasem, kiedy coś mi się nie udaje, przypominam sobie tamtą noc – śpiwór na korzeniach, zapach dymu w koszuli i wilgoć mchu. I wiem, że znów dam radę. Bo raz już wyrosłam z błota.


środa, 23 kwietnia 2025

Znikające głosy. O wykluczeniach w polskim pejzażu literackim

 



Wszystko zaczyna się od nazwisk. Otwieram nowy numer kwartalnika literackiego, czasopisma poświęconego literaturze najwyższej próby, czasopisma, które deklaruje otwartość, różnorodność, nowoczesność – i uderza mnie nie tyle brak kobiet, ile jego rytmiczna regularność: jeden mężczyzna, drugi, trzeci, czwarty, piąty, kobieta, znowu mężczyzna, mężczyzna, mężczyzna, kobieta. Jakby ktoś rozrzucał perły na czarno-białej szachownicy, pilnując, by za dużo ich nie błysnęło w jednym rzędzie

To nie jest skarga. Ani lament. Jedynie próba uważnego spojrzenia na rytm nieobecności.

W czasach, gdy parytety są hasłem przewodnim grantów, programów rezydencyjnych i paneli dyskusyjnych, zastanawia powrót do asymetrii w samym centrum literatury  w jej rdzeniu, który powinien być pluralistyczny, żywy, zdolny do samooczyszczenia. Tymczasem liczby, choć banalne w swoim ujęciu, mówią jasno: spośród dwudziestu nazwisk autorów publikujących w kwartalniku  pięć to kobiety. Reszta stanowi nienaruszalny panteon powtarzalności, powielania, pewnego rodzaju zachowawczości. Jakby gust literacki był zaledwie powidokiem nieświadomych mechanizmów przynależności. Można powiedzieć: może tak po prostu jest. Może kobiety mniej piszą, może rzadziej wysyłają teksty, może są zbyt samokrytyczne, może redaktorzy nie zauważają ich głosów, bo te nie krzyczą, nie agresywnieją się, nie wchodzą w ton. Może. Ale może też to, co uważamy za uniwersalne, jest tylko męskim doświadczeniem głośno nazwanym. Może kobiety nie mieszczą się w tym idiomie. Może ich rytmy są mniej spektakularne, mniej pewne, mniej kompatybilne z redaktorską wizją dobrego tekstu. Może ich język wywiera inny nacisk na czas. Może zamiast grać z językiem, pozwalają mu dojrzewać. A może po prostu nie są brane pod uwagę, bo preferencje, nawet te literackie, są ideologiczne  podskórnie, miękko, nieuchwytnie, ale boleśnie.

Piszę to, bo wiem, że kobiety robią to kobietom. Że redaktorki także powielają męskie wzorce selekcji, bo przez lata uczyły się oceniać siebie z pozycji cudzych spojrzeń. Bo tak długo były dopisywane do kanonu jako przypis, że dziś, mając władzę, często kontynuują ten sam porządek. Niektóre nie chcą się wychylać, inne zwyczajnie nie zauważają, że mogą zmieniać trajektorię wierszy i opowiadań, przesuwać je w stronę większej różnorodności, intymności, prawdy. I że mogą to robić nie jako gest łaski, ale jako akt sprawiedliwości. Pamiętam głos jednej poetki, która powiedziała, że nie czuje się zaproszona. Że choć pisze od lat, choć publikuje, choć jej głos jest rozpoznawalny, wciąż stoi jakby przed drzwiami, w korytarzu instytucji literackiej, która jej nie zna, a może zna i nie chce. Bo preferencje bywają wyrokami, a wyroki są rzadko odwoływane. Chciałabym wierzyć, że przyjdzie moment zmiany. Że czytanie stanie się bardziej otwarte. Że redaktorzy i redaktorki nauczą się słuchać inaczej  nie tego, co znane, lecz tego, co nadchodzi. Że zamiast powtarzać nazwiska jak mantry, zaczną ich szukać. Że przestaną mylić wyrazistość z siłą, a eksperyment z kaprysem. Że wśród dwudziestu autorów znajdzie się nie pięć, ale dziesięć kobiet. A potem piętnaście. A potem  nie będziemy musieli liczyć. Bo może w końcu uwierzymy, że literatura nie potrzebuje wykluczeń, by trwać. Że to, co naprawdę wartościowe, nie zawsze mieści się w starych formatach. I że cisza, tak często przypisywana kobietom, nie jest brakiem  lecz potencjałem innego języka.

