piątek, 1 sierpnia 2025
czwartek, 31 lipca 2025
notatka zrobiona z fikrumu i grzmieldziny
czasami jestem zrobiona z fikrumu
materiału o właściwościach niereagowania na cudze zamiary
niewidzialna tkanina z samostanowienia
nie próbuj mnie wtedy czytać jak gazetę przy cudzym śniadaniu
nie ma w tym dramatu nie ma też performansu
po prostu nie
uwielbiam ludzi ale tylko niektórych i tylko w odpowiednich proporcjach
homeopatycznie
ćwierć kropli z kropli w herbacie
nie wlewam ich we własne życie litrami
nie dlatego że nie chcę bliskości
dlatego że zaufanie jest rzadkie jak czerń która niczego nie udaje
znam takich którzy mylą dostęp z otwartością
otwartość z darmowością
a darmowość z bezpańskością
niech sobie pomylą
mnie niech zostawią poza tym
słowo które wypuszczam nie jest do zabrania
to nie jest kamień znaleziony w lesie
nie odpowiadam na każde pytanie
czasem dlatego że zbyt przypomina pytania innych
a ja nie chcę być swoją własną cudzą wersją
to wybór nie mechanizm obronny
nie noszę uraz
kieszenie MAM zbyt małe
ale MAM igłę
zrobioną ze szkła
używam w razie konieczności
nie do zemsty raczej do odzysku
nie pytaj mnie dlaczego nie pytam
to jak wkładanie ręki do cudzej torebki i dopytywanie
a w tej większej kieszeni też nie mogę grzebać
czasem zapadam się w siebie
nie z powodu depresji
raczej dlatego że MAM dosyć patrzenia na ludzi bez skóry
którzy wciąż chcą czegoś ode mnie
bez wstydu bez świadomości
tak
są ludzie bez skóry
ale z ostrzami pod językiem
i zębami z cytatów
a ja
ja nie cytuję
MAM własne słowniki
własne przebiegi
ciałkry
wewnętrzny system mikrosekundowych decyzji
o tym komu wysłać zapach przez zamknięte drzwi
a kogo nie dopuścić nawet do progu
jeśli raz powiem że nie powiem
to znaczy nie
to nie jest może
to nie jest przekonaj mnie
to nie jest zaproś mnie na swoich warunkach
to jest moja cisza
i moje brzmienie
a jeśli ktoś we mnie sięga bez pytania
jeśli się uprze że ma do mnie dostęp
wtedy potrafię zniknąć
zostawić po sobie czarną wydmuszkę
echo
i niech sobie z nim radzi
skoro tego właśnie chciał
nie lubię tego i tamtego
ale przede wszystkim niechcenia cudzej ręki w moim wnętrzu
nikt nie ma prawa klikać we mnie jakbym była otwartą zakładką
z darmowym dostępem do treści premium
to nie jest egoizm to figazm
czyli styl trzymania się z dala od lepkich intencji
nie lubię kiedy ktoś publikuje mnie
beze mnie
jakbym była tropikiem dla jego burzy
moi bliscy wiedzą
zanim zawołam myślę
czy słowo nie ukłuje kogoś kto oddycha głębiej niż trzeba
ryzykuję wzdłuż własnych brwi
ale nie pozwolę komuś połamać paznokci przez moje decyzje
kocham czarne rzeczy
które nie udają że są białe
jak kwiaty ze smoły
jak zapach
zostaje w kościach dłużej niż dotyk
jak sukienka
którą zakładam tylko gdy chcę się rozpaść elegancko
jestem jak flakon
rozszczelniony tylko dla tych którzy znają hasło nigdyniktkomu
ci
co wiedzą nie pytają
ci
co nie wiedzą nie pytają tym bardziej
zaufanie to czarnodana
rzucasz ją raz w czyjeś dłonie i czekasz
czy nie zrobią z niej naczynia na sos sojowy
nie pytam
nie przepytuję
nie muszę
bo widzę kto pozuje do wnętrza
a kto po prostu tam bywa
to że milczę
nie znaczy że nie wiem
to że się nie proszę
nie znaczy że nie zasługuję
to że nie lecę z toporem
nie znaczy że go nie mam pod skórą
jeśli już mnie przyciśniesz
jeśli wdepniesz mi w jakność
jeśli pomylisz dostępność z darmowością
zobaczysz moją najrzadszą formę
grzmieldzinę
czyli ciszę która rozsadza od środka
i wtedy
nie ma już zmiłuj
jest odzyskiwanie
przestrzelenie tego co cudze w moim
a potem znów czarne
znów spokojne
znów pachnące MARSEM
tak że nie wiesz
czy to kadzidło
czy mój ślad
Labels:
podsumowanie,
słownik zmysleń
środa, 30 lipca 2025
Las, rzeka i nieposłuszeństwo
