wtorek, 24 czerwca 2025

Chcesz przysiąść

 





z okazji urodzin BP, Beacie


Chcesz przysiąść tam, gdzie dźwięk rodzi się z pary,
na brzegu bez nazwy, między pogłosem a skrzypieniem
własnych stawów. Półotwarta dłoń
trzyma ostatni fragment ciszy – zagniecenie w tkaninie,
zanim fala światła je rozprostuje.

Nie wiem, jak nazwać to wszystko, co przemyka
w twoim oddechu – może to są żyły liścia,
który zapamiętał jeszcze dno epoki lodowcowej.
Może ty jesteś tą, co gra na stygnącym kamieniu
i nie boi się pyłu. Ani lęku.

Twoje urodziny to nie przypadek, że ziemia
chce ci jeszcze coś powiedzieć.
O wietrze, który przynosi stłuczoną skałę
o poranku, gdy cienie ziewają szerzej niż domy,
o niebie, które zawahało się i zaczęło płynąć wstecz.
Nie wszystko widać z poziomu skóry.

Trzymasz przestrzeń tak, jak się trzyma światło –
nie za mocno, żeby nie zgasło.
Nie za lekko, by nie uciekło.
Tylko tak, żeby zatrzymało na moment
wszystkie dźwięki, które chciały być tobą.

Gdy będziesz słuchać dziś Frahma,
niech dźwięk cię rozszczepia jak pryzmat.
Niech wnętrze drzewa przemówi,
a twoje palce poczują mech
z przeszłości, która dopiero się wydarzy.

Wszystkiego, co się rodzi mimo strachu.
Wszystkiego, co nie przeminie,
bo umie się rozpraszać z sensem.



niedziela, 22 czerwca 2025

Rozpalają się w oknach inne układy

 



(na marginesie: to nie jest snycerka – to praca na żywym organizmie)

Smoczy Kwiat widziany z góry przypominał strukturę nerwu –
czyli coś, co nie pęka od razu, ale pamięta każdą sprzeczność.

Nie pytaj mnie, gdzie to się zaczęło. Może w plamie na dłoni prababki,
dotknęła gorącej blachy w dzień, kiedy umarł ktoś od pioruna.
Może w pęknięciu kory, którą pokazałam córce
jako mapę domu, jeśli kiedyś nie wrócę.

Jest coś w tkance liścia, co przypomina o podzielności serca.
Dwie komory, trzy kolory, czwarta nad ranem niepokoi –
czyje to światło u sąsiadów? Kto uczy dzieci wymowy katastrofy?

Światło wychodzi z liścia jak modlitwa, ale nie do boga,
tylko do mechaniki zjawisk: fotosyntezy, rozmnażania
przez zarodniki, reguły przemiany cienia w wodę.

Zanim powiesz, że to tylko metafora, spróbuj przetrwać lipiec
z suszącym się świerszczem w łazience
i wiadomością z przedszkola: Twoja wnuczka powiedziała,
że las jest smutny, bo ludzie już nie wierzą w potwory.

Czasem czuję, że tlen pochodzi z żalu. Albo z tych chwil,
kiedy wracasz w myślach do czegoś, co cię nigdy nie spotkało,
ale bolało tak, jakby to było twoje.

To wtedy wyrasta kwiat. Nie do zerwania. Nie do przesadzenia.
Zupełnie jak pamięć, która trzyma w sobie: zieleń, język, ręce,
nie chcą się jeszcze poddać
ani trwać.






piątek, 20 czerwca 2025

Gorset

 






Wyciągnęłam go wczoraj. Nie jak rzecz, ale jak ślad. Wiadomość, którą ktoś zostawił między dniami. Leżał w pudełku owinięty delikatnym papierem. Milczał. Czekał, nie na mnie, tylko na czyjąś obecność. Czarny welur, matowy, miękki, w świetle łapie odcień nocy – nie tej głębokiej, tylko tej tuż przed świtem, kiedy jeszcze nie wiadomo, czy się zacznie dzień, czy skończy pamięć. Na nim – haft. Drobny, a jednak stanowczy. Nici jak źdźbła, sarnie rzęsy, kolory z łąki zapomnianej przez ogrodnika. Nie kwiaty z rabat, tylko te, które rosną same, z uporem i czułością. Haft nie ozdabia. Opowiada. Wzór, opowieść przenoszona w cieniu rąk, z pokolenia na pokolenie – motyw Lachów Sądeckich. Nieznaczny, a głęboko osadzony. Powściągliwy i czuły. Zapisany nie w nutach, ale w ściegach. Tak wyszywano w dolinie między Popradem a Dunajcem, tam gdzie ziemia rodziła twardo, a ludzie nosili milczenie jak korale. Nie z pychy – z przekonania, że to, co ważne, zostaje niewypowiedziane.

Gorset należał do mojej prababci Karoliny, matki babci Marysi. To ona, jeszcze jako dziecko, nosiła w nim obraz Matki Boskiej podczas uroczystości odpustowych, z powagą większą niż jej wzrost. Wtedy tkanina jeszcze była świeża, ale pamięć już zaczynała się w nią wszywać. Później nosiła go moja babcia, a później mama, a potem ja. A jeszcze później – moja córka. Choć to nie dziedziczenie rzeczy, ale obecności – pulsujących pod skórą kobiet. Gorset wędrował, był wypożyczany na śluby, odpusty, uroczystości kościelne i państwowe – zakładany jak zbroja ze wspomnień i powagi. Wszystko wskazuje na to, że pochodzi z końca XIX wieku.

