niedziela, 19 października 2025

O próbie tłumaczenia wilgoci




Tego się nie da nauczyć: jak woda po skręcie w krtań
nie chce być już wodą. A jednak uczymy. Sophie mówi,
że mech ma swoje imię i to imię należy głaskać jak ranną łanię.

Zatrzymać to wszystko między pierwszym a ostatnim kubkiem,
zanim stłucze się rękojeść. Tylko tyle mogłam jej powiedzieć
o miłości. Że czasem jest jak para na szybie, a czasem jak krew w gipsie.

Wypowiedzieć próbę, to jakbyś uczyła się nowych zmysłów
po amputacji nieba. Nie dotykasz już liści, bo boisz się,
że będą cię znały lepiej niż twoja matka.

Złapałam się na tym, że notuję zapach czerwca,
jakby miał umrzeć na moich oczach. Na ścianie zaschnięta mucha.
Na parapecie powidok burzy. Gdzie indziej kot liże język i zapomina.

Żyjemy tylko wtedy, gdy mamy siłę coś ukrywać.
Podnieś głos, szeptem. Zaryzykuj, że zostaniesz.
Nie mów żegnaj, mów rosnę.


czerwiec tego roku

sobota, 18 października 2025

Podsumowanie


 


Wczoraj


Przed spotkaniem drżałam. Trema siedzi we mnie głęboko, jak cień, który wraca w każdy nowy dzień. A później scena, światło, mikrofon, oddech. Zaczynam mówić i płynę z tekstami, jakbym zawsze miała tu wracać. Tylko czasem zerkam na ludzi, żeby sprawdzić, czy jeszcze są ze mną, i są, uśmiechają się, słuchają. Moje rodzinne miasto. Nie powiedziałam o tym, ale przypomniało mi się, kiedy usiadłam na kanapie w domu, jak chodziłam na stary cmentarz niemiecki, i na ten drugi, żydowski, bardziej osłonięty. Siedziałam tam godzinami. Nikt mnie nie wołał, nie wypytywał, nie szukał. chowałam się za macewami, one jedyne potrafiły mnie wtedy ochronić przed światem. Dzisiaj czułam coś podobnego, tylko odwrotnie, nie chowałam się, ale byłam otoczona ciepłem. Dziękuję za tak wspaniałe przyjęcie, za opiekę, za światła i dźwięk ustawione z wyczuciem, za profesjonalizm i spokój, za życzliwość, która nie była pozorem. Dziękuję za obecność wszystkim, którzy przyszli, żeby posłuchać, pobyć, podzielić się chwilą. Wróciłam do domu wdzięczna i lekko rozkołysana. Dziękuję wam za dzisiaj.


Po nocy


Ośrodek Kultury w Jastrowiu mieści się w dawnym kinie, tym samym, w którym w 1979 roku oglądałam z tatą Gwiezdne Wojny. Byłam kinomanką, właściwie maniacką dziewczynką od filmów. Siedziałam na drewnianej obudowie grzejnika, bo wszystkie miejsca były zajęte, a musiałam zobaczyć wszystko, Kronikę, Poranki, każdy ruch światła. To był czas, który się nie powtórzy, ale wciąż ma dźwięk. W podarowanej torbie z niespodziankami od Dyrektorki Ośrodka znalazłam książkę z legendami wielkopolski, przepiękna publikacja. Lubię, kiedy miasto potrafi mówić własnym głosem, nie przez hasła, tylko przez opowieść. Filiżanka, subtelna, z pomarańczowym błyskiem. Bez pomarańczy nie byłoby spotkania. Karolino, dziękuję, masz osobną przegródkę w mojej głowie, podpisaną: rozumiemy się. Protea, cudna, jak gest, który nie potrzebuje tłumaczenia. A wydawczyni. Prezent urodzinowy i spotkaniowy w jednym, z wyczuciem. Przyjmuję z czułością. No i ta dzisiejsza poczta, jak dopełnienie wszystkiego, co się nie mieści w jednym zdaniu. Napisał do mnie poeta, bliski i wspierający od dawna. List i książka przyszły idealnie w swoim czasie, jakby wiedziały, że właśnie teraz najbardziej ich potrzebuję. Ogromnie doceniam to wsparcie i obecność między słowami. I również dzisiaj trafiła do mnie druga książka, ważnej dla mnie poetki. Będę zaczytana w drodze do domu.