Minęły lata. Lata, które przyniosły wiele zmian. Moi rodzice kupili działkę pod budowę domu, niedaleko lasu, niedaleko tej samej drogi, którą kiedyś samotnie szłam z malinami w emaliowanym kubku, ze łzami złości i dumy przyklejonymi do policzków. Miejsce to miało być nowym początkiem. I może było. Ale w jego ziemi tliła się tamta historia. Działka była nieduża, ale pachniała prawdziwie: żywicą, mokrą ziemią, latem. I jakimś rodzajem czułej grozy. Niepokojem i wspomnieniami. Czasami myślałam, że to nie przypadek, że trafiliśmy właśnie tam. Któregoś dnia, gdy stałam przy ogrodzeniu, zobaczyłam ich. Tę samą parę, która wtedy, tamtego dnia, spotkała mnie przy rozstaju leśnych dróg. Byli starsi, ale natychmiast ich poznałam. Ich oczy miały ten sam wyraz troski, ten sam rodzaj zmartwionej łagodności. Ujrzeli mnie i ich twarze zmieniły się, rozpoznałam moment, w którym odżyło wspomnienie. Podeszli do płotu. Opowiedzieli mi i mamie, że nie raz wracali myślami do tamtego spotkania. Mówili, że kiedy mnie zobaczyli, była we mnie jakaś siła i zarazem delikatność, która ich poruszyła. Nie wiedzieli, kim jestem. Czuli, że powinni byli mnie odprowadzić. Ale nie zrobili tego od razu. Cofnęli się po paru minutach, z wyrzutami sumienia. Wtedy już mnie nie było. I do dziś pamiętali to uczucie niepokoju. Jakąś ranę otwartą w pytaniu: co, jeśli się coś stało? Stałam wtedy w ogrodzie z rękami opartymi o deski płotu, i czułam, że ciało ma pamięć. Jakby las za plecami, droga pod stopami i ich głosy skleiły się w całość. Jakby to miejsce nie było przypadkiem, ale kołem, które musiało się zamknąć. Ich obecność była potwierdzeniem tego, że historia dzieje się nie tylko raz.
Tamten dzień, kiedy przeszłam sama przez las, zaczął się przecież od malin. Malin i gniewu. Dumy. Od kubka, który był mój. Emaliowany, z odpryskami, jasny jak mleko z błękitnym rantem.
Miałam może sześć lat, tyle co Sophia, może trochę więcej. Jeszcze nie chodziłam do szkoły, więc lato było przede wszystkim całym światem, ciepłym, pachnącym, niebezpiecznym i wolnym. Pamiętam dokładnie tamten dzień, kiedy przyjechał brat mojego taty z Gdańska, taki gość z innego świata, pełen opowieści i powagi, której wtedy nie rozumiałam. Pojechaliśmy razem zbierać maliny, które rosły wzdłuż rzeki Gwdy, wzdłuż jej przybrzeżnych lasów, gęstych i wilgotnych, gdzie ziemia była miękka od liści, a powietrze ciężkie od wilgoci i zapachu żywicy.
Rzeka szumiała cicho, jakby rozmawiała sama ze sobą, jej spokojne fale odbijały światło słońca, które przeciskało się przez liście drzew. Szum wody mieszał się z szelestem liści, a powietrze drgało od oddechu lasu, głęboko, miękko i naturalnie. Gdzieniegdzie na brzegach pojawiały się kępy traw, które poruszały się lekko na wietrze, a ziemia pod stopami była chłodna i wilgotna od porannej rosy. Tam było coś pierwotnego, żywego, ale zarazem cichego i bezpiecznego, jeśli się umiało słuchać. Miałam przecież swój emaliowany kubek, blady, z drobnymi odpryskami. Właśnie do niego zrywałam maliny, czerwone, słodkie i soczyste, pełne leśnego słońca. Zrywałam je i bezwstydnie wyjadałam, ciesząc się ich smakiem. Maliny były słodsze niż cokolwiek innego, co znałam, a ich zapach wypełniał mój oddech. Czułam, jak słodycz rozpuszcza się na języku, jak owoce przyklejają się do palców, wnętrza kubka, do mojej skóry. Zbiór malin był zadaniem, ale dla mnie to była przygoda. Tata jednak widział to inaczej. Dla niego było to jednak zadanie do wykonania, powaga męskiego przedsięwzięcia. Maliny miały trafić do wiadra, nie do mojego żołądka. Jego głos był ostry, szybki, zniecierpliwiony. Każde upomnienie wbijało się we mnie jak drzazga. Ale ja miałam w sobie śmiałość, dziecięcą zuchwałość, a ona rosła z każdym zakazem. To było jak wezwanie do buntu. Mój bunt nie był dramatyczny, ale konsekwentny: kilka malin do kubka, kilka do ust. Patrzyłam ojcu prosto w oczy, z uśmiechem, który był wyzwaniem. Ale tato miał inny plan. On patrzył na las inaczej, bardziej ostrożnie, z troską, która dla mnie była wtedy tylko kolejnym nakazem do zniesienia. Co chwilę mnie upominał, abym malin nie wyjadała z kubka, tylko zbierała i wysypywała do większego wiadra, które ze sobą przywiózł. Nie rób sobie brudnych rąk, mówił, zbieraj porządnie, bo inaczej się zmarnują. Nie rozumiałam, dlaczego nie mogę po prostu jeść malin, skoro były słodkie i dostępne, i skoro kubek był mój.