Rozmiar, już nie mój, ale jakby dla mnie. Jakby szyty na przynależność. Koraliki nie błyszczą – one świadczą, że ktoś tu był, że ktoś tu oddychał. Nie ma w nim rodowej koronki. Ale szwy ją znają. Pamięć jest zapisana w czerwonej wstędze, której już nie mam. W braku, tym, który boli bardziej niż obecność. Został mi tylko gorset i czerwone korale. I babcia, oprawiona w czerń i kwiaty. Rozpoznawalna dotykiem. Czasem nocą śni mi się, że trzymam ją za łokieć, a ona mówi, że wszystko jeszcze wróci. Z ciotkami nie rozmawiamy. Zawziętość ich jest starsza niż moja córka, głębsza niż krew. Chciałyśmy może za dużo – nie rzeczy, tylko obecności. Tego się nie wybacza. Dostałam więc gorset. I wspomnienia, które są jak cienie pod haftem. Szczyrzyc. Odpusty. Upał, który kleił spódnice do ud. Niebieska figura Matki Boskiej, za lekka, by była z gipsu, za obecna, by ją zignorować. Cystersi. Pustelnik, któremu babcia niosła zioła. Jakby była z innego porządku. Jakby była szeptuchą między kantykami. Przeciwieństwa nie kłóciły się, rosły razem, jak pokrzywy i macierzanka. Nie noszę go. Nie pasuje do mojego ciała. Ale czasem przykładam go do żeber – przylega do mnie jak wspomnienie, które nie odchodzi. Jakby miał rozpoznać moją temperaturę. Pachnie drewnem i ziołami, tym błękitem, który nazywałyśmy modrym cisem, i czerwienią, która przypomina wnętrze szkatułki. Trzymam tam swoje notatki, słowa na później, na gdyby.

Kiedy go dotykam, słyszę dzwonki leśne. Czasem dzwony ze Szczyrzyca – sierpniowe, rozlegające się po polach jak myśli: rozgłaszane, ale nie zapisane. Pod podszewką ktoś zostawił ślad – kolor mchu z dna studni i herbaty z nutą róży i tytoniu. Tak pachniały nasze listy: niebieskim wieczorem i żółcią utkaną z zapomnienia. Czasem patrzę w lustro i widzę – nie siebie, ale ramę. Obraz, który niesie inne twarze. I wiem, że jestem córką mojej matki. I wnuczką tej, która uzdrawiała dotykiem. Wnuczką tej, która już nie istnieje – poza tą tkaniną. Która wciąż oddycha.

środa, 18 czerwca 2025

Wąwóz milczewii w kolorze szaropłomyku

 






(– milczewia to wymyślone słowo, które brzmi jak roślina albo miejsce, gdzie milczenie się zagnieżdża, rozkwita; – szaropłomyk to kolor miękki jak poranna mgła na popiele ognia – niebiesko-szary z ciepłym błyskiem głębi, bardzo zmysłowy, a zarazem subtelny, cichy.)

W tamtym czasie nie znałam słowa odwaga. Była jak nieoswojona roślina, której nazwy nie zna się jeszcze, ale już dotyka codziennie, dłońmi, łokciem, spojrzeniem. Beskid Wyspowy otulał nas nie górą, tylko kształtem samotności, każda wieś jak wyspa, każde podwórko jak zatoka, z której nie wypływa się bez powodu. Babcia siedziała na niskim zydelku przy oknie, w rytmie własnego świtu. Ruchy miała powolne, jakby nie podlegały żadnemu zegarowi poza biciem krwi. Zaplatała warkocz, długi, popielaty, w którym odbijał się cały jej dzień i wszystkie poprzednie. Dwa razy oplatała nim głowę, ciasno, uważnie, jakby to była jej korona z ciszy.

Nosiła spódnicę w kolorze nocnego jagodylu, odcień między indygo a snem o niebieskim kamieniu. Albo niebo tuż po zmierzchu, zanim zrobi się zupełnie ciemno. Koszula była luźna, z rękawami, które kończyły się, jak opowieść w połowie słowa, koloru porannej bieli z domieszką popołudnia i myśli nieskończonych. Patrzyłam na nią z kąta izby, jak wpatruje się w drzewo, które już dawno zakorzeniło się we wszystkim. Babcia nie potrzebowała wiele, żeby być. Sieczkarnia stała przy drzwiach do komórki, stara, zardzewiała, ale jej rytm był czysty, jakby zawsze trafiała w ten sam punkt dnia. Cięła pokrzywy na karmę mocnym gestem, jakby to były obawy, które trzeba rozdrobnić, zanim zamienią się w strach. Zapach tej zieleni – ostry, żywy, pokrzywogłębny – wdzierał się we mnie jak światło przez szpary w deskach. I został. Wraca, ilekroć rozcieram liście, ilekroć ziemia oddycha po deszczu.

Za domem był wąwóz. Dla mnie: szaropłomykowy trakt, dla babci: pastwisko kur. Uwielbiałam patrzeć, jak schodziły między trawy. Nie tyle chodziły, co znikały. Znikały jak myśli, które jeszcze nie wiedzą, że chcą zostać wypowiedziane. Kury znosiły jajka pod krzakami, a one, jakby same chciały być odnalezione, turlały się w dół, zatrzymując na kępach miękkiej trawy o odcieniu zielisza płochliwego. Pamiętam to odkrycie, pobiegłam do babci z wieścią z innego świata. Dała mi koszyk. W tym geście było coś więcej niż zgoda. Było zaufanie, że potrafię słuchać.