piątek, 17 października 2025

Powrót do szkoły

 




dzieci podpisały się pierwszą literą imienia


Dla odmiany dzisiaj spotkałam się z dziećmi z klas 2–5 ze Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Jastrowiu. Zaprosiła mnie Alicja Awłasewicz, to między innymi od niej w 1988 roku otrzymałam wyróżnienie w konkursie poetyckim. Przysiadłam na chwilę w gabinecie dyrektora, Macieja, dawnego kolegi z lat młodości, pogawędziliśmy o świecie i o dawnych czasach, a potem poszłam do klasy. Poprowadziłam z Alicją warsztaty twórcze: dzieci rysowały swoje portrety, patrząc w lusterka, wymieniały się kartkami z kolegami i tworzyły własne słownictwo, z którego powstawały krótkie, poetyckie zdania. Wyszło z tego coś pomiędzy zabawą, odkrywaniem a cichą magią języka. Dzieci świetnie się bawiły, ja też. Na koniec przeczytałam fragment książki, która ukaże się w przyszłym roku. Otrzymałam prezent od jednej niezwykle utalentowanej uczennicy.

Dziękuję za dzisiejszy dzień, za uśmiechy, pytania i nieoczekiwane błyski wyobraźni.


a wiersz był taki:



(III) To nieprawda, że świat ma sens, jeśli będziesz grzeczna

Kolory
(z zapisków ze spacerów, malowań i śmiechów)

Buniu, ten kolor to nie różowy. To szułcz – jak łapa kota,
który śpi w cukrze. Szułcz się nie da złapać, tylko się go ma.
Trochę w palcu, trochę w policzku, najwięcej w oku, które świeci,
kiedy robi się coś pierwszy raz.

Buniu, zrobimy dzisiaj obrazek z kolorem duszakłacz –
taki co się pokazuje tylko jak się przytulimy.
Bo duszakłacz to jest kolor rodzinny,
co żyje w kocu i pachnie nami.

Wymyśliłam też żówka – taki zielony, co rośnie z ziemi
i zna lisy. Bo lisy są moimi kolegami,
i jak coś namaluję lisie, to one wiedzą,
że to dla nich. Wiesz, Buniu? Lisy też czasem się boją.
Ale mają ogony, które ich pocieszają.

A jak się pytasz, co to za kolor
co się robi, jak się śmiejesz tak mocno,
że aż boli brzuch? To jest klapeta.
Klapeta jest najśmieszniejszym kolorem,
ale nie wolno jej zjeść. Bo potem się robi mdłynka
i trzeba pić herbatkę z kamyka.

Buniu, mam jeszcze jeden kolor –
mamuniak. To jest kolor, co się go nie widzi,
ale się go czuje w ręce, jak ją trzymasz.
W mamuniaku można zasnąć.
W mamuniaku można nie płakać,
nawet jak się coś zgubi.

A teraz daj rękę, pójdziemy tam, gdzie się kończy chodnik,
i zaczyna świat, który jeszcze nie ma kolorów.
Pomalujemy go razem, Buniu. Ze słów, z mojej herbaty,
z twojego śmiechu, z mojego czasu.


PS

dzieci podpisały się pierwszą literą imienia




czwartek, 16 października 2025

święto w przecinku

 


Ludzie świętują wszystko, jakby odhaczali istnienie:
pierwszy ząb, pierwszy kredyt, pierwszą ratę pożegnania.
Przyjęcia z konfetti, które nigdy nie znika,
tylko przesypuje się w dywanach jak pamięć.
Świętują, żeby nie zwariować od zwykłego dnia.
Bo dzień nie celebrowany jest jak ciało bez energii.

A ja – świętuję na własną rękę. Nie w sali, nie w feedzie,
tylko w kuchni, przy zapachu wypiekanego chleba.
Codziennie rano pytam siebie: co dziś będzie moim tortem?
Światło na filiżance, liść ginkgo, czy to, że nikt nie napisał,
a ja i tak zaparzyłam herbatę.

Nie jestem z tych, co czekają na zaproszenie.
Zrobiłam własne święto. Z papierową koroną i
herbatnikiem zamiast hostii. Bo kto inny ma podnieść
brwi wobec obojętności, jeśli nie ja?
Niektórzy mają orkiestrę, ja mam świerszcze i puls.

