Małgorzata Południak: Zapytałeś mnie w jednym z listów, czy jestem szczęśliwa. Pomyślałam wtedy, że to pytanie jest dobrym otwarciem do rozmowy. Tadeuszu, czy jesteś szczęśliwy?
Tadeusz Baranowski: Zabiłaś mi tym pytaniem niezłego klina, mam za swoje, w zasadzie jestem osobą depresyjną. I akurat w tym momencie nie przeżywam szczęścia. Dzieje się tak ze szczególnych powodów, ale sama to zauważysz w rozmowie. Gdy zadawałem Ci pytanie, czy jesteś szczęśliwa, pytałem nie o to, czy jesteś osobą ogólnie szczęśliwą. Ale akurat w tym właśnie momencie oglądałem Twoje zdjęcia, które zrobiłaś u siebie nad brzegiem oceanu. I patrząc na te fotografie, pełne piękna przyrody, pomyślałem sobie: czy jesteś (tam) szczęśliwa? Uczucie szczęścia nie jest stałym stanem i nie wydaje mi się, aby byli tacy ludzie, którzy znajdują się w nim bezustannie i są euforycznie szczęśliwi. U mnie są to jakieś, zupełnie czasem nieprzewidziane, w sumie krótkie momenty w życiu, które ten stan wywołują. I myślę też, że bardziej od chwil szczęścia zapamiętujemy chwile nieszczęść, łatwiej jest je przywołać w pamięci (albo to jest taka cecha mojej osobowości). Stany szczęścia oczywiście też nie są mi obce. Przeżywałem różne momenty. W życiu rodzinnym, zawodowym, w stanach upojenia miłosnego i upojenia alkoholowego. Najbardziej jednak utkwiły w pamięci te mało, zdaje się, ważne chwile, w których doświadczałem szczęścia. W kontaktach z naturą, która mnie fascynuje, poraża swoim pięknem i przeraża bezwzględnością. Jestem w gruncie rzeczy samotnikiem i czuję się szczęśliwy, gdy patrzę o północy w niebo i łapie mnie burza, gdy płynę samotnie wpław przez środek jeziora. Z wiekiem staję się coraz bardziej wrażliwy i coraz mniej szczęśliwy.
Tak, napisałam Ci wtedy o uldze, bo to jest rodzaj uczucia, który powoduje, że nie ma we mnie strachu i sprawia, że przez chwilę jestem szczęśliwa. Pomysł tej rozmowy kiełkował w mojej głowie od dawna. Kiedy pisałam tekst o Twoich obrazach do „eleWatora”, wiedziałam, że muszę dopytać o kilka szczegółów. I mimo że na wiele spraw patrzymy podobnie, zastanawiam się, czy ten dystans do życia, który masz w sobie, towarzyszył Ci od zawsze. Czy miewasz dni, w których czujesz, że coś wisi w powietrzu? Co wtedy robisz z tą pęczniejącą wokół siebie rzeczywistością?
Jestem z pokolenia końcówki drugiej wojny światowej i okupacji. Wiele razy zastanawiałem się, czy wywarło to jakiś wpływ na moje życie. Czytałem wypowiedź pewnej brytyjskiej antropolog, która twierdziła, że istnieje w nas coś takiego, jak pamięć genetyczna. Wszystkie emocje i przeżycia pokoleń zostają w tej pamięci zapisane. Według tej teorii moje pokolenie ma genetycznie przekazane przez rodziców wszystko to, co stało się ich udziałem. Moja cała rodzina, ojciec, matka, dziadek, dwóch braci ojca, przebywała podczas okupacji w obozach koncentracyjnych. Dziadek i stryj już stamtąd nie powrócili. Ojciec całą okupację spędził w obozach – na Majdanku, później Flosssenburgu. Wykazał się niezwykłym hartem ducha i siłą woli przetrwania. Opowiadał o tym pobycie niewiele i pusty śmiech mnie ogarnia, gdy czytam teraz o represjach i cierpieniach niektórych bohaterów okresu powojennego. Niczego oczywiście im nie ujmując. Paradoksalnie zaraz po wojnie, moi rodzice (ponieważ nie mieliśmy gdzie mieszkać), dostali przydział na mieszkanie w baraku na Majdanku, znajdującym się w odległości pięciu metrów od drutów kolczastych tego obozu. Był to barak, w którym w czasie wojny mieszkała obsługa SS. Nie tylko moja rodzina tam mieszkała, gdyż mieszkaniem nazywało się wtedy jedno z wielu pomieszczeń tego baraku. Ja, jako małe dziecko, widziałem ten obóz z bliska. Szczątki i pozostałości nie były jeszcze wtedy uporządkowane i zarchiwizowane tak jak dzisiaj, w formie muzeum fotograficznego. Było konkretnie. W krematorium wciąż leżały nie do końca spalone zwłoki ludzkie. W barakach tysiące lalek i misiów, zabawki pozostawione przez dzieci. Barak – przetwórnia ciał ludzkich na mydła, abażury z ludzkiej skóry, barak – wypełniony tylko okularami lub włosami ściętymi z głów kobiet. Oglądałem to jako małe dziecko, gdyż prawdę mówiąc, nikt na mnie nie zwracał uwagi. Tylko w nocy strażnicy obozu, z latarkami i łopatami szukali zakopanego pod tymi barakami złota. Pozostawionego przez więźniów obozu, mających nadzieję, że się nim kiedyś wykupią z rąk oprawców. Nie byłem więźniem, ale chyba nie bez powodu całe życie mam sny, że w tych obozach jestem i bezustannie z nich uciekam. Więc coś jest „na rzeczy”. Dzisiaj, gdy widzę, co się wokół dzieje, zastanawiam się, do czego wy, ludzie, dążycie? Gdy jako siedemnastoletni chłopiec, nic o życiu niewiedzący, dostałem się na ASP w Warszawie, zamieszkałem w akademiku w jedenastoosobowym pokoju. Z mężczyznami dużo starszymi ode mnie. Bardzo chciałem im we wszystkim dorównać, a oni szybko mnie nauczyli, jak należy „korzystać z uroków życia”. Te sześć lat, bardzo radosnych lat bycia studentem także wywarło wielki wpływ na moje późniejsze dorosłe życie. Nie odpowiadam Ci może na temat, ale czy ja wiem… przecież ta historia wpłynęła na moją tożsamość. Zawsze starałem się mieć dystans do życia, a przede wszystkim do siebie. A nawet przyznam się, że miałem lekceważący stosunek do siebie. Teraz, na skutek choroby, życie mnie lekceważy i nie potrafię się z tym pogodzić. Spieszę się na miarę moich obecnych możliwości i żyję tylko od obrazu do obrazu. Mam chwile upadku wiary w sensowność moich działań, ale się z tego podnoszę i zaczynam od nowa. To oczywiście banalne, ale gdy stoję nad obrazem, wszystkie inne problemy przestają mieć jakiekolwiek znaczenie.
Nie można mieć dobrego samopoczucia po takich przeżyciach. Żywy odbiór tego wszystkiego musi odbijać się w twórczości. Kiedy oglądam Twoje obrazy, formują się w mojej głowie przedstawienia, widziałam je wcześniej. Pamiętam, jak kiedyś moi rodzice wrócili z urlopu i przywieźli albumy z Auschwitz. Były tam fotografie, które noszę w sobie do dzisiaj. I w Twoich obrazach siła wyobraźni miesza roślinność ze wspomnieniami, uderza moc odbioru. Właściwie to większość ludzi widzi w Tobie rysownika, autora komiksów. To trudne, przebić się z tego postrzegania?