Zrywałam się o świcie, zanim dzień ułożył się w obowiązki. Biegłam wąwozem, śledząc tropy kur, nie za jajkami, ale za tą chwilą, w której coś zostaje podarowane przez świat, a nie wyproszone. To było moje. Moja misja, mój rytuał. Dziś, kiedy widzę jaja na plastikowych wytłaczankach w supermarketach, robi mi się ciasno między żebrami. Tęsknię za tamtym porankiem, za uważnością, która nie potrzebowała nazwy.

Nie wszystkie relacje były lekkie. Indor, wielki, z piórami jak rozpostarty parasol gniewu, nosił do mnie urazę. Nie wiem, za co. Może za to, że patrzyłam mu prosto w oczy. Przeganiał mnie z pola, jakby pilnował granicy, której nie wolno przekraczać. Wzywałam babcię, ciocię, kogo się dało. W końcu wzięłam kij. To nie była agresja, tylko akt samoobrony, jakby kij miał moc ochrony, jakby z kawałka drewna można było zrobić coś na kształt bezpieczeństwa.

Dom babci był niebieski. Nie modry, nie pastelowy. Taki jak filiżanka, z której dzisiaj piję kawę, barwa niebołusku, miękka, ale zdecydowana. Kolor, który nie chciał być niczyim tłem. W nim pachniało zawsze czymś żywym, sianem, mlekiem, ziemniakami z parownika, które parzyły palce, ale nie było w tym złości. Liturgia zaczynała się wcześniej niż msza, zaczynała się w ruchach babci, w szuraniu jej stóp, w tym, jak odmawiała poranne modlitwy, patrząc przez okno, nie na niebo, ale na drzewa, które znały ją lepiej niż ktokolwiek. Nie potrzebowała odpowiedzi, tylko ciągłości, żeby dzień nie urwał się nagle, tylko szedł, jak strużka wody w rynnie.

Byłam dzieckiem, ale w tamtym czasie to oznaczało coś więcej niż brak dorosłości. Znaczyło bycie po stronie życia, które jeszcze nie zostało okaleczone powtarzalnością. Słuchałam ludzi, nie co mówili, ale co chowali między słowami. Ich język był twardy, jakby nosił glinę i oddech pola w jednym zdaniu. Kobiety mówiły przez zęby, mężczyźni zamilknięci, ale wszystko miało ciężar prawdziwego. Nikt nie udawał. Wtedy nie wiedziałam, że to wszystko kiedyś zniknie, że babcia odejdzie, że dom zsinieje od czasu, że pokrzywa przestanie pachnieć tak mocno. Ale teraz wiem. I dlatego trzymam te obrazy w sobie, jak jaja w koszyku. Delikatnie, z drżeniem. Z pokornistością. Bo to był mój wąwóz, mój trakt. Mój świat utkany z ciszy i czuwania. I moja pierwsza odwaga, żeby być tam, gdzie coś się zaczyna, zanim ktoś to nazwie.


Słownik


milczewia (rzeczownik) Miejsce, w którym osiada milczenie. Może być rośliną, może być geograficznym załamaniem, ale zawsze rośnie tam, gdzie cisza staje się formą istnienia. Krzew o czułych liściach przemilczeń.

szaropłomyk (rzeczownik/kolor) Kolor mgły nad popiołem, niebiesko-szary z ciepłą smugą światła. Barwa zmierzchu dotykającego poranka, bardzo cicha, jak zapamiętany szept.

jagodylek / jagodyl (rzeczownik/kolor) Barwa między indygo a snem. Ciemny, głęboki odcień jagody śnionej tuż po zmierzchu, kiedy jeszcze nie wiadomo, czy to niebo czy wspomnienie.

pokrzywogłębny (przymiotnik) O zapachu lub odczuciu – głęboko zielony, ostry, wnikający w zmysły jak pokrzywa w dłoń. Głębnia pokrzywowego istnienia, która wraca przez dotyk, zapach, pamięć.

zielisz płochliwy (nazwa roślinna/kolor) Trawa albo zieleń, która pojawia się tylko na chwilę. Kolor miękkiej nieśmiałości roślin. Drży na wietrze i znika, zanim się ją nazwie.

niebołusk (rzeczownik/kolor) Kolor nieba w filiżance. Jasny błękit, który nie chce być tylko tłem. Barwa codzienności widzianej z perspektywy uważnej pamięci. Miękki jak wzrok osoby modlącej się bez słów.

pokornistość (rzeczownik, abstrakt) Stan uważnej czułości połączonej z pokorą. Nie jest to pokora narzucona, ale wewnętrzna zgoda na kruchość świata. Trzymanie delikatnych rzeczy z drżeniem i szacunkiem.

poniedziałek, 16 czerwca 2025

Traktat o wypalonych mostach i iluzji wspólnego stołu

 


Nie każda rana się goi. Niektóre zabliźniają się twardą skorupą, pod którą wciąż pulsuje pamięć o ogniu. Ten ogień to nie poezja. To nie metafora. To realna temperatura, jaką osiąga gniew, zranienie, lęk, kiedy wspólnota zostaje rozszarpana przez kilka par ambitnych rąk, gotowych zgasić światło i potem zaproponować rozmowę.