Świętuję, bo tak się nie znika. Bo kiedy świat
przestaje wymieniać twoje imię, możesz je zapisać
na chmurze z pary nad czajnikiem. I to wystarczy, żeby istniało.
Bo święto to nie hałas, tylko decyzja: że nawet gdy nie ma tortu,
jest świeczka, która się pali dla samej idei ognia.

I to już się dzieje.
Teraz.
W tej literze, w tym przecinku,
który właśnie obchodzi swoje urodziny.


PS

Wczoraj miałam przyjemność spotkać się z uczestnikami Warsztatu Terapii Zajęciowej. Rozmawialiśmy o pisaniu, życiu i książkach. Odbiór był niezwykle żywy, a ja czułam się w tym miejscu naprawdę dobrze. To wyjątkowo serdeczni, otwarci ludzie, którzy przyjęli mnie z wielką życzliwością. Słuchali uważnie, zadawali pytania. Widać, jak bardzo potrzebują kontaktu nie tylko między sobą, ale także ze światem zewnętrznym. Była kawa, ciasto i ciepła atmosfera, której długo się nie zapomina. Dziękuję za to spotkanie, wspólne czytanie i rozmowy. Jesteście wspaniali!



poniedziałek, 13 października 2025

Spotkanie

 


Romana poznałam osobiście w Poznaniu, przed moim wieczorem autorskim. Staliśmy w czwórkę: Roman Chojnacki, Maciej Krajewski, Szymon Kantorski i ja, jak przypadkowy kwartet, który jednak brzmiał zaskakująco dobrze. Nikt nie zrobił nam wtedy zdjęcia, i to był błąd. Bo ten moment miał w sobie coś z równowagi, między napięciem a śmiechem, między poezją a zwykłym byciem człowiekiem, zanim padną pierwsze słowa ze sceny. Myślę, że spotkania takie jak wtedy, są jak krótkie spięcia w obiegu literatury, nic się nie pali, ale coś się rozświetla. Nie chodzi nawet o wspólne poglądy, tylko o rodzaj rozpoznania: że po tej samej stronie języka stoją inni, którzy czują podobny ciężar i podobne rozdarcie między zachwytem a milczeniem. Musimy to powtórzyć. Nie dla pamiątki, nie dla zdjęcia, ale dla potwierdzenia, że to nie był przypadek. Bo są ludzie, z którymi literatura nie kończy się na papierze.









czwartek, 9 października 2025

Poszłam w las






Przed siebie. Tam, gdzie kiedyś był cień, miękkość mchu i rozmowa drzew, teraz puste pola, połacie wyciętych pni albo pień za pieńkiem, czarne od słońca, jakby ktoś wypalił krajobraz. Piasek był czarny, korzenie owinięte ciemnością, jakby ziemia żałowała. Cisza. Tylko w oddali szum samochodów,  daleki, obcy, nieprzynależny. Na końcu, kiedy już wychodziłam z lasu, pojawiło się kilka kani. Patrzyły na mnie z traw, spokojne, jakby mówiły: Margo, dzielimy twój smutek, gorycz i żal.


niedziela, 5 października 2025

To, co się nie obniża. 50% Price!

 


Elżbiecie

Spotkanie z przyjaciółką po latach przyszło nagle, jak spadający kasztan, którego nie spodziewasz się w połowie września. Szłam ulicą, myślami błądząc gdzieś daleko, i nagle zobaczyłam znajomą sylwetkę. To było jak uderzenie: tyle lat, a w oczach ta sama dziewczyna co dawniej. Wystarczyło kilka słów, a rozmowa potoczyła się tak, jakbyśmy nigdy nie miały przerwy. Żadnych niezręczności, żadnych wymuszonych pytań. Właściwie mogłabym powiedzieć, że nasza przyjaźń tylko na chwilę wzięła głęboki oddech, a potem znów ruszyła, jak rzeka, której nurt wraca na swoje dawne koryto.