Kilka lat temu, gdy postanowiłem zakończyć rysowanie komiksów i powrócić do malarstwa, wiedziałem, że nie będzie łatwo odciąć się od tej mojej zakończonej działalności. „Urwać” się od niej definitywnie. Pomimo iż moje komiksy ukazywały się wtedy sporadycznie i praktycznie na rynku nie istniałem, nadal miałem pewną liczbę fanów, którzy nie wierzyli, że to koniec. Że przestałem je pisać i rysować.
Miałem nawet taki plan, że moje obrazy, na nowo malowane, zacznę pokazywać pod jakimś pseudonimem, aby miniona działalność nie miała wpływu na opinie o malowaniu. Ale przy okazji pierwszej, zresztą niezbyt udanej, wystawy ktoś na ten temat napisał w internecie i taki pomysł spalił na panewce. Czyli maluję jako ja, Tadeusz Baranowski – znany nadal z tego, że onegdaj rysował i pisał historyjki obrazkowe. Zresztą wówczas mało kto traktował poważnie tę wykonaną przeze mnie woltę i moi fani traktowali moje malowanie lekceważąco i z przymrużeniem oka. Jako fanaberię „niespełnionego artysty. Potrzebowałem kilku lat, aby zaczęto to, co teraz robię, traktować poważniej. Powstała po pewnym czasie zupełnie nowa grupa ludzi, których malarstwo interesowało bardziej niż komiksy, i zaczęto doceniać to, co teraz robię. Domyślam się jednak, że wiele lajków, które obecnie otrzymuję, pokazując moje obrazy na FB, pochodzi od fanów komiksowych. Z tak zwanej czystej sympatii do starych komiksów, a nie do aktualnie malowanych obrazów. Jednak wielu z nich przestało się już interesować tym, co aktualnie robię. I dla jasności: z tymi komisami to było tak. Gdy byłem dzieckiem, praktycznie, poza jakimiś paskami komiksowymi na ostatniej stronie lokalnej gazety, dostępu do nich nie było. Owszem, wycinałem, zbierałem i wklejałem je do zeszytów. To były dla mnie takie rysunkowe krainy fantazji. Chodziłem już wtedy do szkoły muzycznej, a ciągnęło mnie raczej w kierunku nauk przyrodniczych i rysowania. Rysowałem na lekcjach w szkole, na ławce miałem ustawione butelki z kolorowymi tuszami i o dziwo żaden nauczyciel mi tego nie zabraniał. Niektórzy nawet uważali, że to mi pomaga w nauce. W liceum w Lublinie zaczął mnie także interesować jazz tradycyjny i grałem w szkolnym zespole ragtime’y na pianinie. Pojawiły się wtedy ponownie komiksy. Ale to już nie na temat.
Zaraz zaraz, jak to nie na temat?! Czyli najpierw grałeś na pianinie? To niezwykły zestaw: muzyka i rysowanie. Opowiedz, jak to było. I jeszcze jedno: to, że publiczność się zmienia, jest czymś naturalnym. Jestem fanką Twoich komiksów i malarstwa, wydaje mi się, że zbyt kategorycznie odnosisz się do ugruntowanej pozycji rysownika. Jak napisałeś, tamten rozdział się zakończył, przyszedł czas na malowanie. Twoje obrazy są rozpoznawalne i nie łączyłabym tej niechęci odbiorców z niczym innym, jak tylko z ogólnym chaosem w galeriach w Polsce, z brakiem krytyki i zupełnie innym stanem świadomości ludzi. Myślę, że każdy malarz styka się z podobnym odbiorem i ze ścianą niezrozumienia. Trudno oczekiwać od ludzi, by dali się porwać sztuce, skoro zajmują się głównie sobą. Nie masz jednak wrażenia, że niezależnie od czasów malarz zawsze stykał się z grupką ludzi, którzy rozumieli i podziwiali jego twórczość? Masz w sobie uczucie niespełnienia, z czego to wynika?
To znowu zacznę „od tyłu”. Muszę najpierw powiedzieć, skąd się wziąłem w tym Zamościu. Rodzina mojego ojca pochodziła z okolic Wilna, a mój dziadek był zawodowym podoficerem Wojska Polskiego. Tuż przed samym wybuchem wojny garnizon dziadka został przeniesiony do Zamościa, a wraz z wojskiem wędrowały za nim całe rodziny. Tak więc wojna zastała rodziców w Zamościu i tu się urodziłem. Po wojnie, tam gdzie wcześniej mieszkali, było już ZSSR i nie mieli do czego wracać. Nastały czasy stalinowskie i tu można by było to i owo opowiedzieć, ale miało być o graniu i rysowaniu, czego wciąż nie mogę zacząć. W Zamościu ojciec zaczepił się na jakiś czas jako nauczyciel w Liceum Sztuk Plastycznych, ale trwało to krótko i zaczął dojeżdżać do Lublina, by pracować i uczyć w tamtejszym liceum. Była nędza. Więc robił, co mógł. Wracając jednak do tematu grania i rysowania. Pomysł, abym został sławnym pianistą, nie narodził się w głowie pięcioletniego chłopca, ale w głowie mojego ojca. W wieku pięciu lat wolałem raczej biegać po łąkach ze starszymi kolegami, wrzucałem naboje karabinowe (których wszędzie było pełno) do ogniska. Naboje ładnie eksplodowały, a my z gałęziami przypominającymi pepesze, prowadziliśmy między sobą zabawę w wojnę. Jeszcze przed rozpoczęciem nauki w szkole podstawowej zacząłem pobierać prywatne lekcje fortepianu. Nie miałem przecież w tym wieku jakichś określonych zainteresowań i do nauki grania na pianinie zostałem przymuszony. To mój ojciec postanowił, że będę wirtuozem. Był to pierwszy podstawowy błąd pedagogiczny popełniony przez mojego ojca, który przez całe życie znany był przede wszystkim z tego, że był właśnie znakomitym pedagogiem, wielbionym przez uczniów. Pierwszy nauczyciel muzyki był wariatem. Bezustannie wrzeszczał podczas lekcji nad siedzącym przy pianinie dzieckiem. Do dziś pamiętam jego nazwisko, chociaż to jest u mnie prawdziwym ewenementem, pamiętać czyjeś nazwisko sprzed lat. A w tamtych latach (koniec lat czterdziestych) największymi wydarzeniami w Polsce były Konkursy Chopinowskie. Transmitowane od rana do wieczora przez radio. Zatem na okrągło leciało z radia: „Ukochany kraj, umiłowany kraj, ukochane i miasta i wioski…” oraz występy Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze”. I ponownie transmisje lub retransmisje z Konkursu. Miałem w domu pianino, w drzwiach pokoju zamontowaną huśtawkę i wyglądało to tak: pół godziny ćwiczenia na pianinie, piętnaście minut huśtawki, pół godziny pianina, piętnaście minut huśtawki. I tak przez cały dzień. Wtedy szczerze znienawidziłem ten instrument. Chociaż dużo później, gdy grałem jazz, dostarczył mi wielu chwil prawdziwej euforii i radości. Ale to osobna opowieść. Niebawem przenieśliśmy się do Lublina (najpierw jednak na ten Majdanek) i zacząłem tam chodzić, do normalnej podstawowej szkoły muzycznej, gdzie dalej pobierałem nauki gry na fortepianie. A jakże! Teraz dopiero zacząłem się nieco interesować sztukami pięknymi (oprócz nauk przyrodniczych) i zaczynałem coś nieudolnie rysować. Ojciec w tym czasie całkowicie był pochłonięty szkołą i rzeźbieniem. Tato był moim zainteresowaniom plastycznym całkowicie przeciwny, traktował je lekceważąco i nadal wierzył, że zostanę wirtuozem fortepianu. Był cały czas przeciwnikiem, abym kiedyś został artystą plastykiem. Może tu się skrywają częściowo odpowiedzi na pytania dotyczące niespełnienia i szczęścia?! O zrozumienie mojego malarstwa, lub też o jego niezrozumienie, nie mam do nikogo żalu. Mogę mieć pretensje jedynie do siebie. Po studiach miałem już spore sukcesy, dużo wystaw. Pojawiały się bardzo dobre recenzje z wernisaży. A wystawiałem w Zachęcie i w jej archiwach znajdują się nadal moje obrazy. Józef Szajna, ówczesny dyrektor Teatru Studio, kupował ode mnie obrazy do znajdującej się przy teatrze galerii, podobno wciąż tam są. Pewne wydarzenie z lat osiemdziesiątych spowodowało, że odszedłem od malarstwa. Do przydzielonej mi na Pradze pracowni dokonano włamania i zniszczono wszystkie znajdujące się tam moje obrazy. Zostały połamane, umazane fekaliami i pocięte ostrymi przedmiotami. Nie wróciłem już do tego pomieszczenia, nie próbowałem tego ratować, a że byłem młodym człowiekiem, odnoszącym jakieś „sukcesy”w dziedzinie tworzenia komiksów, łatwiej mi było pomyśleć, że mam jeszcze czas i do tej pracy twórczej wrócę. To była zadra, która tkwiła i tkwi we mnie właściwie przez całe życie. Teraz, malując, tak jak kiedyś rysując komiksy, nie robię tego z myślą o sukcesach komercyjnych. Mam już tak mało czasu. I chyba bezustanny żal do siebie, że tak pokierowałem życiem zawodowym. I bezustanny niepokój, czy jeszcze coś mi się uda zrobić. Tak naprawdę nigdy nie byłem z siebie zadowolony. To wyniesione z domu poczucie niedowartościowania. Wtedy właśnie przestałem malować i nie ma co się dziwić, bo nic nie trwa wiecznie.