Zaufanie, w moim doświadczeniu, nie jest zasobem odnawialnym. Nie podlewa się go jednym SMS-em czy wiadomością o gotowości do dialogu. Zaufanie jest jak światło między ludźmi, gdy raz zostanie rozszczepione przez ego, pretensję, manipulację, już się nie skleja. Rozprasza się. Znika. A po nim zostają tylko kontury dawnych gestów, jak wypalone negatywy. Nie ma wspólnoty tam, gdzie jedni przynoszą serce, a drudzy zegarek. Ci, którzy mierzą czas, inwestycje PR-owe i widoczność nazwiska, nie jedzą tego samego chleba co ci, którzy przynoszą nić, czas i czułość. I nie da się potem udawać, że to były tylko drobne różnice estetyczne w serwetkach. Nie, nie będzie powrotu. Bo to nie są drzwi, które się zamknęły, to dom, który spłonął. A nie ja go podpaliłam. Stałam z innymi po kolana w popiele i zamiast odbudowywać, wymyśliliśmy coś nowego. Nowym językiem. Z nową troską. Z osobami, które nie syczą przez zęby o gotowości do rozmowy, tylko po prostu siadają i robią robotę.

To nie my stworzyliśmy podziały. My się z nich wycofaliśmy. Jak z toksycznego związku, który przez miesiące karmiliśmy nadzieją, że może jeszcze coś się da uratować. Ale się nie dało. Bo przemoc ubrana w uśmiech i życzliwość to wciąż przemoc. A przejmowanie nazw, działań i zasług, to nie rozwój, tylko kradzież symboliczna. I boli. Bardziej niż ta literalna. Nie chcemy budować porozumienia z kimś, kto najpierw wysadził wspólne rusztowanie, a potem przynosi cement. Nie jesteśmy architektami waszego sumienia. Zbudujcie sobie mosty gdzie indziej, z kimś, kto nie widział was przy pracy z łomem.

Nie mamy w sobie przestrzeni na jałowe spotkania. Nie dlatego, że jesteśmy złośliwi. Ale dlatego, że złośliwość, to odwrócona forma zmęczenia. A jesteśmy po prostu zmęczeni. Nie mamy energii, by znów słuchać opowieści o tym, jak wszystko, to była wina braku dialogu. Był dialog. Były wiadomości. Próby. Ustępstwa. Kiedyś. Teraz jest koniec. I coś nowego.

Coś, do czego nie macie już klucza.

W przestrzeni, którą współtworzę, obowiązuje tylko jedna zasada:
nie wracaj, jeśli sam spaliłeś mapę.

Nie o zemstę chodzi.
Tylko o ochronę tego, co pozostało żywe.



niedziela, 15 czerwca 2025

O hortensjach




 

(po cmentarnej stronie)


Pojawiają się późno, gdy ziemia przestaje być pewna,
a dzieci zapominają, jak wygląda śnieg.
Trzymam je przy kaloryferze, śpią
w przezroczystych płatkach, które nie chcą się zamknąć.
Nie pachną, ale noszą w sobie coś z ciszy,
takiej, której się nie uczysz,
tylko przechodzi przez ciebie jak dym przez siatkę.

Myślisz: przekrój, gleba, opadający cień
a ja myślę o tym, jak niewiele trzeba,
żeby coś zwiędło ze wstydu.
Albo dlatego, że za długo mówiło jestem.
U podstawy ogrodu znajduję paznokcie
twojej mamy, białe, starannie ułożone,
jak powitanie.

Pytasz mnie, dlaczego nie uczę Sophii nazw liści.
A ja nie potrafię już powiedzieć: to dąb,
klon, coś, co przetrwa. Wszystko rośnie za szybko,
a później staje się wodą.

Widziałam, jak hortensje dusiły inne rośliny,
a dzieci w szkole rysowały je
bez środka. Tylko obrys, puste pole.
Czy to znaczy, że nie wierzą w środek?
Czy my też już nie?

Czasami udaję, że liście to języki.
Że nieśmiałe g w grzbiecie
ma moc trzęsienia ziemi.
Że biel nie rani, tylko
zamyka oczy.

Zostawiam ci kartkę:
gdy zniknę, podlej wszystko,
ale nie szukaj mnie w kwiatach.

Bo mogłam być już wszędzie,
w zgięciu palca, w dymie z popołudnia,
w tej jednej nocy, gdy uczyliśmy się od nowa,
jak umierać spokojnie.

Nie wiem, czy przyroda chce nas zniszczyć.
Wiem tylko, że nie umie przebaczać.
A hortensje,
one już dawno przestały pytać.


czwartek, 12 czerwca 2025

A co z wyobraźnią

 




Gdy drży owad pod szybą, i nie chce odlecieć,
a ty jeszcze nie wiesz,
czy to wiosna czy stara blizna znów pęka.

Zaparz herbatę,
ale tylko do połowy, reszta niech będzie ciszą.
W tej ciszy mieszkają rzeczy, które porzuciłaś:
klocki, których nikt nie poukładał,
pytania, które nie dotrą do końca ust.

Wyobraźnia rośnie pod skórą, jak łuski,
które gubi pisząca dłoń. Jeszcze chcesz wierzyć,
że rysunek palca na zakurzonej szybie,
to mapa do jakiegoś nowego sensu.