Zaczęła przypominać sytuacje, o których moja pamięć milczała zawstydzona, jakby specjalnie wykasowała pewne obrazy. Musiałam się nieźle nagłowić, żeby odgrzebać te chwile. Wciąż mam w pamięci jeden kadr: siedzimy na podwórku, a ja, uzbrojona w nożyczki, obcinam jednego chłopaka. A właściwie wygoliłam mu pół głowy. To zdarzenie utkwiło mi w pamięci jako anegdota, tymczasem okazuje się, że ja takich fryzjerskich przygód miałam więcej. Obcinałam wielu chłopaków. Czy ktoś miał wtedy normalną fryzurę? Trudno powiedzieć. W mojej pamięci zostało tylko jedno dramatyczne wydarzenie – ten jeden, ogolony, który obraził się śmiertelnie. Nie odzywa się do mnie do dzisiaj. No cóż, nie każdy chciał być łysym, a już na pewno nie w wieku, kiedy włosy są walutą na rynku pierwszych miłości. Z perspektywy czasu patrzę na to inaczej. Byłam pewna siebie, kreatywna, a nożyczki w mojej dłoni były narzędziem ekspresji. W końcu fryzjerstwo ma w sobie coś z artystowskiej odwagi, jeden ruch nożyczek i świat wygląda inaczej. Tyle że mój świat fryzjerski kończył się najczęściej katastrofą. Uczyłam się na żywych modelach, których nikt nie pytał o zgodę, a jeśli nawet pytał, to ich zgoda była równie świadoma jak zgoda kota, którego bierze się na ręce, żeby zrobić mu zdjęcie. Oni nie wiedzieli, co ich czeka, a ja nie wiedziałam, co robię. Efekt? Fryzury, których nie powstydziłby się żaden awangardowy artysta konceptualny. Problem w tym, że mój awangardowy koncept nosił się później po osiedlu, budząc śmiech i politowanie. Przyjaciółka przypominała to z detalami. Śmiała się, że miałam w sobie coś z demiurga, wyciągałam chłopaków z kolejki, siadaj, obetnę cię. A oni, zamiast uciekać, siadali. W ich oczach musiałam być kimś, kto wie, co robi. A ja wiedziałam tyle, co nic. Ścinałam, jak leci. Pół głowy? Dlaczego nie. Grzywka pod kątem prostym? Oczywiście. Na koniec przeczesanie dłonią i komentarz: Gotowe! Oni brali to za dobrą monetę, dopóki nie zobaczyli się w lustrze. Jeden z nich nie chciał się pokazywać przez tydzień. Chodził w czapce, w czerwcu. Wtedy nie rozumiałam, że mogłam zniszczyć komuś wakacje. Dziś wspominam to z rozbawieniem i lekkim wstydem. Ale wtedy? To było życie. Żadnych kalkulacji, żadnych hamulców. Wszystko było możliwe. My też.

A potem te nasze rowerowe wyprawy. Ona siedziała na bagażniku mojego roweru, a ja pedałowałam, udając, że jestem kierowcą rajdowym. Świat migał w oczach, śmiech odbijał się od asfaltu. Pojechałyśmy na truskawki. Worek, koszyk, zapach lata. Teraz trochę zmyślam, bo historia była bardziej szalona i musiałabym użyć wielu słów, które już dawno usunęłam ze słownika pisanego. Wiejskie drogi, pył unoszący się za rowerem, nasze włosy rozwiane, w ustach smak czerwonego soku. To były chwile wolności, o jakiej dzisiejsze dzieci mogą tylko pomarzyć. Teraz? Spróbuj przewieźć kogoś na bagażniku roweru. Stracisz nie tylko prawo jazdy, ale i połowę oszczędności na mandaty. Świat zrobił się sterylny, pełen zakazów, a tamten smak, tamten śmiech zginąłby w gąszczu regulacji. Dziś nikt nie zrozumie, że bagażnik roweru był tronem przyjaźni, miejscem królowej, a pedałująca była jej rycerzem. I tak się jechało przez lato, przez zapachy, przez dzieciństwo.