Niezwykłe. To niezadowolenie z siebie mam i ja. Zastanawiam się, czy to nie jest właśnie wynik tego, że nasi niezadowoleni ze swoich osiągnięć rodzice przenosili na nas niespełnione ambicje. Co za tym idzie, każde niespełnienie rodziło poczucie winy, więc te ciągłe ucieczki w różne dziedziny sztuki przynosiły chwilową ulgę, zagłuszały kłębiące się w głowie powinności. Po prostu emocje, od których się uzależniasz. I szukasz siebie, a ciągle łapiesz się na tym, że tego się od Ciebie oczekuje. Czy rysowanie i pisanie komiksów oznaczało umiarkowane zainteresowanie malarstwem? Czy to jednak brak autorytetów, jakiejś siły, która przytrzymałaby Cię przy sztaludze? Wiemy z biografii wielu artystów, że jednak bez tego wsparcia, mecenatu ostatecznie ludzie podążali i wikłali się w zajęcia niezgodne ze swoimi upodobaniami. Zapętlone to wszystko, ale przecież artysta to człowiek wiecznie pobudzony, nerwowy, żyjący w relacjach z pięknymi ludźmi i – niezależne od zwykłej presji – realizujący się. Masz niezwykły talent, jesteś wspaniałym człowiekiem; kiedy patrzysz wstecz, jak siebie widzisz w tym wszystkim? A może jednak miałeś przed sobą autorytet, który wskazywał Ci drogę?
Rysowanie komiksów w Polsce, odkąd pamiętam, zawsze było czynnością niezbyt chlubną dla „prawdziwego” artysty. Pomimo iż w latach siedemdziesiątych komiks drukowany w „Świecie Młodych” był głównym wabikiem, dla którego młodzież kupowała tą gazetkę. Stosunek do komiksu był zawsze lekko pogardliwy i nawet teraz, gdy sporo się już w tej materii zmieniło, użycie określenia „komiks” lub „komiksowy” jest sposobem na wyrażenie lekceważącego stosunku do na przykład recenzowanej literatury i deprecjonuje jej wartość. Takie uwagi obserwuję często czytając wywiady, felietony pisane przez znane osoby, uznanych recenzentów, felietonistów. Na przykład: „Ta powieść [sztuka, obraz] to jest właściwie taki komiks…”. Komiks, czyli coś gorszego. Moich komiksów nie chciano tłumaczyć na języki obce. Mówili: „Proszę pana, ja nie czytam komiksów…”. Pewnie. Komiks to nie to samo, co Miłosz czy Szymborska. Byłem, i nadal jestem, całkowitym amatorem, jeśli chodzi o rysowanie komiksów. Niewiele o nich wiedziałem, nie było do nich dostępu. Na ASP komiksami się nie interesowałem, jak już, to tylko próbowałem grać na fortepianie, czasem przypadkowo grając z renomowanymi zespołami lub też przez pewien czas akompaniując w powstającym kabarecie Macieja Zembatego. Zbaczam z tematu, ale przecież tylko sobie gawędzimy. Na ASP także dostałem się jako chłopiec bez przygotowania plastycznego. I mój pierwszy profesor, Andrzej Jurkiewicz, wspaniały pedagog, mógłby być nazwany moim prawdziwym mentorem. Gdyż to on szczerze wierzył, że będzie ze mnie wielki malarz i przez pierwsze dwa lata studiów wpływał na kształtowanie mojej plastycznej świadomości. To on obudził we mnie tego prawdziwego ducha twórczego i uwolnił od stereotypowego myślenia. Mogę teraz powiedzieć, że jako malarz zawiodłem profesora. Po ukończeniu studiów malowałem intensywnie i, jak pisałem wcześniej, brałem udział w licznych wystawach. W komiksy wkręciło mnie życie, potrzeba pracy i utrzymania rodziny, wypadek z włamaniem do pracowni. I tak do tego doszło. Zaprojektowałem pierwszą kolorową szatę graficzną „Świata Młodych” i przyjęli mnie do roboty. Rozpocząłem tam pracę jako grafik. Gdy zacząłem pisać i rysować swoje komiksy, miałem do nich stosunek kompletnie luzacki i podchodziłem bez nabożeństwa do tego, co robię. Bardzo mnie to wtedy bawiło. Żartowałem sobie ze wszystkiego, przede wszystkim z komiksu. Denerwowało mnie sztampowe podejście rysowników do tego gatunku. Te napompowane „gierojszczyzną” postacie. Nie byłem dobrym warsztatowo rysownikiem komiksów, więc raczej bawiło mnie to, co robiłem ze scenariuszami. Pisałem absurdalne scenariusze i nie wiem, jak to się stało, że ludzie to kupili. Nikt mi się wtedy nie wcinał w moją pracę, co wyszło tylko na dobre. Myślę, że stało się tak głównie dlatego, że „Świat Młodych” potrzebował trzech odcinków komiksu w tygodniu i nie było zbytnio dużo czasu na dywagowanie nad wykonaną pracą. Powiem też szczerze, że chyba i redaktorów to niewiele interesowało, chcieli mieć komiks na czas, i tyle. Nie wiem, czy się jakoś specjalnie wczytywali w scenariusze. Rysowanie i pisanie szło mi wtedy łatwo. Podkpiwałem sobie wówczas w tych historyjkach z samego siebie i z pseudo bohaterów opowieści komiksowych. Na malowanie miałem więc coraz mniej czasu, bo nagle pojawiło się wielkie zapotrzebowanie na historyjki, a ja uznałem, że mam przed sobą całe życie, żeby do malarstwa wrócić. Uznawałem to za chwilową przerwę w twórczości malarskiej, do której już za chwilę, już zaraz – wracam. O malowaniu cały czas myślałem. I miałem z powodu odwlekania powrotu do niego coraz większe kompleksy. Ale kula już się z górki toczyła. Któregoś dnia, w latach osiemdziesiątych, idąc ulicą w Warszawie, natknąłem się na kolegę ze studiów, dzisiaj uznanego już artystę. I ten artysta powiedział wtedy, patrząc mi w oczy z ironiczną satysfakcją, mniej więcej tak: „I cóż to, kolego, miało się się takie wielkie «zadęcie» bycia artystą, a skończyło się na rysowaniu komiksów?”. To był bolesny policzek. Twórczość tego kolegi pamiętam jeszcze ze studiów. Polegała ona z grubsza na kopiowaniu w zaciemnionym pomieszczeniu, z rzutnika na płótno, starych czarno-białych fotografii. Przyglądałem się mu wtedy podczas tej pracy i miałem wrażenie, że on sobie robił ze wszystkich „jaja” i że doskonale o tym wiedział. Te kopiowane ze zdjęć obrazy przyniosły mu uznanie „znawców” malarstwa, sławę i pozycję uznanego artysty. Zacząłem więc unikać środowiska artystycznego, jako ten gorszy. Ja, ze swoimi historyjkami obrazkowymi, byłem raczej wtedy znaną ciekawostką komiksowych spotkań autorskich. Dzieła „zniszczenia” mnie jako malarza dokonała wówczas wspomniana już wcześniej historia włamania do mojej pracowni i dewastacja dotychczasowego dorobku. W latach siedemdziesiątych wydawnictwa wyczuły, że komiks może być dochodowy, i zaczęły wstydliwie wydawać komiksy, oczywiście jako narzędzie propagandowe. To tłumaczyło ich drukowanie. O ile były komiksami o dzielnej, jak zawsze, milicji („Kapitan Żbik”), komiksami historycznymi (o zwycięstwach oręża polskiego nad Germanami), komiksami o partyzanckiej przyjaźni polsko-radzieckiej. Pożądany był także komiks na podstawie „Stawki większej niż życie”. To były komiksy pożyteczne. Miały charakter wychowawczy i naginały historię do aktualnych potrzeb. Albo jeszcze na przykład komiks sportowy, o