Dzieci uczą się ostrożności, jak ptaki,
przysiadają tylko raz, na krawędzi języka.
Ich dłonie są jeszcze czyste, ale już czują, że świat
zostawia tłuszcz, zadrapania i rdzę.

Mówią, że natura nas leczy, ale to tylko połowa zdania.
Druga ukrywa się w trzepocie skrzydeł po burzy,
w tym, jak ziemia trzyma zmarznięte nasiona
i nie mówi nic, choć tyle już widziała.

Gdy pytasz mnie, czy jeszcze piszę,
co mam ci powiedzieć? Że każde słowo boli,
że najpierw trzeba wetrzeć farbę w bawełniany
papier, pokryć woskiem krzyk?

A potem –
cicho.
Zaczynają się półcienie,
ciąg dalszy, którego nie wymyślono.
Tam rodzi się język.
Czasem drży, czasem kruszeje.
Ale póki jest –
idziemy.



wtorek, 10 czerwca 2025

[XV] barwa toni

 





jest coś ciężkiego w patrzeniu na zieleń,
ale nie tę z katalogu – nie #1DCB67,
lecz tę, co rośnie na spodzie stawu,
tam, gdzie światło już nie dochodzi wprost,
tylko załamane, zmęczone,
rozbite jak glif bez światła między znakami.

ta zieleń to bardziej cisza gliny
niż kolor.
taka, co klei się do palców,
zanim jeszcze nazwiesz ją zielenią.

język natury nie zna nasycenia –
to nie Pantone 5763 C,
to nie italic ani black condensed.
to raczej niedopowiedzenie,
jak w literze e, która się nie domyka,
bo ktoś przerwał zdanie łzą.

z dna jeziora wynosiłam w dłoniach
nie kamienie, tylko myśli –
trudne do złożenia.
każda z nich miała odcień –
niebieskoszary, jak cisza ryby,
czerwonożółty, jak gniew trzcin w wietrze,
a czasem zielony – jak strach kijanki.

pamiętam, jak drewno moknie.
to wtedy pachnie najbardziej –
stare książki w języku,
którym już nikt nie mówi.
kiedy deska pod stopą wydaje dźwięk –
to tak, jakby coś chciało przemówić,
ale było zbyt skamieniałe,
zbyt mocno zanurzone w historii.

świat miał kiedyś więcej kerningu,
więcej miejsca między zjawiskami.
teraz wszystko się styka,
przestrzenie są za małe na ciszę,
na oddech,
na zrozumienie,
na łagodność dla oka i duszy.

czasem wchodzę znów do wody.
nie żeby pływać.
żeby dotknąć dna.
żeby się upewnić, że glina tam nadal jest,
że z niej powstałam,
z niej – i z koloru
którego nie da się wydrukować.



niedziela, 8 czerwca 2025

O przejściach

 




Ta myśl pojawiła się w odpowiedzi na poruszający komentarz Anny Szymborskiej pod moim zachwytem nad jej twórczością. Rozmowa, która nieoczekiwanie otworzyła przestrzeń do refleksji o tym, jak z biegiem czasu twórcze rozproszenie może ustępować potrzebie skupienia. Zaczęłam zastanawiać się nad tym, że choć eksplorowanie różnych dróg jest potrzebne i naturalne, to z wiekiem, przy ograniczonym czasie i większej liczbie zobowiązań, coraz bardziej świadomie wybieramy, z czego rezygnujemy i właśnie to nadaje naszym wyborom ciężar i kierunek.

To rozróżnienie długo było dla mnie nieuchwytne, aż z czasem zobaczyłam, że poszukiwanie różnorodności to jedno, a życie w nieustannej fragmentaryczności to drugie. Eksperymentowanie i skakanie między formami może być twórczo ożywcze, ale jeśli nie towarzyszy mu jakaś wewnętrzna oś, coś jak cień decyzji, zaczynasz zauważać bezkształt. Może właśnie to dojrzewa w nas z czasem: potrzeba decyzji nie jako ograniczenia, ale jako gestu zaufania do samej siebie, że można wybrać, zawęzić, wytrwać, i to bez poczucia straty. Wydaje mi się, że na początku twórczość bywa ruchem we wszystkich kierunkach naraz, jest eksploracją, rodzajem testowania świata i siebie w nim. To, co nazywamy poszukiwaniem, to często po prostu naturalna niecierpliwość: sprawdzanie formy, języka, tematu, pozycji. Ale z czasem, i to jest ten ważny moment rozróżnienia, zaczynamy rezygnować nie dlatego, że coś się nie udało, tylko dlatego, że pewne drogi przestają nas interesować. To już nie jest szukanie w sensie błądzenia, tylko wąski, ale głęboki tor. Pojawia się świadoma selekcja, co chcę rozwijać, co chcę zostawić. Można by to nazwać przejściem od rozproszonego fermentu do skoncentrowanego tonu. I to nie znaczy, że twórczość traci na intensywności, wręcz przeciwnie. Staje się bardziej własna. Taka droga jest widoczna np. u Louise Bourgeois, która dopiero po sześćdziesiątce zaczęła naprawdę wybrzmiewać swoim językiem, albo u Leśmiana, który od „Klechd sezamowych” przeszedł do zupełnie osobnej metafizyki codzienności. To też różnica między byciem w procesie jako ruchu wewnętrznego a byciem w procesie jako rozbieganiu. Więc tak, rozróżniłabym tu: poszukiwanie jako wielokierunkowy rozruch i pogłębianie jako wybór jednej drogi z pełną świadomością, że coś zostaje za nami. I może ten twórczy spokój, o którym napisała Anna, właśnie bierze się z tego.