Nie wiem, czy to już ostatni temat wykluczeń, ale przyznam – zmęczyłam się. Przez chwilę przemknęła mi myśl, żeby po prostu zamknąć bloga. Ale nie – jeszcze nie teraz. Może to właśnie zmęczenie jest kolejnym językiem. Może to też forma oporu.


wtorek, 22 kwietnia 2025

O zmaganiach

 

                                      nosorożec od Magdy a wiersz jest sumą naszych pogawędek


Knausgaard napisał, że nie pamięta zapachu dzieciństwa,
więc postanowiłam go sobie wmówić.
To był olej lniany. Rozgrzane książki. Łuski farby z parapetu,
zbierałam je jak okruchy światła
i chowałam w pudełkach po wykałaczkach.

Nie bój się – mówiłam do siebie, gdy Magda
układała na stole kostki domina.
Każda z nich miała własne imię i niektóre ginęły w kaloryferze
jak słowa w czyjejś pamięci.

Czasem wyobrażam sobie, że to nie dzieci uczymy świata,
tylko świat uczy je odchodzenia.
Jak przewidzieć, które z ich spojrzeń będzie ostatnim
na łodygę trawy, martwego ptaka
którego imię trzeba wymyślić, żeby nie bolało?

Zabieram do walizki tylko Gombrowicza i Knausgaarda.
Jeden mnie rozbraja, drugi skleja.
Na bezludnej wyspie będę nimi tapetować ściany
i udawać, że to schronienie.

Jeśli przyjdzie sztorm, ukryję się w przypisie.
Jeśli przypłynie ryba – nauczę ją mówić.
Nie po to, by dzielić się sekretami,
ale by nie zostać z nimi sama.

Być może cykliczność to nie tylko powroty,
ale to, co się nigdy nie kończy — jak list do kogoś,
kto nie ma już skrzynki.

Wtedy piszę na wodzie.
I czekam, aż Magda przeczyta to,
nawet jeśli nigdy nie znała oceanu.


sobota, 19 kwietnia 2025

Poemat wiosenno-paschalny




 





Ten słownik nie powstał z potrzeby porządkowania świata, lecz z pragnienia, by pozwolić mu mówić własnym głosem. Głosem wymyślonym, delikatnym, pełnym dziwnych zgłosek, które przychodzą do nas w półśnie, w śmiechu dziecka, w ciszy między pytaniem a odpowiedzią. Mały słownik zmyśleń to zbiór słów, które nie istnieją – a mimo to wiele potrafią powiedzieć. Niektóre zrodziły się z języka codzienności, inne z mgły, z popołudniowego światła, z rodzinnych rytuałów, z chwil tak ulotnych, że trzeba było je nazwać, by nie zniknęły bez śladu. To słownik tworzony na przekór dorosłości, która lubi wszystko wyjaśniać, i na przekór rzeczywistości, która rzadko daje się zamknąć w gotowych definicjach. Każde słowo tutaj to mała opowieść, czasem ślad czyjegoś spojrzenia, fragment krajobrazu, nowe imię dla dobrze znanego uczucia. Niech ten zbiór będzie zachętą do zmyślania – do tworzenia własnych słów, własnych map, własnych światów. Bo przecież język nie jest tylko narzędziem – jest też zabawą, snem i domem.


żalemko (rzeczownik, nijaki; liczba mnoga: żalemka)
miejsce między sercem a gardłem, gdzie zatrzymują się niewypowiedziane słowa z żalu, wzruszenia lub zbyt wielkiego uczucia; rodzaj wewnętrznego uskoku, gdzie osiadają łzy, które nie znalazły ujścia.
– Nie mogłam nic powiedzieć – całe moje żalemko było pełne Ciebie.


piątek, 18 kwietnia 2025

'MobLand' – czyli jak zabić duszę, mając marmurowy kominek i skórzaną sofę

 