Zaczęłam robić to, co dzieci często robią, gdy nie chcą słuchać. Kombinować. Robić po swojemu, a jednocześnie trochę na przekór. Zrywałam maliny, zrywałam je jak mogłam, potem trochę wyjadałam, trochę przesypałam do wiadra, a potem znowu wyjadałam. I znowu. I znowu. Doprowadzałam tatę do czerwoności. Co chwilę się odwracał, krzyczał, upominał, ja zaś zadziornie odwracałam się z uśmiechem na ustach, który wyrażał wszystko: Nie będę cię słuchała. Miałam wtedy w sobie nieustępliwość, dumę i przebojowość, które wtedy wydawały mi się siłą, siłą, którą nikt, nawet mój tata, nie miał prawa złamać. Jeśli się nie podporządkujesz, wrócisz do domu na piechotę!, usłyszałam raz, drugi, trzeci. Jego głos był nagle groźny, ostry jak nóż. Krzyczał, jakby chciał, żebym go usłyszała i zrozumiała, że nie zadziorność, tylko posłuszeństwo ma wtedy znaczenie. Aż w końcu powiedział: To idź sama do domu, skoro nie potrafisz słuchać. Powiedział to z wściekłością, z nieustępliwością w głosie, który musi mieć rację. A ja potraktowałam go dosłownie.
Nazbierałam cały kubek malin. Wystawiłam je na słońce lasu. A potem, bez słowa, oddaliłam się w stronę domu. Szłam przez las, cicho, jakby świat zamarł, tylko mój oddech był głośny, pulsował w uszach. Drzewa szumiały nad głową, ich liście były mokre od rosy, która lśniła na nich jak drobne szkiełka. Pod stopami miałam miękką ziemię, podchodzącą do piasku, który wypełniał trakt. Szłam powoli, ale z każdym krokiem czułam, że rośnie we mnie coś nowego, poczucie niezależności i dumy, że podjęłam decyzję sama. Woda rzeki odbijała błękit nieba, który z wolna gasł i się oddalał, bo lato było już coraz bliżej zmierzchu. Cisza lasu była pełna szeptów, tych niewypowiedzianych historii drzewa, ziemi i wiatru. Miasto gdzieś tam dalej, za lasem, mówiło innym głosem, głosem asfaltu, samochodów, świateł, które nie miały zapachu, ani koloru prawdziwego lasu. Miasto było twarde, nieprzystępne i nie miało dla mnie miejsca, ale las, Gwda i ten kubek malin były moim światem, miejscem, gdzie mogłam być sobą, gdzie mój strach mógł się rozpuścić w szeptach wiatru.
Na jednym ze skrzyżowań, między drogą leśną a drogą prowadzącą do miasta, spotkałam starszą parę. Jechali na rowerach, powolni, spokojni, z twarzami, które znały czas i milczenie. Zatrzymali się, zapytali dokąd idę. Pokazali mi drogę, prostą, choć długą, przez miasto. Ich głosy były ciepłe, bezpieczne, jak gdyby chcieli powiedzieć: Jesteś na dobrej ścieżce, nie bój się. Szłam więc dalej i dalej. Doszłam do miasta. W sukience w kwiaty, bez rękawów, z białym kołnierzykiem i kieszeniami, w sandałach, z pustym kubkiem w ręku, umorusana. Każdy krok po bruku, asfaltowej ulicy, podjazdach i chodnikach był inny, twardy, obcy. Ruchliwe przecinające się drogi, przejścia, dźwięki. Czułam, jak to miejsce, choć obce i obciążone, mówi do mnie, ale inaczej niż las. Miasto mówiło szybko, głośno, z presją i wymagało ode mnie innej postawy, ostrożności, uwagi i podporządkowania. Las mówił wolniej, ciszej, ale mocniej, dawał mi siłę i poczucie własnej wartości.