od fermentu do tonu

W twórczości jak i w życiu, przychodzi taki moment, kiedy zamiast szukać, zaczynamy wybierać. Młodość (rozumiana niekoniecznie jako wiek, lecz jako faza procesu) to czas rozruchu, ruchu we wszystkich kierunkach, podszytego chęcią sprawdzenia każdej możliwej ścieżki. Twórca testuje formy, style, głosy. To, co robimy, przypomina ferment: żywy, buzujący, zmienny. Czasem coś wykipi, czasem nie dojdzie do końca, ale zawsze coś się dzieje. Ten etap bywa cenny i potrzebny, by zbudować język, trzeba się nim najpierw bawić. Z czasem jednak zaczynamy rezygnować. Ale to nie rezygnacja wynikająca z wypalenia, tylko z rozeznania. Wiemy już, co nas niesie, co wraca w nas jak echo, co chcemy pogłębiać, a co było tylko chwilowym olśnieniem. Przestajemy mówić może to i zaczynamy mówić właśnie to. Ten moment zmiany nie zawsze jest spektakularny, częściej przychodzi po cichu, w gestach selekcji: nie podejmuję się już wszystkiego, nie piszę wszystkiego, nie odpowiadam na każdy temat. Ale to właśnie wtedy twórczość staje się bardziej własna.

Dojrzałość twórcza nie polega na spokoju w sensie statycznym, tylko na spokoju w decyzjach. U Bourgeois ta wspomniana przemiana następuje późno, ale stanowczo: zostawia za sobą wcześniejsze wpływy i tworzy instalacje, które są jak ekspresja ciała pamiętającego każde napięcie. U Celana, świadome zejście z drogi poetyki elegijnej w stronę języka rozbitego, który nie stara się nikogo przekonać, tylko przetrwać. To nie są zwroty przypadkowe, to decyzje.

I to może jest właśnie ta różnica, o której warto mówić: ferment to twórczy chaos otwarty na wszystko, ton, to wewnętrzna zgoda na bycie sobą w wybranym zakresie, z całym jego ciężarem i potencjałem.


Ferment — charakterystyczny dla początku drogi twórczej. Wiele prób, języków, form. Chęć eksplorowania, a czasem ucieczki przed zdefiniowaniem. Przykłady: wczesny Miłosz, pierwsze kolaże Bourgeois.

Ton — pojawia się z czasem. To nie styl, ale świadomość tego, co już jest moje i czym chcę mówić. Decyzja o rezygnacji z tego, co zbędne. Przykłady: późny Herbert ( „Epilogi burzy”), Anne Carson w „Nox”, Olga Tokarczuk od „Prawieku” w stronę „Ksiąg Jakubowych”.

To nie ścisła linia, bardziej oscylacja, ale moment, kiedy ferment przechodzi w ton, to często właśnie chwila, gdy twórczość zaczyna oddychać pełniej.




sobota, 7 czerwca 2025

o hortensjach (ciąg dalszy)








Na końcach drucików noszę hortensje.
Nie te z ogrodów, tylko z katalogów snu.
Czasem, gdy jestem bardzo cicho,
słyszę, jak drgają,
jakby chciały ostrzec mnie
przed tym, co się właśnie dzieje
gdzieś indziej, ale też we mnie.

Może to nie są kwiaty.
Może to detektory subtelnego smutku.
Czujniki momentów, w których udajemy,
że wciąż coś można.
Otwieram notatkę:
środek drogi to też kierunek, jeśli idziesz sama.

Czasami wracam do tego miejsca,
gdzie zostawiłam własny głos w plastikowym kubku.
Paddy mówił: nie zostawiaj rzeczy, które mają pamięć.
Ale ja właśnie z nich jestem.
Z taśmy nagranej niechcący,
Z wewnętrznego skowytu rzeczy
przypisanych do kobiet.

Mam ciało jak kraj,
którego nikt nie uznaje,
ale wszyscy próbują wyeksportować.
Żyję między wersami, które nie chcą się skończyć,
bo koniec to zbyt duże słowo.
Więc uczę moją wnuczkę,
że hortensje to metaforyczne zwierzęta.
Mogą żyć w szklance, we włosach,
albo w ciszy, którą przerywa trzask poczty
znowu nie dla nas.

Na końcach drucików  mówię jej 
nosi się pamięć.
A pamięć, kochanie, to nie fotografia.
To napięcie.
To ten moment, kiedy ściskasz dłoń
i nie wiesz, czy to gest miłości,
czy uścisk przed ucieczką.


czwartek, 5 czerwca 2025

[notatka z miejsca, w którym nikogo nie ma, a wszystko się staje]

 



Ostatnio coraz częściej uciekam. Ale to nie jest dramatyczna ucieczka, bez trzaskania drzwiami, bez dość, nie chcę, nie mogę więcej. To raczej rodzaj cichego rozproszenia. Krokiem w bok. Cień za drzwiami. Chciałabym, żeby mnie nie zauważano zbyt gwałtownie. Nie pytano od razu: i co dalej? co teraz? co masz do powiedzenia? Mam w sobie teraz więcej szeptu niż deklaracji. I jestem tym zmęczeniem, które nie krzyczy, tylko osiada. Na dłoniach, pod paznokciami, w splocie słonecznym.