Obejrzałam trzy odcinki. Trzy. To wystarczy, by zatoczyć spirale od fascynacji do odruchu wymiotnego, od miłości do Guya Ritchiego (ach, Snatch, ach, Lock, Stock!) do chłodnego co ty, Guy, zrobiłeś z moją ufnością? MobLand to nie serial, to test psychologiczny – szarża okrucieństwa, która miała być stylowa, ale została zakrwawioną satyrą bez puenty. Helen Mirren, którą cenię jak dobrą przyprawę do starego wina, tu wypada jak liść laurowy wrzucony do kubka z Liptonem. Jej akcent? Brzmi jakby duchy przodków wstały z torfowisk i zaklęły ją w parodię. A może to zemsta Irlandii za wszystkie kolonialne zbrodnie? Tom Hardy – mój jedyny ratunek. Złoty pas, bez którego już dawno bym odpadła z tej morderczej karuzeli przegięcia. Jest jak cisza po wybuchu – zmęczony, nieobecny, piękny jak mężczyzna, który wie, że wszystko już przegrał. Ale nie on jeden tam chodzi po kadrach. Ten młody nożownik, dziecię Harriganów, sztyleciaż z TSAN-em* w oczach i manierą wkurwienia wzorcowego... nie wiem, kto go castował, ale wbił się w mój system nerwowy jak drzazga pod paznokieć. Jego obecność to psychiczny atak per se, jakby ktoś chciał zbudować postać złożoną wyłącznie z TikTokowego ADHD i zblazowanej brutalności. A przecież oni mają domy jak ze snu. Marmury, ogrody, lampy jak stalagmity z rozszczepionego światła. Tylko że tam nic nie żyje. Nawet psy, jeśli są, nie szczekają. Tylko milcząco trawią ciszę socjopatii. Socjopaci w jedwabnych koszulach, z katalogową duszą na kredowym papierze. Brutalność? Tak, jest. Ale nie w stylu, który coś mówi, który mówi: świat boli. Tu brutalność jest dekoracją. Staje się jak groteskowy bukiet z wnętrzności – na stole, w salonie, obok kieliszka koniaku. A poziom absurdu? Wysoki. Tak wysoki, że bolą płuca. Tlen się kończy. Trzecim odcinkiem osiągamy orbitę i spoglądamy na ludzkość jak na źle wycięty mem. Harriganowie jako koncept są porywający – lecz ich wykonanie to taniec lalek, którym ktoś urwał sznurki i kazał improwizować. Nie wiem, czy dam radę oglądać dalej. Nie dlatego, że to źle zrobione. Wręcz przeciwnie – to zrobione z precyzją szaleńca, który przez siedem lat czytał Macbeta i Glamour na przemian. Ale może właśnie dlatego – to widowisko perfekcyjnie zimne. Jak lustro, które nie odbija niczego poza krwią.

MobLand mnie nie zabił. Ale zostawił ze śladami po kajdankach. I pytaniem: czy piękny dom musi być domem potworów? Czy tylko w takim świecie serial ma prawo żyć?


TSAN – Total Sociopathic Affective Nihilism
(czyli chłód emocjonalny tak głęboki, że aż błyszczy jak marmur w salonie Harriganów).



'MobLand' – or how to kill a soul while sitting beside a marble fireplace on a leather sofa

I watched three episodes. Three. That was enough to spiral from fascination to nausea, from loving Guy Ritchie (oh, Snatch, oh, Lock, Stock!) to a cold and bitter what have you done to my trust, Guy? MobLand isn't a series. It's a psychological stress test – a charge of cruelty that wanted to be stylish, but ended up a bloodied satire with no punchline. Helen Mirren, whom I usually value like a good spice in an old wine, here comes off like a bay leaf thrown into a mug of Lipton. Her accent? It sounds like the ghosts of ancestors rose from the bogs and cursed her with caricature. Or maybe it’s Ireland's revenge for colonial sins. Tom Hardy – my only saving grace. The golden belt that kept me from flying off this twisted carousel. He’s like the silence after an explosion – weary, withdrawn, and beautiful like a man who knows everything’s already lost. But he’s not the only one haunting the screen. That young knife-wielder, Harrigan’s boy, a little stabber with TSAN in his eyes and the posture of professional annoyance… I don’t know who cast him, but he pierced my nervous system like a splinter under the nail. His presence is a psychic assault per se, like someone tried to sculpt a character out of TikTok-level ADHD and blasé brutality. And yet, they live in dream houses. Marble floors, gardens, lamps like stalagmites made of split light. But there’s no life inside. Even the dogs – if they exist – don’t bark. They just quietly digest the silence of sociopathy. Sociopaths in silk shirts, with catalogue souls printed on glossy paper. Brutality? Yes, it’s there. But not in a way that says something, not the kind that whispers the world hurts. This brutality is decor. A grotesque bouquet of entrails laid out on the table, beside a glass of cognac. And the level of absurdity? Sky-high. So high it hurts to breathe. The oxygen runs out. By the third episode, we’re in orbit, looking down on humanity like a badly cropped meme. The Harrigans as a concept are intriguing – but their execution is like puppets who’ve lost their strings and been told to freestyle. I don’t know if I can keep watching. Not because it’s poorly made. Quite the opposite – it’s made with the precision of a lunatic who spent seven years reading Macbeth and Glamour magazine in rotation. And maybe that’s the problem – it’s a spectacle cold to the core. Like a mirror that reflects nothing but blood.

MobLand didn’t kill me. But it left me with handcuff marks. And one question:
does a beautiful home have to be a house of monsters? Or is that the only world a series can truly exist in anymore?