Czas się jednak nie zatrzymał. Spotkałyśmy się teraz, po tylu latach, żeby znów być razem w zwykłym dniu. Weszłyśmy do sklepu w Szczecinku, wielki szyld krzyczał: 50% Price! I co widzę? Na półkach metki, które dobrze znam. Cena regularna, żadnej promocji. Zapytałyśmy ekspedientki, czy to naprawdę pół ceny. Czy może dopiero od tej metki odejmą połowę? Odpowiedź była zimna jak kawałek lodu w herbacie: metka to już cena po obniżce. Żadnej ulgi, żadnej uczciwości. Marketingowe oszustwo. Zawsze to samo. Kiedyś człowiek liczył pieniądze w portmonetce, wiedział, ile kosztuje chleb, ile masło. Teraz trzeba liczyć na spryt, bo ceny są wymyślane, jak scenariusz kiepskiego filmu. Ale najgorsze przyszło chwilę później. Za regałami ekspedientki zaczęły nas obgadywać. Myślały, że nie słyszymy. Śmiały się z nas, że wchodzimy do sklepu 50% Price i pytamy, czy to cena właściwa. Śmiały się z naszej naiwności i dociekliwości. Zwróciłam im uwagę, ale odparły pyskatym tonem, jakby to one miały rację, jakby obgadywanie klientek było czymś naturalnym. Zero kultury, zero taktu. W ich świecie bycie aroganckim i bezczelnym jest normą, a klient, kimś, z kogo można się pośmiać. Poczułam wstyd, ale nie za siebie. Za nich. Za ich pokolenie, które uważa, że brak kultury jest odwagą. Że chamstwo to znak siły. Że można śmiać się z obcych ludzi, bo przecież nic im się nie stanie. Tu pojawia się większa refleksja. Kiedyś nauczyciel, sąsiad, sprzedawca, wszyscy byli częścią wspólnoty. Nawet jeśli ktoś miał swój charakterek, to pewien szacunek obowiązywał. Teraz? Pyskatość stała się walutą. Głośniejszy ma rację, a kto zwróci uwagę, ten od razu jest wrogiem. Patrzyłam na te dziewczyny w sklepie i widziałam, że dla nich jesteśmy tylko babami z pretensjami. Dla mnie były obrazem pokolenia, które zgubiło coś ważnego, delikatność, uczciwość. Szacunek do drugiego człowieka. Wystarczyło kilka słów zza regału, żeby poczuć się jak idiotka. A przecież to nie my byłyśmy naiwne, tylko one, wierząc, że świat zbudowany na kpinie i bylejakości będzie miał sens.

Przyjaciółka roześmiała się, gdy wyszłyśmy ze sklepu. Mówi: Zobacz, nic się nie zmieniło. Ty zawsze musisz coś powiedzieć, zawsze musisz walczyć o sprawiedliwość. Może tak. Ale wierzę, że to nie naiwność, tylko trzymanie się resztek normalności. Że nie wszystko trzeba odpuścić, nie na wszystko trzeba się zgadzać. Czasem trzeba przypomnieć światu, że kultura zaczyna się od prostych rzeczy, od nieobgadywania ludzi za ich plecami. Wracając, znów rozmawiałyśmy o dawnych czasach. O chłopakach z dziurawymi fryzurami, o truskawkowych wyprawach, o tym, jak życie było proste. I uświadomiłam sobie coś ważnego. Możemy narzekać na ceny, na chamstwo, na pokolenia, które nie znają granic. Ale to, co przetrwało, to więzi. Przyjaźń, która po latach odżywa jednym spojrzeniem. To jest prawdziwa wartość, której żadna metka z napisem 50% Price nie obniży. Świat się zmienia. Ceny rosną, kultura spada, a ludzie zamieniają delikatność na drwinę. Ale przyjaźń pozostaje jak znak wodny na papierze, widoczny tylko wtedy, kiedy przyłożysz go do światła. Dziś zrobiłyśmy to światło. I wiem, że choćby sprzedawczynie za regałami śmiały się do upadłego, ja będę się śmiała z nią, z moją przyjaciółką, przez kolejne lata. Bo to, co przetrwało, jest warte więcej niż wszystkie rabaty świata.



piątek, 3 października 2025

Burzopur*

 




Glitch nie ma początku. Albo może miał, tylko nie zauważyłam, wszedł tylnymi drzwiami, przylgnął do mnie na uczelni i od tamtej pory towarzyszy jak echo, którego nie da się wyciszyć. Pojawia się w każdej pracy, w każdym obrazie, jakby mówił: nie masz kontroli. I nigdy jej nie będziesz mieć. Glitch to zakłócenie, pęknięcie w tkance dnia. Świat lubi udawać gładkość, harmonię, proporcję ale on przecina tę fasadę, jak zimne szkło w gardle. Płonie magentą na tle czerni, jakby domagał się swojego miejsca w przestrzeni. Nie jest moim sprzymierzeńcem, nie jest też wrogiem jest pasożytem, który uczy oddychać w rytmie zacięć. Bywa, że glitch zamienia się w przedłużoną pauzę, rozwarstwia zdanie na pół, jakby chciał sprawdzić, co zostanie, gdy pęknie sens. Innym razem brudzi, wyciąga spod skóry to, co ukryte, i rozmazuje to po ścianach, aż przypomina podziemne przejście po ulewie. Nieprzewidywalny, ale zawsze wierny. Mówi prawdę tylko wtedy, gdy coś poszło nie tak. Wtedy pokazuje swoje zęby, szumy, migotania, powidoki. Uczy, że piękno i brzydota są fałszywymi kategoriami. Że wszystko jest w ruchu, w rozsypce, w zawieszeniu. Glitch jest opowieścią, która się nie kończy. Można ją odczytywać jak zakłócone nagranie, przeskakując ścieżki, słuchając szmerów pomiędzy słowami. To w tych szmerach kryje się właściwy język, niedoskonały ale prawdziwy.