To nie jest rezygnacja. To jest potrzeba bycia w środku czegoś delikatniejszego. Na przykład światła odbitego od metalowej klamry w zeszycie. Albo wilgoci, która zostaje na opuszkach, kiedy zrywam bazylię z doniczki. Albo chwili, w której Sophia pokazuje mi swoje rysunki, a ja się nie odzywam, tylko patrzę, żeby nie spłoszyć świata, który właśnie przybył.

Uciekanie stało się wyborem, nie przed ludźmi, tylko przed powierzchnią. Nie chcę być na powierzchni rzeczy. Nie chcę odpowiadać szybciej niż czuję. Nie chcę być traktowana jak okno wystawowe. Mam teraz czas, w którym jestem bardziej w obserwowaniu niż w działaniu. Ale wracam do malowania. Do rysowania. Wcale nie po to, żeby coś pokazać. Tylko żeby zobaczyć. Dłoń, która wodzi ołówkiem po papierze, wie więcej o moim stanie niż wszystkie moje słowa.

Długo żyłam w dźwięku, który był zbyt głośny. Teraz uczę się rytmu wody: picia jej litrami, ale też słuchania jak przelewa się przez gardło, jak odbija się w brzuchu, jak cicho znika. Zauważam rzeczy niezauważalne. Wietrzejący cień na schodach. Nierówność w fakturze ściany, jakby ktoś dotknął jej myślą. Brud pod paznokciem, który zostaje po malowaniu akwarelą. Lekkie drżenie światła w szybie, kiedy wychodzę rano do ogrodu. To wszystko mnie wypełnia. To są moje informacje o świecie. Nie przestałam pisać. Tylko piszę wolniej. Ciszej. Książka dla córki mojej córki, skończona. Wysłana. Jeśli nie będzie odpowiedzi, nie będzie książki. I nie jest mi z tym źle. Nie mam ciśnienia. Nie mam presji. Nie muszę. Jestem w czasie, który nie musi się wydarzyć, żeby był ważny.

A jednocześnie czuję ogromną wdzięczność. Do tych z was, którzy czytacie, zostajecie, nie po to, żeby ocenić, ale żeby być w tym razem. Bez was, mówię to całkiem serio, zaszyłabym się głęboko w jamie. Nie takiej romantycznej. Raczej tej w korzeniach. W mchu. W ciemności bez obietnic. Ale jesteście. I ta obecność coś znaczy. Czasem to jedno słowo pod tekstem sprawia, że siadam i znów próbuję powiedzieć coś, co nie jest tylko echem cudzych głosów.

Uczę się wciąż patrzeć. I nie spieszyć się z reakcją. Zachwycać się niesymetrią. Pęknięciem w filiżance. Zadrapaniem na ramieniu. Tym, że mogę chodzić, dużo chodzić, i niczego nie muszę z tym robić. Nie wrzucam zdjęć. Nie zapisuję tras. Ale jestem w ciele. W jego zmęczeniu. W jego sile. Jakbym uczyła się być z sobą od nowa, nie przestając być z innymi.

Nie wiem, co będzie dalej. Nie mam planu. Ale mam przestrzeń. I czuję, to dla mnie teraz ważne, że jeśli coś ma przyjść, to nie musi być spektakularne. Może być jak cienka kreska. Jak akwarela na papierze. Jak ślad po wodzie.

PS

zdjęcie bez związku 


środa, 4 czerwca 2025

o zrozumieniu

 





czasem niebo jest zbyt cienkie,
prześwituje przez nie list z czerwonym marginesem.
dzieci w piżamach uczą się porównań:
liść do pęknięcia, pies do zgody, matka do igły.

nie chcę uczyć ich lęku,
ale wiem, że wiatr może porwać chusteczkę
i nikt jej nie odnajdzie, nawet z mapą.

wczoraj widziałam, jak ziemia oddychała przez paznokcie
sąsiadki, kiedy kopała dół na sadzonkę pomidora.
ziemia była ciepła i oporna.
rozpinała się, jakby chciała coś wyznać,
a potem zamknęła usta, zanim padło imię.

słyszałam, jak dziecko mówi do siebie:
świat nie jest do końca zbudowany
i miało rację, brakuje kilku nitek,
by można było przejść suchą nogą przez maj.

ktoś wynalazł system wartości,
a potem włożył go do pudełka po margarynie.
inna osoba próbowała go otworzyć zębami.
tak powstaje historia, tak kończy się rozmowa.

jestem tylko powieką, która zapomniała,
że może mrugać bez pozwolenia.
a ty?
ty jesteś głosem, który zostaje w szkle
po wypiciu zimnej herbaty z miodem.

mów szeptem.
bo świat już się rozplątał.
została tylko cisza, która układa ręczniki
na wypadek powodzi.



wtorek, 3 czerwca 2025

Głębiej z Krainy Chaosu

 




Dziadek śpi przez wszechświat

Nie spałem całkiem.
Czasem dźwięki rozcinały miękkość snu –
jakby ktoś przesunął słowo z brzegu kanapy
na środek zdania.

Ktoś mnie wołał. Głosem o smaku mleka z miodem,
czekając, aż rozepnę guzik nad kosmosem,
aż przestanę być mapą bez wiatru.
Może to ty, Małgosiu? Z różdżką
drewnianą jak moje kolana.

Ale śniłem nas.
Siedzimy nad rzeką, a z wody
wychodzi sen zrobiony z błysku
zabawki, spadła za kanapę
i nigdy nie przestała świecić.