Dotarłam do domu zmęczona, z wielkim żalem i dumą wymalowanymi na twarzy. Opowiedziałam mamie, co się stało. Była przerażona, niemal zszokowana, że przeszłam sama miasto, że tato dopuścił do takiej sytuacji. Schowałam się w szafie, czekając w ciszy. Mama próbowała mnie chronić, powiedziała, że mnie nie ma, gdy tata i wujek wrócili. Zaczęli się sprzeczać, i to tak głośno, jak nigdy wcześniej. Mama krzyczała, a w jej głosie było coś więcej niż tylko złość, była w niej rozpacz i troska, która aż paliła w piersi. Jak mogłeś? Jak można było tak zostawić sześcioletnie dziecko samo w lesie, a potem przegonić je do domu?! — powtarzała bez końca, a każde słowo brzmiało jak wyrok na ojca. To nie była żadna nauczka! To była czysta nieodpowiedzialność, groźba, która mogła się skończyć tragicznie. Co jeśli coś by się stało? Co, gdyby się zgubiła, potknęła, albo spotkała kogoś złego?! Jej oczy błyszczały łzami, ale wcale nie dlatego, że była słaba, przeciwnie, ta złość miała w sobie moc, której nie potrafiłam wtedy jeszcze pojąć. Tato stał nieruchomo, jakby słowa mamy uderzały w niego niczym ciosy. Widać było, że pierwszy raz naprawdę się przestraszył, tego, co mogło się stać, i tego, co właśnie powiedziała mama. Jego dumna, często nieustępliwa twarz nagle straciła pewność. Zaczął mówić cicho, przepraszając, tłumacząc się, że chciał mnie nauczyć samodzielności, że chciał abym zrozumiała, że trzeba słuchać i mieć szacunek do zasad. Ale mama nie chciała słuchać tłumaczeń. To była przemoc, nie nauka! — krzyczała. To była lekcja strachu, a nie odpowiedzialności.
Zaczęli się kłócić, powtarzając sobie nawzajem swoje racje, każda ze stron tkwiąca w swoim bólu i strachu. W tym ich sporze usiadłam w kącie wielkiej szafy, którą tak bardzo lubiłam, tam, gdzie świat był cichy, ciemny i bezpieczny. Zwinęłam się w kłębek, z kubkiem po malinach, i pozwoliłam sobie zasnąć, z ciężkim sercem, pełnym sprzecznych emocji, ale też z poczuciem, że ta chwila to już koniec czegoś starego. W szafie czułam się chroniona, tam nie docierały słowa i gniew dorosłych. Tam było moje miejsce, gdzie mogłam choć na chwilę zapomnieć o wszystkich burzach.
I teraz, po latach, gdy patrzę na tę samą drogę, widzę dziewczynkę, która nie dała się złamać. Która wybrała siebie. I widzę też ojca, który nie rozumiał, że dzieci nie są małymi żołnierzami. Że bunt dziecka nie jest zagrożeniem, tylko formą wzrostu.
Las to rozumie. Słucha i nie krzyczy. Las jest drogą. Miasto żąda. Ocenia.
Ale największe drogi prowadziły przez tamten kubek. I przez tamto dziecko, które nie pozwoliło się zatrzymać.
Labels:
bunt,
dzieciństwo,
opowiadanie,
Siła wspomnień
niedziela, 27 lipca 2025
Makaron z maliami
Sophie mówi, że nie ma nic lepszego
niż makaron smażony na klarowannym maśle
z maliami.
Nie, maliny – poprawiam ją w myślach,
ale tylko przez chwilę.
Bo malie są bardziej –
bardziej czułe, różowe,
zmyślone.
Lżejsze od chmurki nad zamkiem w Koreanii.
Wciąga nitki jak pajęcze mosty,
aż zostają tylko smugi na talerzu
i złoty ślad.
Sophia wie, że świat można wymówić na nowo,
od końca do początku:
maki, malie, malina, malinowiec, maliołek.
W każdym słowie trochę słońca, trochę zaklęcia,
i ani grama powagi,
która przecież niczego nie ocaliła.
Siedzę przy niej,
trzymam widelec jak berło
i czuję, że lepi się we mnie nowa opowieść –
z makaronu, smoka i drzazgi,
która przestała boleć.
Labels:
bajki,
koreania,
opowieści wakacyjne,
sny,
wunuczka,
zmyślone słowa
sobota, 26 lipca 2025
Mała kulka, boczus i sosik – hymn do trawienia
Mówi: boczuś, mówi: sosik, nie mówi: cierpienie zwierząt, nie mówi: przerost wątroby, nie mówi: ludzie umierają na zawały w wieku czterdziestu lat z tą kapustką pod językiem. Kotlecik, kulunia, co ty mówisz, Okrasa, czy język polski musi być serwetką z tłuszczu, czy potrafimy jeszcze zjeść coś bez zdrobnienia? Między kosteczką masełka a mleczkiem leży trup języka, wygodnie, jak na tapczanie w PRL-u. Ktoś go karmił miłością do słówek i pogardą dla znaczeń. To nie kucharz, to ubojnia smaku z mikrofonem, przyprawiona tradycją i znieczuleniem. Słucham i robię się głodna konkretu, głodna języka, który nie wstydzi się być silny, albo chociaż prawdziwy. Więc jak, panie z telewizora? Nauczysz się kiedyś mówić do dorosłych ludzi? Czy zostaniemy w sosiku?
Po szyjkę.
Po smaczek.
Po grobik.