sukcesie drużyny Górskiego w mistrzostwach świata w piłce nożnej. Nikt nie umiał napisać sobie scenariusza i rysownicy rysowali to, co im do rysowania podkładano. Pisaniem słusznych scenariuszy zajmowali się zatrudnieni w wydawnictwach politrucy. Taki komiks o dzielnym kapitanie milicji miał uzasadnienie, był dopuszczany do druku, a miłośnicy tego gatunku, jak to miłośnicy, czytali to, co aktualnie było na rynku dostępne. Dzisiaj te komiksy nazywa się „kultowymi”. Transformacja ustrojowa niewiele zmieniła. Komiks był dalej wykorzystywany do celów „dydaktycznych”, i tak powstawały komiksy o Solidarności, o papieżu Janie Pawle II, komiksy o Powstaniu Warszawskim i tak dalej. Mówimy o polskim komiksie. Pełniły one dalej ściśle określoną rolę i kto chciał mieć komiks wydrukowany, takie rzeczy rysował. Odrzucałem te propozycje. Komiksy rysowane na zapotrzebowanie polityczne były wydawane w dużych nakładach, ambitne, rysowane przez wybitnych twórców, wędrowały do szuflad autorów, ewentualnie, często z łaski, były drukowane przez jakieś znaczące wydawnictwo. Nie szły już za tym duże honoraria. Posiadanie wydrukowanego albumu w twardych okładkach miało dać autorowi wystarczającą satysfakcję. Zawsze byłem sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Przez długi czas byłem w tym szczęśliwym położeniu, że taka postawa się sprawdzała, liczono się ze mną i jeszcze zarabiałem pieniądze. Po zmianach ustrojowych bardzo cierpiałem, gdy musiałem się naginać do żądań nowo powstałej kasty dorobkiewiczów, wykonywać różne chałtury i realizować poronione pomysły, aby mieć z czego żyć. W wieku pięćdziesięciu lat zostałem uznany za „towar przeterminowany” i nienadający się już do czegokolwiek. Myślałem, że to jakiś okres przejściowy. Ale wówczas okazało się, że nawet ewentualne wydawanie moich komiksów jest uzależnione od czyjegoś widzimisię. „A takiego!” – pomyślałem. Dlatego przez pewien jeszcze czas sam sobie drukowałem. Aż w końcu doszedłem do wniosku, „że trzeba umieć się wycofać z arenki, gdy zaczyna służyć sofa do drzemki…”.
Ale czy to nie jest tak, że nie wiadomo, kim są czytelnicy i czego tak naprawdę oczekują? To trudne, kiedy przygotowujesz propozycję artystyczną, a zewsząd dociera do Ciebie, że ludzi interesują plakaty z Ikea. Jesteśmy w defensywie od zawsze i nie ma, przynajmniej ja nie znajduję, na to recepty. Może właśnie teraz przyszedł czas, na to, co chcesz powiedzieć. Róbmy swoje! Ale wróćmy do Twojej opowieści. Skończyłeś pięćdziesiąt lat i co działo się dalej? Przecież nie przedrzemałeś tego czasu.
No nie, nie przespałem. I siłą rzeczy, jednak wracam do czasów, gdy byłem uczniem Podstawowej Szkoły Muzycznej w Lublinie. W końcu mój ojciec, jako dyrektor Liceum Sztuk Plastycznych i obywatel zasłużony dla miasta Lublina, otrzymał służbową norę na strychu w szkole i tam zamieszkaliśmy. Po Majdanku. Mieszkaniem nazywały się dwa pomieszczenia przy strychu, przedzielone korytarzem szkolnym. Za ścianą były klasy szkoły i odbywały się tam lekcje liceum. Była też w tym „mieszkaniu” kaflowa wiejska kuchnia, do której trzeba było nosić z piwnicy (trzy piętra) węgiel, aby coś ugotować i mieć ciepłą wodę. Robiła to codziennie moja matka. Ze szkoły muzycznej niewiele pamiętam. Dalej nie cierpiałem przymuszania mnie do nauki muzyki. Z tym że teraz była to już nauka profesjonalna, obejmująca wiele dziedzin przygotowania ucznia do późniejszej roli artysty muzyka. W domu znajdowało się sporo przedwojennych książek poświęconych sztuce i wiele godzin, leżąc na podłodze, wertowałem grube tomy z malarstwem, rzeźbą i architekturą. Szczególnie utkwił mi w pamięci opasły tom z malarstwem Rubensa. Pewnie ze względu na wielką liczbę nagich kobiet tam namalowanych, co – oprócz samego malarstwa – dziewięcioletniego chłopca niezwykle interesowało. Były to obrazy w stylu klasycystycznym i dość kiepskie. Tak więc dzięki Rubensowi wzrastało moje zainteresowanie malarstwem, a także i ciekawość wobec płci odmiennej. Coś tam wówczas usiłowałem już rysować, ale ojciec nie traktował tego poważnie. Z ojcem bywały wypady przyrodnicze na łąki i ryby, więc wzrastały we mnie również inne zainteresowania, w tym przyrodnicze. Zacząłem zbierać znaczki pocztowe poświęcone przyrodzie. Zdobywałem je za pieniądze, które otrzymywałem od matki na bułki, które miałem sobie kupić na śniadanie do szkoły. Miałem później duży zbiór cennych znaczków i wielokrotnie je traciłem i kolekcjonowałem na nowo. Pieniądze przeznaczone na śniadania, wracając ze szkoły, zacząłem także wydawać na literaturę piękną w pobliskiej księgarni. Były to takie pozycje jak: „ Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej podróży”, „Wyspa skarbów”, „Biały kieł” czy „Tajemnicza wyspa”. Taki tomik kosztował wtedy dwa złote i czterdzieści groszy. Jakieś dwie bułki. W szkole muzycznej, oprócz zwykłych przedmiotów, były też inne zajęcia muzyczne, do których należało między innymi uczestniczenie w chórze. Nie cierpiałem tego, tym bardziej że moi koledzy zaczęli przechodzić już mutację, byli zwolnieni na tę godzinę ze śpiewania i szli na boisko grać w piłkę. Więc i ja któregoś dnia za poradą mojego szkolnego kolegi zasymulowałem zbliżającą się u mnie mutację. Polegało to na „robieniu kogutów” głosem, gdy nauczyciel kazał mi powtarzać śpiewem, wystukaną przez niego na klawiszach melodyjkę. Zostałem z chóru zwolniony, godzinami grałem w piłkę i byłem potem bardzo „usportowiony. Jednak moja niechęć do grania gam, palcówek i pasaży nadal trwała, a tu zbliżał się (na zakończenie siódmej klasy), egzamin, który miał mnie zakwalifikować automatycznie do dalszej nauki muzyki w Liceum Muzycznym. Na tym egzaminie dokonałem niezwykle bezczelnego wyczynu, który miał mnie z premedytacją zdyskwalifikować jako potencjalnego pianistę. Otóż egzamin odbywał się sam na sam z wysoką komisją egzaminacyjną. Delikwent siadał przed komisją przy fortepianie i na jej żądanie musiał zagrać z pamięci (!!!) wymienione przez komisję gamy i utwory tak zwane poważne. Wówczas ja wyciągnąłem z przyniesionej przez siebie teczki nuty, postawiłem je na fortepianie i zacząłem udawać, że próbuję rozczytywać z nich zadany mi do zagrania utwór, choć oczywiście znałem wszystkie na pamięć. Zrobił się skandal, wyproszono mnie z sali egzaminacyjnej i myślałem, że mam już szkoły muzyczne z głowy. Siłą rzeczy będę musiał teraz zdawać egzamin do Męskiego Liceum Ogólnokształcącego imienia Stanisława Staszica w Lublinie. Jednak rodzic nie poddał się całkowicie. Może o tym następnym razem, jeśli ma to jakiś sens.