*skrzyżowanie burzy i purpury, zapowiedź uderzenia.


środa, 1 października 2025

Granica

 



Miałam poczucie, że ludzie wyzłośliwiają się na mnie po prostu dlatego, że mogą. To łatwe, rzucić kilka słów, skomentować z przekąsem, podważyć coś, co dla mnie jest ważne, pomówienia sączone do ucha. Nie zaskakuje mnie to, bo środowisko związane z upowszechanianiem kultury bywa okrutne. Wystarczy zajrzeć w historie najróżniejszych twórców, żeby zobaczyć, jak często zazdrość, ambicje czy drobne urazy przeradzały się w otwartą wrogość. To mechanizm, który powtarza się od dawna i nie ma w nim niczego twórczego, raczej podkopywanie innych, żeby na chwilę poczuć się wyżej.

Mimo tego, spotkanie autorskie, które poprowadził Szymon Kantorski, wyszło świetnie. Była uważność, pytania, było miejsce na rozmowę. Po wszystkim dostałam sporo ciepłych wiadomości i refleksji od tych, którzy tam byli. To one zostają, nie anonimowe kąśliwości, ale słowa ludzi, którzy naprawdę słuchali. Nie mam już złudzeń co do części osób, z którymi nie łączy mnie nic poza wspomnieniem dawnych kontaktów. W porządku. Wiem, że nie muszę tam wracać ani niczego udowadniać. Wolę skupić się na tym, co realne, na spotkaniach, czytelnikach, tym co robię, co znajduje odbiór. Reszta jest tylko szumem.


PS

Jestem na rezydencji twórczej. 

Zajęta
Przejęta
Zaangażowana 


poniedziałek, 29 września 2025

glitch

 


Taki piękny portret zrobił Maciej Krajewski w Łazędze Poznańskiej. Było dobrze, serio. Stres odpuścił po dwóch pierwszych pytaniach. Szymon, który prowadził mnie przez to wydarzanie, jest nie tylko świetnym poetą, ale również niezwykle uważnym rozmówcą.

Wykończyłam projekty i nie mam w sobie żadnych wierszy. Zostaną więc powtórki. Będę je tu wklejała, poprawiała na widoku, wykreślała.






Wszystkie zdjęcia © Maciej Krajewski

czwartek, 25 września 2025

Bez pudru, skąd się biorą stare baby

 



Był sobie dziad i baba. Kraszewski już wiedział, że ta figura będzie się ciągnąć przez wieki, kaszląca, słaba, skurczona, przywykła do siebie. I proszę bardzo, oto mamy 2025 rok i w 1670 drugiej serii ktoś pyta: Skąd się biorą stare baby?

A ja wam powiem: stare baby biorą się z waszych języków, z waszych żartów, z waszych białych włosów, które wolicie przefarbować niż uznać. Ze stereotypów, które wbijano do głowy od dziecka, że młoda dziewczyna to ozdoba, a stara baba to zawalidroga. Stare baby biorą się z waszego strachu, że czas nie pyta o zgodę. Biorą się też z tego, że nikt nie chce słuchać kobiet po pięćdziesiątce, więc same zaczynają mówić głośniej. A wtedy: o, stara baba. Biorą się z ciał, które już nie chcą wcisnąć się w wasze kanony, z kręgosłupów, które nosiły dzieci, i z rąk, które myły gary i pisały wiersze jednocześnie.

Stare baby biorą się z wkurwu.
Stare baby biorą się z tego, że młode też kiedyś dorosną.
Stare baby biorą się z tego, że inaczej was nie ruszy.

Więc jak w 1670 pytają skąd się biorą stare baby? to się śmieję i odpowiadam: z waszego własnego strachu przed starością. I uwaga, zwalam się wam na głowę. Przyzwyczajajcie się.