Labels:
język,
Okrasa,
ulało mi się,
zdrobienia
piątek, 25 lipca 2025
O decyzjach i przestrzeni
Kilka miesięcy temu dałam sobie czas. Na wyciszenie, na uważne spojrzenie, na decyzję, którą czułam pod skórą już od jakiegoś czasu. Dziś mogę powiedzieć to wprost: zrezygnowałam z członkostwa w Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich. To nie była nagła decyzja. Raczej proces oddzielania, rozpoznawania, sprawdzania czy to, co kiedyś wydawało się ważne, wciąż naprawdę jest moje. Nie jest. SPP to nie jest organizacja dla mnie. Nie dlatego, że nie cenię spotkań z pisarzami czy nie widzę wartości we wspólnocie zawodowej. Przeciwnie przez ten czas poznałam wiele niezwykłych osób. Ich twórczość, wrażliwość, sposób myślenia, były i są dla mnie inspiracją. Te znajomości zostają. Tak samo jak szacunek do ich pracy i różnorodności dróg pisarskich. Ale jednocześnie nie chcę już być częścią środowiska, w którym to, co ludzie sobie wzajemnie robią, na poziomie relacji, napięć, niejasnych hierarchii, działa na mnie destrukcyjnie. Nie dlatego, że jestem delikatna. Raczej dlatego, że moja praca, pisanie, projektowanie, myślenie, potrzebuje przestrzeni, w której mogę oddychać i ufać. Nie każda struktura musi pasować każdemu. To, że odchodzę, nie oznacza dezaprobaty wobec tych, którzy zostają. Po prostu, wiem, gdzie jest mój środek ciężkości. Wolę go chronić niż utrzymywać pozory przynależności, która nic mi już nie daje. Dziękuję tym, których spotkałam na tej drodze. Wszystko, co ważne, i tak zostaje między nami niezależnie od szyldów.
środa, 23 lipca 2025
chleb z Restauracji „Folklor”
Moje wakacje z wnuczką w Polsce powoli dobiegają końca, zostało nam zaledwie kilka dni, i choć cieszę się każdą chwilą, to już czuję to znajome ukłucie żalu, że czas tak szybko mija. Po wielu rozczarowaniach pieczywem, zbyt suchym, zbyt kwaśnym, sztucznie nadmuchanym, doszłam wreszcie do Restauracji Folklor w Jastrowiu. Kilka lat temu to miejsce przeszło kulinarną i estetyczną przemianę pod okiem Magdy Gessler. Wiedziałam, że wypiekają tam na miejscu chleb nie tylko do podawania w restauracji, ale również do sprzedaży. Kupiłam dwa bochny: jeden pszenny, drugi przenno‑żytni. I jestem nimi absolutnie oczarowana. Już sam zapach chleba, który unosi się natychmiast po rozpakowaniu, jest zachwycający, głęboki, lekko słodkawy, niosący skojarzenia z domową piekarnią, ale wyczuwalnie bardziej dopracowany. Skórka, złocista, cienka, a jednocześnie przyjemnie chrupiąca, nie osypuje się, nie twardnieje, tylko harmonijnie dopełnia miękkiego wnętrza. Środek jest sprężysty i równomierny, bez zbędnych dziur czy zbitych miejsc, które często trapią domowe wypieki. Chleb doskonale się kroi, a jeszcze lepiej je. Smak to osobna opowieść, wielowarstwowy, głęboki, ale nienachalny. Delikatna słodycz przeplata się z orzechową nutą i subtelną kwaskowością, która nie dominuje, tylko uwypukla naturalność składników. Idealnie dobrana sól – nie za dużo, nie za mało – czyni każdy kęs kompletnym. To chleb, który nie potrzebuje dodatków. Można go jeść samodzielnie, kawałek po kawałku, z takim samym zachwytem, z jakim słucha się ulubionej melodii. Porównując go do mojego własnego chleba, pieczonego z zaangażowaniem i sercem muszę przyznać: ten z Folkloru jest mistrzowski. Nieprzesadzony, nienadęty, po prostu doskonały w całej swojej okazałości i formie. Każdy detal – od faktury po smak – świadczy o kunszcie i szacunku dla rzemiosła. To miejsce mogę polecić bez zająknięcia. Dla chleba, który naprawdę smakuje jak chleb. I choć tak mało czasu nam zostało, jestem niemal pewna, że jeszcze przed wylotem do domu pobiegnę tam po bochenek, na kanapki na drogę, na zapas, ku pamięci.
Labels:
chleb,
dzieciństwo,
Folklor,
Magda Gessler,
recenzja,
resturacja,
smak
poniedziałek, 21 lipca 2025
BABCIU MAŁGOSIU, BABCIU MAŁGOSIAAAAA!