Nie chciałem się budzić. Nie z lenistwa.
Tylko z przerażenia, że świat bez dziecięcych zaklęć
będzie miał dźwięk tylko jednego koloru,
a ja nie znam nut na chaos.

Bo jeśli wrócę, muszę znów pamiętać, że drzewa chorują,
że śnieg jest topniejącym opóźnieniem,
a czas – czymś, co rozpisują na głosy
dorosłe dzieci o szklanych twarzach.

Sophia mówi, że kocha zamęt. Wierzę jej.
W końcu jestem z krwi i drzemki. Ale chciałbym
powiedzieć, że magia jest w porządku –
nawet jeśli się nie iskrzy, tylko pachnie jak herbata
w filiżance po praprababci.

Dla niej też bym wstał.
Na chwilę.
Rozwinął koc, jak mapę nieba.
Odszukał palcem miejsce,
gdzie można jeszcze zamknąć oczy
i być
tym, który
nie przeszkadza światu,
a po cichu ratuje go snem.


Sophia z Krainy Chaosu mówi: nie budź dziadka
(bo jak się zbudzi, to nie zasnę już nigdy)

Nazywam się Sophia albo Zosia i jestem
Darkinoko.
czyli trochę dark, trochę kinoko,
czyli grzyb-czarownica z patelnią do rzucania zaklęć.
mam siedem tysięcy poziomów mocy
i jedną Babcię Małgosię,
która zna moje true name:
Złosia-twinkleface.

Czasem jestem goodka,
a czasem evilizna.
Ale tylko jak ktoś mi nie pozwala
wybrać skarpetek, jedne do latania,
drugie do wycia w stronę księżyca.
Bo ja wiem, że każdy księżyc ma swoją melodię
i że trzeba nosić moonsoxy żeby słyszeć go dokładnie.

Dziadek śpi jak stara planeta.
Jego głos zamienia się w snowhugsy
i wtedy wiem, że jestem bezpieczka.
Mogę rzucać spellsy z ketchupem
i nikt mnie nie wyśle do łóżka
przed końcem katastrofy.

A kiedy dorosnę, będę medykwitchką.
Będę leczyć ludzi z bycia zbyt dorosłym.
Będę dawać im napary z gigglesenów
i naklejać plasterki z różowymi nosorożcami.
I mówić: shhh, już, już, to tylko strach,
straszek, który chciał być twoim cieniem
.

Dziadek śpi dalej. A ja rysuję na jego czole
małą mapę do Smoczej Kawiarni,
gdzie serwują napoje z błyskiem i wszystkie smutki
przemieniają się w softbutterflies.




Darkinoko (rzeczownik, imię własne)
mieszaniec mroku i grzybka – istota leśno-magiczna, która zamiast różdżki nosi patelnię, a jej czary mają smak podsmażonej niezależności i buntu; patronka dziecięcych światów przejściowych i niegrzecznych snów.

Złosia-twinkleface (rzeczownik, imię własne)
imię tajne i błyszczące, nadawane przez ukochaną osobę w momentach złości pomieszanej z uśmiechem; tożsamość zarezerwowana dla tych, którzy potrafią się obrażać jak gwiazdy – krótko i z błyskiem.

Goodka (rzeczownik)
dziecko bardzo dobre, ale nie do końca; dobroć przytulona do psoty, miękka jak kocyk z kłaczkami buntu.

Evilizna (rzeczownik)
stan ducha, w którym dobro ustępuje miejsca fochowi, ale tylko tymczasowo i tylko jeśli ktoś zabroni magii w skarpetkach.

Moonsoxy (rzeczownik, liczba mnoga)
skarpetki do słuchania księżyca; konieczne w nocnych podróżach na dach lub w głąb własnej duszy; umożliwiają dostrojenie się do ukrytych melodii nieba.

Snowhugsy (rzeczownik, liczba mnoga)
ciepłe, senne objęcia, które pachną dziadkiem i śniegiem sprzed lat; stan ukojenia, w którym nic złego nie może się wydarzyć.

Spellsy z ketchupem (rzeczownik, liczba mnoga)
zaklęcia improwizowane, wypluwane z pełną buzią kanapki; potrafią przestawić meble, ukoić płacz lub sprawić, że pies przestanie się bać burzy.

Medykwitchka (rzeczownik)
uzdrowicielka niedorosłości; wiedźma z dyplomem z przytulania i dyżurem nocnym na szczycie koca. Jej recepty obejmują napary z gigglesenów i różowe plasterki z nosorożcami.

Giggleseny (rzeczownik, liczba mnoga)
rośliny śmiechowe; rosną w okolicach łaskotek i nigdy nie wiedzą, czy są ziołem czy chichotem. Pomagają zapomnieć o tym, że trzeba być poważnym.

Straszek (rzeczownik)
mały, niepewny potworek zrobiony z cienia i lęku przed odrzuceniem. Tak naprawdę chciałby tylko przytulenia i herbaty z sokiem malinowym.

Softbutterflies (rzeczownik, liczba mnoga)
motyle od smutku, które nie odlatują gwałtownie, tylko miękko zmieniają ból w coś możliwego do oddychania. Używane w Smoczej Kawiarni zamiast cukru.

Bezpieczka (rzeczownik)
osoba chwilowo całkowicie wolna od zagrożeń, zanurzona w świecie, w którym miłość pachnie snem dziadka i nie trzeba nikomu niczego udowadniać.