Część 2
Oczywiście, że ma sens. Dostałam mnóstwo zapytań, kiedy ukaże się kolejna część. Wracając do czasu szkolnego, do egzaminu. Zagrałeś na nosie egzaminatorom i co zrobił Twój tato?
Wracam do „muzycznego” wątku. W Lublinie, oprócz bezpłatnej, oczywiście państwowej szkoły muzycznej, funkcjonowała także państwowa, ale chyba płatna, średnia szkoła muzyczna. Tak więc po oblaniu egzaminu z fortepianu w szkole podstawowej, zdawałem egzamin osobno do męskiego gimnazjum im. Stanisława Staszica oraz, nie bardzo pamiętam, jak to było, również osobno, dzięki staraniom mojego ojca, zacząłem uczęszczać do liceum muzycznego na dalszą naukę gry na fortepianie. Chciałbym tu powiedzieć, że nie byłem jakimś debilem nienawidzącym muzyki. Muzykę lubiłem, lubię, słuchałem jej i słucham całe życie, ale jako krnąbrny smarkacz, zawsze robiłem tylko to, co lubiłem najbardziej. Nie znosiłem przymusu, i to mi pozostało na całe życie. Ojciec, raz na kwartał, po każdej wywiadówce, na które chodziła moja matka, stawał się prężnym ramieniem sprawiedliwości i ja byłem przygotowany na ten okresowy dopust boży. Wiedziałem, że to będzie musiało nastąpić, minąć i tak do następnego razu. Być może podświadomy lęk przed tym naszym pięknym światem krystalizował się we mnie w tamtym okresie. Ten lęk noszę w sobie bezustannie, tłumiłem go na różne sposoby, miał – i wciąż ma – wielki wpływ na moje dorosłe życie. Dzisiaj ojca rozumiem, ale nadal mam w sobie to, że próby przymuszania mnie do czegoś siłą wywołują ataki gniewu i buntu. Sprawę gry na fortepianie załatwiłem szybko. Któregoś razu w akcie desperacji pokaleczyłem sobie przed lekcją muzyki opuszki palców prawej ręki. Dopiero wtedy nastąpiło otrzeźwienie i dano mi spokój z przygotowywaniem do roli wirtuoza. A ja, już jako uczeń liceum ogólnokształcącego, zacząłem grać jazz tradycyjny w szkolnym zespole jazzowym, założonym wraz podobnymi do mnie osobnikami. I to była wtedy moja prawdziwa druga pasja. O czym wspomnę może później, bo to, jak na tamte czasy, było prawdziwą przygodą. Przygodą, która miała swoje plusy i minusy. Mój ojciec zaszczepił we mnie dwie rzeczy: miłość do przyrody i absolutnie perfekcyjne wykonywanie pracy. Praca dla ojca była rzeczą najważniejszą i tak też stało się ze mną. Z oczywistą szkodą dla mojego późniejszego osobistego życia rodzinnego. Przymus doskonale wykonywanej pracy, lub tylko dążenia do tego, aby była perfekcyjnie wykonana, stał się, można powiedzieć, moim natręctwem. Potem, po każdej takiej „orgii pracy”, musiało nastąpić jakieś rozładowanie, ucieczka od wszystkiego. Miałem bezustanne poczucie uciekającego czasu. Mam go całe życie. W latach pięćdziesiątych wykonanie rzeźby w marmurze to było wyzwanie na miesiące, jeśli nie lata. Nie było takich narzędzi, możliwości ułatwienia sobie pracy jak dzisiaj. Do pracowni ojca przywożono dwustukilogramowy głaz z pola, który on najpierw obkuwał do właściwej formy miesiącami, potem szlifował ręcznie do gładkości, a później, znowu miesiącami, polerował szmatką do połysku. Trudno się dziwić, że takich rzeźb pozostało kilka. Te, które robił w glinie, odlewy z gipsu i z innych dostępnych wtedy materiałów, były nietrwałe, poprzepadały i ulegały zniszczeniu. Zostało po nim niewiele rysunków i trochę prac w muzeum na Zamku w Lublinie. O perfekcjonizmie ojca niech świadczy taki przykład. Bardzo rzadko (niestety musiał) wykonywał prace zlecone. Jedną z nich była renowacja i naprawa zniszczonej średniowiecznej sztukaterii pod sufitem w sali kościoła. Elementy ozdobne, całkowicie przegnite, należało odtworzyć do stanu pierwotnego. Było tego kilkadziesiąt metrów bieżących ornamentów. Ojciec, żeby naprawa była trwała, nie reperował tego zwykłym gipsem, ale kupował w aptekach gips dentystyczny. Myślę, że wszystko wokół ulegnie kiedyś zniszczeniu, ale ten gips pozostanie na następne wieki. Robił to z cierpliwością i pietyzmem starego zegarmistrza. Długo i powoli. Więc gdy już byłem studentem ASP, przyjechałem kiedyś do Lublina i postanowiłem przyśpieszyć te prace i mu pomóc. Gdy już wlazłem na rusztowania, zadufany w sobie, na jego oczach odtworzyłem głowicę kolumny w bardzo krótkim czasie, próbując udowodnić, że można to zrobić równie dobrze, ale znacznie szybciej. Ojciec, który w tym samym czasie robił coś obok, pokiwał głową, nic nie mówiąc. Byłem z siebie wtedy bardzo dumny. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się od matki, że gdy zlazłem z rusztowania, ojciec, nie dowierzając, że coś takiego można zrobić dobrze w takim krótkim tempie, rozwalił moją robotę i zrobił ją jeszcze raz, po swojemu. Nigdy mi o tym nie powiedział. Myślę, że dzisiaj, robiąc tygodniami obrazy, które są niezwykle trudne w wykonaniu, nie poddaję się jednak, czerpię z tamtych doświadczeń. Przecież mógłbym ten obraz zrobić w kilka dni, jednak sumienie nie pozwala mi na omijanie trudności dla wygody. Tracę w związku z tym masę czasu, ale nie potrafię inaczej.