Sophia spędza wakacje u moich rodziców. I jest całkowicie do mnie przyssana. Śpi na mnie w nocy, w dzień jestem jej cieniem. A może odwrotnie to ona stała się moim cieniem, małym oddechem przy boku. Coś się zmieniło. Nagle zaczęła panicznie bać się owadów. Do tej pory żyła z nimi w symbiozie, zaglądała pod liście, przysiadała przy mrowisku, mówiła do pająków. A teraz każdy brzęk to zwiastun końca świata. Wyjście do lasu zakończyło się natychmiastową ewakuacją. I wszędzie niosło się tylko: Babciu Małgosiu, babcia Małgosia, baaaaaabciaaaa! Motyle są wyjątkiem. Motyle mogą istnieć. Są jak przyjaciele z baśni, nie brzęczą, nie gryzą, nie mają zbyt wielu nóg. Przysiadają cicho i odlatują w zachwyt. Próbuję to jakoś ogarnąć rozumem, ten rodzaj przyssania, to często reakcja na zmianę, nową przestrzeń, inne łóżko, zapach porannej kawy, obce ściany. Ale też: efekt rozwoju, intensywnego wzrostu wewnętrznego, kiedy dziecko na nowo potrzebuje czułości i ciała dorosłego jako schronienia. Potrzebuje ciała, które zna. Mojego. W dzień więc robię za ochronę przeciw brzęczkom. W nocy, za poduszkę. I wiecie co? Choć miewam łokieć w żebrach i stopę na twarzy, to jestem szczęśliwa. Tak całkowicie i czule. Bo to minie. Jeszcze moment, jeszcze kilka letnich nocek i dni. A potem zostanie tylko echo tego przeciągłego wołania: baaaaaabciaaaa! Jak mantra. Jak zaklęcie na wszystko, co bzyczy. I tak bzyczy! Bo równolegle, wokół nas, toczy się letnie życie. Kwitną kwiaty, owady są na nich rozkołysane jak okręty. Tylinki, bąki, pszczoły i te wszystkie trudne do nazwania stworzenia. Sfotografowałam je dziś, między jednym a drugim Babciu! Są piękne. I wiem, że któregoś dnia Sophia znów do nich wróci. Tylko teraz potrzebuje mnie bardziej.
Zostawiam Was z tym i ze zdjęciami.
sobota, 19 lipca 2025
cykl - Lekkość czerwieni
Ziemia oddycha w twojej dłoni,
ślady po trylobitach tłumaczą milczenie skał,
w strukturze grzybni zapisano echa
wszystkich świtów i zmierzchów.
Nieistnienie to tylko moment,
gdy kolory przechodzą w inną formę,
bordo w cynamon, zieleń w miedź,
światło przebiera się w cienie,
a ty, w odwróconym zwierciadle,
szukasz granic ciała, które łączy wszystko,
co nigdy się nie rozpadło.
Jest w tym równowaga –
rozbita porcelana odnajduje sens
w blasku złotych szwów,
pęknięcia to mapy,
prowadzące do wnętrza
tego, co trwa.
Wyczuwasz pod palcami
okrąg i płaskość, ciężar i lekkość,
wszystko pasuje do siebie
jak zużyte ubranie –
pamięć ciała,
pleśń ucząca się śpiewu ciszy.
Lekkość czerwieni II
Ślady po zniknięciu
Pachnie rdzą i przeszłością,
pęknięcia wołają o zapomnienie,
choć linie dłoni wciąż sięgają krawędzi.
Włóknik, cieniutki jak oddech,
rozpruwa materię, która cię trzyma –
chwile rozpuszczają się w wodzie,
kręgi znikają, nim zdążysz je policzyć.
Pismo z kości, rysujesz palcem mapę –
czy grób naprawdę kończy opowieść?
Każde pożegnanie prowadzi gdzie indziej:
ku głębi ziemi, ku światłu w kamieniu,
ku ciału – uczy się formować echo.
Niepotrzebne staje się początkiem.
Papier i farba, patyna i kamień –
pamięć odpoczywa w ciszy.
Lekkość czerwieni III
Wydelikatnianie
Pleśń i grzyby już żerują na liściach,
jakby każda zieleń mogła wypełnić pustkę ziemi.
Dotykam stopami powierzchnię, a czas wytraca swoją masę.
Mapa, którą rysowałam palcem po piasku,
jest wspomnieniem linii, które biegły donikąd.
Oddycham skórą lasu,
w tętnicach słyszę coś więcej niż krew –
to szelest wiatru, migotanie świateł między liśćmi,
rytm wszechświata, którego nie umiem odczytać.
przykładam głowę do mchu, a niebo przegląda się w moich oczach.
Ciężkie chmury nie ważą więcej od myśli –
czy wody coś obchodzą liście?
Czy rzeka zapamiętuje ich kształty, zapach,
gdy pędzą na spotkanie z oceanem,
gdzie ryby są tylko migawką pod powierzchnią?
Czasem czuję, jakby wszystko już się wydarzyło –
lodowce, słońce, ognie,
byłam jedynie kręgiem na wodzie,
echolokacją zdarzeń, które spadają na mnie
jak latawce z przerwanymi sznurkami.