PS







wtorek, 23 września 2025

O podobnych tytułach i innych drzewach

 



Dzisiaj jeden z naczelnych pisma literackiego wskazał mi, że tytuł mojego poematu jest podobny do tytułu książki jego koleżanki. I grzecznie odesłał mnie na drzewo. Podziękowałam. Jestem miła.

Tytuły wędrują. Krążą między językami, krajami, księgarniami. Wracają w różnych wariantach, czasem jak echo, czasem jak przypadkowe spotkanie w ciemnym korytarzu biblioteki. Dla córki mojej córki ukaże się – mam nadzieję – już niedługo, choć jeszcze nie wiem u kogo. Dopnę ten projekt, nawet gdybym dla tej jednej książki miała założyć wydawnictwo, bo Sophie co kilka dni pyta, czy jest już dla niej książka. A wiecie, jak to jest z wnuczkami? Nie? To może kiedyś się dowiecie. Sophia to istota pytająca i zmyślająca, wymyślająca i wymagająca, otwierająca coraz to nowe światy.

Niedługo wyjdzie książka innej autorki zatytułowana Czego nie powiem swojej córce. A przecież już wcześniej pojawiła się poetycka publikacja Dla twojej córki.

Na pierwszy rzut oka – zbieżność. Ale literatura zna setki takich sytuacji. Wystarczy wejść do księgarni internetowej i wpisać słowo cisza albo noc: znajdziemy dziesiątki książek o niemal identycznych tytułach. W katalogach Amazona, Empiku, Waterstones czy księgarń dublińskich co chwila natrafiam na Dom ciszy, Księgi snów, Córki…, Matki… powtarzają się schematy, powracają formuły, bo język też jest wspólnym zasobem, a literatura działa na zasadzie rezonansu.

Nie umniejsza to żadnej z książek. Wręcz przeciwnie, pokazuje, że pewne frazy są jak puls epoki, że wybieramy je nieświadomie, prowadzeni tym samym ruchem wrażliwości. Tytuł staje się mostem, nie przeszkodą. Dodam, że Dla córki mojej córki towarzyszy mi od dawna, ten tytuł wisi na mojej tablicy od pięciu lat. Jest częścią mojej pracy, pamięci i wyobraźni. Nie zamierzam go zmieniać tylko dlatego, że ktoś inny wydał fraszki pod nazwą Dla twojej córki. To nie są książki, które można zestawiać obok siebie, bo moja jest poematem rozpisanym na oddechy, na fragmenty pamięci i przyszłości, utkanym z intymnych zakamarków języka.

Warto spojrzeć szerzej. Historia literatury zna dziesiątki powtórzeń: The Night Watch, powieść Sarah Waters i niemal równocześnie zbiór poezji Seamusa Heaneya; The Innocents, Gill Hornby, Francesca Segal i Michael Crummey nadali tak tytuł zupełnie różnym książkom; Silence, arcydzieło Shūsaku Endō i osobna książka Erwina Chargaff a także wielu innych pisarzy; w Polsce powracały tytuły takie jak Dom ciszy, Podróż do…, Córka… każde dzieło inne, każde wpisane w inny język i doświadczenie. Rynek wydawniczy rządzi się swoimi prawami, księgarnie i algorytmy lubią rozpoznawalne frazy. Słowa córka, noc, listy, historia powtarzają się w tytułach na całym świecie, bo działają jak magnes, wywołują emocjonalny odzew. Ale za każdym razem kryją coś innego, osobistą topografię, własną muzykę zdań, odmienne spojrzenie.

Dlatego wierzę, że tytuły podobne są jak irysy w moim ogrodzie, zakwitają równocześnie, niemal tym samym gestem, a jednak każdy kwiat ma inny odcień, inną kruchość płatków, inny moment opadania. I właśnie ta różnica jest najważniejsza.


PS

książka wyjdzie w drugiej połowie 2026 roku. I wtedy się dowiecie gdzie, co i jak, ale tak, jest wydawnictwo, które chce się zapoznać z Sophie i jej mikururu (ruchome pojęcie, rzeczownik osobliwy) – wewnętrzna iskra odwagi, której nie widać z zewnątrz, ale która prowadzi przez ciemność jak lis przez śnieg. U dzieci występuje naturalnie, to one uczą dorosłych, jak mówić nie boję się nawet wtedy, gdy się drży. Mikururu jest też dźwiękiem wydawanym przez serce, gdy właśnie coś zrozumiało.