Ja gram
Ale rozbił ten ornament, bo uznał, że nie będzie trwały? Każdy proces kształtowania wiąże się z buntem. Ty w tym wszystkim łapałeś jednak dystans. Wydaje mi się, że proces twórczy, o którym opowiedziałeś, jest dzisiaj czymś niezwykłym i niespotykanym. Przyglądam się ludziom, jak szybko żyją, nie przykładając się do tego, co robią. To do niczego dobrego nie prowadzi. Ale wracając do szkoły i pasji – dobrze się bawiłeś, grając w zespole jazzowym?
Dlaczego rozbił zrekonstruowany przeze mnie fragment ornamentu, nie wiem. Może rzeczywiście zrobiłem coś nie tak, a może po prostu nie był przekonany, że można było tę pracę wykonać dobrze, poświęcając jej mniej czasu niż on by go na nią poświęcił. Faktem jest, że nie chcąc deprecjonować mojej wiary w siebie, wykonał ornament ponownie, po swojemu. Od początku naszej rozmowy mówię wiele o ojcu, który pomimo, że był wiecznie nieobecny w domu i od świtu do nocy przebywał w tym samym budynku szkolnym, bo w nim pracował i tam właśnie mieszkaliśmy, miał jednak, jak widać, na mnie wielki wpływ. Nic nie wspominam o mamie, która podporządkowała się takiemu stylowi życiu w naszym domu. Dbała o to, żeby w tych trudnych czasach wszystko w miarę normalnie funkcjonowało, mając niewielkie możliwości finansowe, bo dysponowała tylko nauczycielską pensją ojca. On cały swój czas poświęcał działalności pedagogicznej i jak ognia unikał wykonywania chałtur. Pomimo że miał takie możliwości. Była bieda, ale każdego ranka wychodziłem do szkoły w jedynej, jaką miałem, pranej codziennie, czystej i wyprasowanej białej koszuli oraz w jedynym wyprasowanym granatowym garniturku. Bo biała koszula i granatowy garniturek z tarczą na ramieniu stanowiły też jedyny obowiązkowy ubiór, w jakim można było wówczas przychodzić do szkoły. I rano, w drzwiach szkoły, stał jakiś nauczyciel (przeważnie od przysposobienia wojskowego). Stał i sprawdzał wygląd przychodzących uczniów, a przede wszystkim, czy przyszyta jest do rękawa tarcza z nazwą szkoły, co było obowiązkowe. Ewentualnie, jeśli to był belfer od PW, sprawdzał też, czy uczeń nie ma zbyt długich włosów, co było oczywiście dla mnie najgorsze. Gdyż zawsze nosiłem dłuższe włosy niż inni chłopcy i nie chodziłem do fryzjera. Już w liceum strzygli mnie koledzy z Liceum Sztuk Plastycznych, z którymi nawiązałem siłą rzeczy, mieszkając w szkole, jakieś kontakty. Długie włosy i niechodzenie do fryzjera zostały mi do tej pory, co zresztą widać. Oprócz dbania o mój wygląd mama dawała mi co rano do ręki kilka złotych, abym sobie kupił coś do zjedzenia. A ja zasuwałem od razu z uzbieranym w ten sposób kapitałem do sklepu filatelistycznego, który był po drodze do szkoły, by zakupić sobie nowe znaczki przyrodnicze.
Wracając do tego zespołu jazzowego. Pierwszą prawdziwą przyjaźń koleżeńską nawiązuje się przeważnie w szkole. Miałem takiego kolegę, właściwie przyjaciela, w podstawowej szkole muzycznej. Pomimo że nasze drogi w życiu dorosłym się rozminęły, pozostał on na zawsze tym jedynym, prawdziwym szkolnym kolegą. Zmarł w ubiegłym roku po ciężkiej, niespodziewanej chorobie, ale pod koniec jego życia, nawiązaliśmy jeszcze ponownie kontakt. Nazywał się Jurek Dunin Kozicki. Jurek razem ze mną opuścił podstawową szkołę muzyczną i dostaliśmy się do tego samego Liceum Ogólnokształcącego. Właściwie to dzięki Jurkowi i jego ściągawkom, przekazywanym mi w zakręconym wiecznym piórze podczas egzaminu, zdałem do tego liceum egzamin z matematyki. Jurek marzył o grze na perkusji i w liceum te jego marzenia zaczęły się spełniać, gdyż jego ojciec mu tę perkusję kupił. Nie było to wtedy takie proste. Ponieważ jedyny producent tego instrumentu był w Łodzi i tylko u niego istniała możliwość jego nabycia. Jurek grał również bardzo dobrze na trąbce. I tak się jakoś złożyło, że w tym samym czasie w liceum pobierało nauki dwóch innych uczniów, mających kontakt z muzyką na niezłym poziomie. Jeden grał na klarnecie, drugi na puzonie. Tak więc: ja – fortepian, Jurek – perkusja i trąbka, koledzy – klarnet i puzon. W ten sposób stworzyliśmy komplet do zespołu grającego jazz tradycyjny. Zresztą wtedy każdy z nas grał przeważnie na dwóch instrumentach i były możliwości robienia roszad. Tej muzyki mogliśmy wtedy słuchać tylko w marnym odbiorze z Radia Luxemburg. Łapaliśmy ją na falach krótkich i pośród trzasków i zaników melodii, chłonęliśmy to, co można było usłyszeć. Słuchaliśmy i graliśmy potem te tradycyjne, znane kawałki tylko ze słuchu. Tak powstał nasz szkolny zespół jazzowy, który powoli zaczął zdobywać uznanie w oczach nauczycieli i w prowincjonalnym lubelskim środowisku. Nasz prestiż w pewnym momencie tak wzrósł, że niespodziewanie Lubelska Rada Narodowa (czy jak ją tam wtedy nazywano), postanowiła wysłać nas, jako reprezentantów miasta, na pierwszy festiwal zespołów jazzowych w Opolu i my tam zajęliśmy niespodziewanie trzecie miejsce. Do mnie zaś w trakcie „koncertów” w Opolu przychodzili członkowie zespołów z innych miast, pytając, gdzie będę zdawał egzaminy na studia, gdyż są zainteresowani współpracą ze mną jako pianistą. Chodziłem wtedy do dziesiątej klasy i był jeszcze przede mną rok liceum. Grałem ragtime, pewnie na dzisiejsze czasy naiwnie, ale z wielką pasją. Po powrocie do Lublina w Radzie Narodowej odbyła się wielka feta.
Pisałem o radościach i „smutkach” tego grania. Dwa słowa o tym. Raz na jakiś czas w szkole organizowane były dla poszczególnych klas potańcówki i wieczorki zapoznawcze. Ponieważ moje liceum było liceum męskim, zapraszano więc „równoległą” klasę żeńską, z lubelskiego żeńskiego liceum. Wtedy nasz zespół przygrywał na takich imprezach. I wychowawcy poszczególnych klas, które miały akurat taką potańcówkę, przychodzili do nas z pytaniami, czy możemy im zagrać tego dnia. Kiedyś więc przeholowałem i nauczycielce od matmy, była wychowawczynią innej klasy, u której miałem akurat dwóję z tego przedmiotu, odpowiedziałem bezczelnie, że z powodu tej złej oceny mój ociec z pewnością nie pozwoli mi grać, tylko każe się uczyć. Ojciec oczywiście o ocenie nic nie wiedział i gdy wróciłem do domu, dostałem w skórę. Ponieważ pani nauczycielka w dobrej wierze zadzwoniła do niego, aby powiedzieć, że nie jest z tą matematyką u mnie tak źle, ja się z tej dwójki wyciągnę i żeby pozwolił mi zagrać. Do pozytywów grania na wieczorkach zapoznawczych zaliczam jednak naszą wyjątkową pozycję wobec zaproszonych do nas młodych dam, możliwość oceny aktualnej sytuacji damsko-męskiej na parkiecie i „obcinanie” z podestu auli co piękniejszych osobników płci odmiennej, które z równym zainteresowaniem „obcinały” nasz „zespołowy czteropak”. Minusem było jednak to, że grając, nie miałem możliwości zaprosić dziewczyny do tańca. Ale ja wtedy i tak nic o życiu i „tych sprawach” nie wiedziałem i sama wymiana spojrzeń między mną i potencjalną wybranką, powodowała powstawanie nieznanych dotąd dreszczy. I tak, dzięki jazzowaniu, poznałem moją późniejszą, pierwszą licealną miłość.