To się dzieje – rzuciłeś słowa jak szkło,
załamało światło i odbiło słońce
prosto w moje oczy. Nigdy nie będziemy
bardziej ułomni, niż teraz,
próbując dotknąć horyzontu, który zawsze umyka.
A ona?
Ona tylko chciała poczuć trawę,
ale to szkło w stopie powiedziało jej więcej, niż kiedykolwiek
mógł powiedzieć widok na miasto – rdzawo-szare —
przeżarte przez słońce, przez czas, przez naszą niezdolność,
by naprawdę stanąć, spojrzeć w górę i przyznać:
to wszystko jest tak kruche, tak oszałamiające,
i tak bardzo nas przerasta.
Lipiec 2024
piątek, 18 lipca 2025
Porosty
wsunięta między strony starej encyklopedii.
Obrusy szydełkowane w kwiaty, lambrekiny ciężkie od kurzu,
światło zachodu odbija się w bagiennych sadzawkach,
kręgi na wodzie niosą cichą obietnicę.
To śnięty kraj, gdzie ryby rozmawiają z kotami.
Druga filiżanka kawy paruje jak mgła nad lasem.
Czekam, aż słońce wniknie w czarną linię horyzontu,
a w piecu cedrowe polana palą się w rytmie oddechu ziemi.
Korzenie wiją się głębiej, niezależnie ode mnie –
jakby szukały w sercu miejsca na dom.
Na wallu znajomej wyczytuję: gnilce, kropidlaki –
dziwna poezja rozkładu, w której pająk
wdrapuje się na róg nosorożca.
Przeniosę go później, delikatnie,
w słoiku pełnym powietrza i cienia.
Być może istnieją światy, w których porosty
znaczą więcej niż my.
czwartek, 17 lipca 2025
O miejscu, z którego się patrzy
Kiedyś nie mogłam słuchać, gdy mama mówiła, że śmierć sięga z jej półki. Wydawało mi się to czymś obcym, ciężkim, może nawet nie na miejscu, jakby wypowiadając to na głos, przyspieszała jej nadejście. Patrzyłam, jak ją to dręczy, i chciałam ją od tego oddalić. A teraz stoję w jej miejscu. Nie przez nagłą wymianę ról, ale przez ciche przesuwanie się czasu, przez utratę, która nie wybiera, tylko przychodzi, wchodzi w ciało, w pamięć, w rytm poranków. Seria, którą rozpoczęła Magda, nie przestaje się rozwijać. Otworzyła coś, co rozrasta się w cieniu, po cichu, choć każda kolejna śmierć mówi coraz głośniej. Zamiast rozpaczy przychodzi ciężar: trzeba uporządkować, zostawić po sobie coś przejrzystego. Dla córki mojej córki. Dla tej, która patrzy jeszcze z początku i której chcę dać nie opowieść o końcu, ale o tym, jak się przez życie przechodzi z uważnością. Nie ma w tym ani gestu teatralnego, ani zgody, tylko czuła forma odpowiedzialności, zapisać, nie w haśle ani w instrukcji, ale w czymś miękkim i ciepłym, co zostanie. Książka dla Sophie. Emiterium dla pozostałych bliskich. I świadomość, że to nie śmierć rani najmocniej, ale bezradność tych, którzy zostają z niedokończonymi zdaniami, z niejasnymi przedmiotami, z pytaniami o sens. Nie chcę zostawić domysłów. Chcę zostawić ślady. To, co przemyślane, staje się lżejsze, jak powietrze, które wieje przez zasłonę, jak delikatna pieśń, która nie boi się przemilczeń. Z czasem wszystko nabiera tej samej tonacji: rzeczy się rozluźniają, stają się prostsze, jakby pozwalały się opuścić. Może właśnie tak działa ulga, nie przez wyparcie, ale przez przyjęcie. Przez patrzenie z miejsca, z którego kiedyś patrzyła matka. Wtedy nie rozumiałam, ale dziś to wszystko się domyka: jej drżenie, niepokój, odkładanie rzeczy tam, gdzie łatwiej będzie je odszukać. W tym porządkowaniu nie ma paniki. Jest głęboki, wewnętrzny rytm, w którym słowa przestają się spierać ze śmiercią. Pamiętam jedną z rozmów z Magdą, było w niej coś z tej samej gotowości. Ona też czuła, że zostawić można więcej niż siebie. Słowa, obrazy, znaki, kolory, pomadki, nosorożce, wszystko, co było nami, mogą złożyć się na coś, co nie zniknie, tylko się przeniesie. A teraz, gdy odchodzą kolejne osoby, ich milczenie już mnie nie rozdziera. Raczej przyciąga do środka. Do tego, co jeszcze da się powiedzieć, co warto uporządkować. Nie z obsesji, ale z miłości. Bo jeśli coś ma pozostać, niech to będzie jasne, ciche światło. Jak w tej pieśni, która płynie z głębi, nie z przymusu, tylko z oddechu. Delikatna, ułożona między smutkiem a spokojem, mówi: wszystko dzieje się tak, jak miało. Nie trzeba się spieszyć. Nie trzeba się bać. Wystarczy być gotową.
środa, 16 lipca 2025
Odejście od tradycji
Ktoś na Facebooku przekonywał mnie, że kobiety przesadzają z przemocą, że to jest odpowiedź na ich zachowanie. Że są same sobie winne. Że walka o godność to histeria, a bunt ma posmak różowego kremu. Że kiedy odchodzimy od tradycji i zaczynamy być wulgarne, same prowokujemy przemoc. Jego głos, spokojny jak marmur, osądzał nas zza pulpitu i wygody. Nie zna strachu, który paraliżuje o świcie. Nie zna słów, które uderzają jak otwarte dłonie. Dla niego przemoc jest zmyślona, a nasze opowieści, to tylko dekoracje. Ten wiersz nie powstał w odpowiedzi na jego słowa, narodził się dużo wcześniej. Wziął się z miejsc, które pieką, krwawią i nie zamierzają milczeć.
Mężczyźni twierdzą, że to miękkie. Lukier, róża, migdały.
Ale to nie twoja skóra piecze od czerwonych kul,
nie twój węzeł chłonny pulsuje jak kołatka u drzwi.
Przyszedłeś się pośmiać? Poczekaj, aż spadnę z twojego podium.
Chodzę i pytam: gdzie ukryto moje miejsce.
Ty pytasz, gdzie moja powaga. W grudniu pod paznokciami
zbiera się sól z zimowych chodników.
Kiedy się kocham, czuję smak metalu na języku.
Kiedy się boję, czuję to samo.
To nie ja wyglądam jak maryja. To ty jesteś świętym obrazem
siebie: ręce gładkie, słowa jak mosiądz. Moje palce
są poparzone, bo wkładam je tam, gdzie ty boisz się zajrzeć.
Pisanie o krwi to nie ckliwość. To chirurgia.
To odklejanie bandaża, zanim zagoi się rana,
bo właśnie wtedy widać prawdę.
Twoje słowa są twarde.
Moje wchodzą w skórę jak opiłki szkła.
Nie pytaj, kiedy mam okres.
Nie pytaj, dlaczego piszę o plamach.
Moje ciało mówi więcej, niż kiedykolwiek napiszesz.
Twoje ciało? Twarde jak beton —
puste w środku.
Labels:
bąkiewicz,
przemoc,
przemoc wobec kobiet,
ułaskawienie,
usprawiedliwienie,
wiersz
poniedziałek, 14 lipca 2025
Chmura, burzowa
Burza dochodziła do rzeki i wracała. Jakby nie mogła się zdecydować. Krążyła nad miastem, zataczała pętle, zawisała na chwilę i znikała gdzieś za linią lasu, by po kilku minutach wrócić. Siedzieliśmy na tarasie, bezpieczni. Niebo rozdzierało się na pół: z jednej strony głęboki błękit, z drugiej szarość ciężka jak ściana. Widziałam tę linię. Granicę burzy. Chciało się ją dotknąć wzrokiem, jakby to było coś materialnego. Patrzyłam, jak świat robi się nieprzewidywalny w zupełnie nowy sposób. Jeszcze niedawno, miesiące bezdeszczowe, ziemia jak popiół, pękająca cisza w trawie. Teraz: woda wali z nieba jak z rozerwanego zbiornika. Nic nie ma pośrodku. Albo nic, albo wszystko. A to wszystko przychodzi w tak krótkim czasie, że ziemia nie nadąża oddychać. Nie chłonie. Woda spływa, zalewa, porywa. To nie jest tylko pogoda. To zmiana. Czuć bardzo wyraźnie, między jeziorem a lasem powietrze gęstnieje szybciej, a chmury mają kształty, które przypominają coś z dzieciństwa, ale są inne. Jakby pamięć się rozciągała i nie pasowała już do tego, co widzę. Wcześniejsze lata uczyły mnie czekać na deszcz, teraz uczę się go znosić. To nie jest dramat. Ale to też nie jest ulga. Mam wrażenie, że burze się dziś wahają. Przychodzą z pytaniem. Krążą jak zwierzę, które zna teren, ale zapomniało, po co przyszło. Robiły dziś kilka okrążeń nad miastem, jakby próbowały nas zapamiętać. Patrzyliśmy z tarasu, jak niebo się zmienia, jak przychodzi nowa wersja lata. I nie wiem, czy to jeszcze lato, czy już coś innego, co nie ma jeszcze nazwy. Zrobiłam zdjęcia. Nie jestem pewna, czy chcę je opisywać. Może wystarczy wiedzieć, że były. Niebo pękało po cichu, a burza wracała. Jakby nie potrafiła odejść.
Labels:
burza,
chmury,
deszcz,
susza,
zmiana klimatu
Subskrybuj:
Posty (Atom)