Czyli jesteś w dziesiątej klasie. Grasz w zespole na klawiszach. Masz kłopoty z matematyką, ale radzisz sobie, bo przecież życie uczy najróżniejszych metod dochodzenia do celu. A wiesz, że w Irlandii wciąż obowiązują mundurki, białe i błękitne koszule, krawaty i krótkie włosy?! Jak się zatem wymigałeś z tego nieustającego upominania: „Jutro masz mieć krótkie włosy”? Pieniądze przepuszczałeś na znaczki, co jeszcze przepuszczałeś? Czy rodzice byli zadowoleni, że grasz jazz? A Jurek Dunin Kozicki? Długo razem graliście?
Do liceum zdawało się po ukończeniu siedmiu klas szkoły podstawowej i nauka trwała jeszcze cztery lata. Z matematyką problem był taki, że nie potrafiono mnie jej uczyć i pokazać mi, że matematyka (płeć żeńska) jest także nauką piękną i tajemniczą. I jest kluczem do zrozumienia wszechrzeczy. W latach pięćdziesiątych była oczywiście inna, o wiele prostsza matematyka niż teraz. Szkołę podstawową kończyłem ze znajomością tabliczki mnożenia, ułamków w układach piętrowych i początków algebry. W pewnym momencie nawet zacząłem odczuwać jakąś przyjemność w rozwiązywaniu tych zagadek (szczególnie trygonometrii), ale nie miałem szczęścia do nauczycieli od tego przedmiotu i zaczęły powstawać luki. Luki w znajomości tego przedmiotu to coś, czego nie można było nadgonić, jeśli się nie było na bieżąco. Czym większe powstawały zaległości, tym bardziej traciłem zainteresowanie matematyką. Do liceum zdałem tylko dzięki temu, że na egzaminie, w pustym wiecznym piórze, Jurek Kozicki podał mi wkręcone na rolce papieru rozwiązanie ułamków piętrowych. Były to chwile zabawne i pełne grozy, gdyż ławki podczas egzaminu były od siebie oddalone, a między rzędami przechadzali się nauczyciele, pilnujący, aby takie rzeczy się nie zdarzały. Groza zaś polegała na tym, że Jurek omyłkowo napisał mi tylko licznik ułamka piętrowego, bez mianownika. Ponownie więc musiałem podać mu puste wieczne pióro, aby napisał ten mianownik. Moje ponowne wstanie z ławki, przejście z mojego rzędu ławek do rzędu, w którym siedział Jerzy, wzbudziło już zainteresowanie nauczyciela. Wziął to pióro do ręki, ale na szczęście go nie rozkręcił. Kto wie, może doskonale wiedział, co jest grane, ale wykazał się zrozumieniem. To bardzo prawdopodobne, w każdym razie Jurek musiał mi to pióro jeszcze raz podać. Szczęśliwie się udało, dopasowałem licznik do mianownika i zdałem egzamin do Liceum imienia Stanisława Staszica w Lublinie. Potem miałem problemy ze wszystkimi przedmiotami, które zahaczały o wzory i matematykę. I z astronomią, która mnie pasjonowała, ale znowu wykorzystywała te nieszczęsne matematyczne wzory. Fizyka, chemia, dopóki omawiano więcej zjawisk przyrodniczych, było dobrze, gorzej się robiło bliżej tablicy Mendelejewa. Odpuściłem całkowicie próby nadrabiania zaległości. Rano przybiegałem wcześniej do szkoły, Jurek dawał mi swój zeszyt od matematyki z rozwiązanymi zadaniami domowymi. Nauczyciele w szkole zastanawiali się nad tym, jak to jest, że ja tak świetnie odrabiam zadania domowe, mam piątki z klasówek (Jurek), a przy tablicy znika cała moja wiedza matematyczna. Doszli do wniosku, że po prostu jestem bardzo nerwowym, wrażliwym chłopcem i spalam się psychicznie przy odpowiedzi. Dyrektor liceum i mój nauczyciel tego przedmiotu, po maturze powiedział mi wprost, że doskonale wiedział, że na przyszłych studiach już nigdy więcej z tym przedmiotem nie będę miał do czynienia i tylko dlatego dał mi na maturze trójkę z matmy. Nie było to do końca tak planowane, bo chciałem zdawać na architekturę i nawet złożyłem papiery na politechnikę w Warszawie, ale mój ojciec, po tej diagnozie nauczyciela, nie pozwolił mi pojechać na egzamin i miałem rok przerwy. W tym czasie przygotowywałem się już do egzaminu na Akademię Sztuk Pięknych. Miałem sporo czasu, chciałem być malarzem. Chodziłem po Lublinie ze szkicownikiem na pobliski targ rolniczy. Okoliczni rolnicy przyjeżdżali konno wozami drabiniastymi wraz ze swoim urobkiem, a ja próbowałem szkicować te scenki rodzajowe. Było to świetne miejsce do takich ćwiczeń. Albo z blejtramem naciągniętym płótnem i kasetą z farbami olejnymi chodziłem po obrzeżach miasta, by malować pejzaże. Ojciec się poddał. Początkowo postanowił, że „za karę” (?!), będę przez rok czeladnikiem u stolarza. Ponieważ mieszkałem w Liceum Sztuk Plastycznych, którego on był dyrektorem, w porozumieniu z nauczycielką od malarstwa, pozwolił mi od czasu do czasu uczestniczyć wspólnie z uczniami tej szkoły w zajęciach. Dzieliła mnie wówczas od nich, jak się szybko zorientowałem, przepaść nieumiejętności i niewiedzy. Ale nikt ze mnie nie kpił. Może przez grzeczność. Malowałem, podglądając prace bardziej doświadczonych kolegów. Jurek zaraz po maturze pojechał do Warszawy i bez problemu dostał się na Politechnikę. Zaczął też grać na perkusji ze znanymi już wtedy w Polsce zespołami grającymi jazz tradycyjny. Gdy po roku dostałem się na ASP i wieczorami w Stodole dołączałem, aby z Jerzym i z tymi zespołami próbować gry na pianinie, wyraźnie nie nadążałem ze swoimi umiejętnościami. To było przykre, jednak już wtedy czułem się bardziej związany z Akademią, a grałem jeszcze przy innych okazjach, o czym może będzie możliwość wspomnieć. Z Jurkiem po jakimś czasie straciłem kontakt i dowiedziałem się, że porzucił polibudę na rzecz nauki gry na perkusji. Zdał na studia muzyczne, by grać profesjonalnie na tym instrumencie. Jak już wspomniałem, Jurek zmarł w ubiegłym roku. Przed jego śmiercią wielokrotnie rozmawialiśmy przez telefon. Snuliśmy różne plany, jak to zwykle bywa, nierealistyczne. Muszę jeszcze wrócić do Liceum w Lublinie. I wybacz, że jeszcze będę wracał. Bo jednak była tam pierwsza miłość i pierwsze zawirowania polityczne, których wtedy jeszcze nie rozumiałem, a przecież tamte czasy miały wpływ na nasze życie. Z przedmiotów humanistycznych szło mi o wiele lepiej niż z matematyki. Kiedyś w trakcie lekcji polskiego musiałem przy tablicy opowiedzieć ostatnio zadaną obowiązkową lekturę. Dostałem za opowiedzenie tej lektury ocenę bardzo dobrą. I moja wspaniała nauczycielka, pani Jedynak, powiedziała, że dostałem taką ocenę tylko dlatego, że ona nigdy w życiu nie słyszała, aby ktoś tak pięknie opowiedział książkę, której nigdy nie przeczytał. W szkole podczas lekcji miałem na ławce poustawiane butelki z tuszami, pędzelki, farbki, papiery. Nauczyciele mi tego nie zabraniali i twierdzili, że się lepiej skupiam na lekcjach, gdy rysuję i maluję. Wtedy też, dzięki znajomości z kolegą z Warszawy, który „przejściowo” uczęszczał do mojej klasy, miałem sprowadzane z MPiK-u francuskie pisma komiksowe, („Vaillant”), które zbierałem i usiłowałem z nich kopiować drukowane tam rysunki. Gdzieś nawet w domu pałęta się zeszyt z tymi rysunkami.
Do pierwszej miłości jeszcze wrócimy. Czyli komiksy przyszły do Ciebie jeszcze w liceum?
Komiksy przyszły do mnie dużo wcześniej, jeszcze w szkole podstawowej. W Lublinie ukazywała się gazeta codzienna „Kurier Lubelski” i w niej na ostatniej stronie nieśmiało zaczęto drukować kilkuobrazkowe paski komiksowe. Czarno-białe, dosyć naiwne. Wycinałem je, kolorowałem i wklejałem do zeszytu, robiąc z nich coś na kształt książeczki. Nie było to jednak jakieś szczególne pasjonowanie się tym gatunkiem. W domu dominowało raczej zainteresowanie przyrodą i – siłą rzeczy – sztuką. Akwarium i hodowla trudniejszych gatunków ryb egzotycznych przynosiły mi wówczas większą satysfakcję i dawały namiastkę kontaktu z nieznanym światem. Nie było też wtedy jakichś szczególnych form rozrywki, chyba że przyjeżdżało do miasta wesołe miasteczko z karuzelą. Zainteresowanie przyrodą przejawiałem od zawsze. Kiedyś przyniosłem do domu liść wierzby, na którym były złożone jajeczka, jak się później okazało, ćmy, zawisaka topolowca. Z tych jajeczek wyhodowałem kilkadziesiąt motyli, obserwując ich cały cykl rozwojowy. Najpierw były malutkie gąsieniczki, które codziennie karmiłem świeżymi liśćmi wierzby. Gąsienice rosły w oczach, by po krótkim okresie osiągnąć wielkość palca wskazującego. Były jaskrawozielone, z błyszczącymi kolorowymi paskami po bokach i wielkim jak u nosorożca rogu na odwłoku. Potem przepoczwarzały się w podłożu dużej miednicy, w której mieszkały, by w końcu wydostać się z poczwarek jako piękne młode ćmy. Komiks wrócił do mnie w liceum. Po stalinowskiej odwilży i powrocie Gomułki, nastąpiło lekkie „poluzowanie”. Gazety przez pewien czas pozwalały sobie na więcej. Ukazał się wtedy tygodnik „Dookoła Świata” i w nim też była zamieszczana przez jakiś czas strona z komiksem. W 1957 roku zaczęła się ukazywać prawdziwa gazeta komiksowa pt. „Przygoda”. W zasadzie prawie czarno-biała. Bardzo byłem zafascynowany i ją zbierałem. Ukazywała się dwa lata i została zamknięta, bo po względnych luzach politycznych znowu zaczęły wracać i dochodzić do głosu „jedynie słuszne siły”. Ze znaczenia buntu robotników w Poznaniu niezbyt sobie wtedy zdawałem sprawę. Polityki, mając jedenaście lat, nie rozumiałem. Po raz pierwszy zobaczyłem, jak to działa, będąc uczniem pierwszej klasy szkoły podstawowej w Zamościu. Każdy dzień rozpoczynał się w niej apelem przed lekcjami, na którym wszystkie dzieci odśpiewywały Naprzód, młodzieży świata i myślałem, że tak ma być. Pierwszego małego szoku doznałem w dniu śmierci Stalina. W tym dniu, na apelu, dyrektorka szkoły tarzała się przed zdumionymi dziećmi we łzach po podłodze, demonstrując miłość do generalissimusa i swoją niezmierzoną rozpacz po stracie dyktatora. Albo też swoje przerażenie, co się stanie z nią i ze sługusami tamtego systemu. Dedykuję to tym wszystkim, którzy, rozpasani polityką, zachłyśnięci władzą, myślą, że władza to coś, co jest im dane na zawsze. I nigdy nie poniosą konsekwencji swoich podłych czynów. Otóż nic nie jest dane na zawsze i być może oni będą się też kiedyś jeszcze po podłogach tarzać. Gdy wróciłem do domu i opowiedziałem o tym wydarzeniu mojej mamie, ta powiedziała krótko: „(…) wreszcie s… zdechł”. O terrorze stalinowskim w domu się nie mówiło, ludzie milczeli ze strachu o wszystko. Mój ociec pracował wówczas przez jeden rok w Liceum Sztuk Plastycznych w Zamościu. To były takie czasy, jak sobie przypominam, że moja matka czekała na powrót ojca do domu, aby wziąć jego buty i pójść do sklepu po jakieś zakupy. Bo nie miała własnych. W Zamościu, pod koniec lat czterdziestych, ojciec dostał zlecenie zrobienia jakiegoś pomnika „utrwalaczy władzy ludowej”. To „zlecenie” przyszło do ojca szkoły prawdopodobnie z UB. Pamiętam, nie było możliwości odmówienia, wybór był następujący: wykonać zgodnie z żądaniem albo wylądować w więzieniu. Lub jeszcze gorzej. Pomnik stanął w zamojskim parku przed jakimś świętem państwowym i ojciec go robił dzień i noc, aby zdążyć. I pamiętam, jak w przededniu tego „święta”, po skończonej robocie, wrócił skonany późnym wieczorem do domu. Usłyszeliśmy w domu straszny huk. I ojciec powiedział, że chyba ten pomnik został właśnie wysadzony w powietrze przez ciągle jeszcze istniejące w tamtych okolicach grupy partyzanckie. Tak się rzeczywiście stało. Nie widziałem tego pomnika.
Po pięćdziesiątym szóstym roku chodziłem do dziewiątej klasy liceum w Lublinie i nagle pojawił się w niej nowy kolega z Warszawy. Jego ojciec, służbowo przeniesiony do naszego miasta, był jakimś wysokiej rangi urzędnikiem partyjnym i ciągle utrzymywał kontakty ze stolicą. Wtedy przywożono mi z Warszawy to francuskie pismo komiksowe, kupowane MPiK-u. Byłem nim rzeczywiście zafascynowany, miałem wszystkie numery i poświęcałem dużo czasu na próby naśladowania publikujących tam francuskich rysowników humorystycznych. Cały ten zbiór, wraz z „Przygodą”, został zniszczony przez ojca za karę za zaniedbywanie się w nauce. Ale wiele lat później, gdy już rysowałem komiksy do gazet, ojciec nie mógł sobie darować tego, co zrobił. W tajemnicy przede mną wycinał moje komiksy drukowane w „Świecie Młodych”, „Relaksie”, „Razem” i chował do specjalnych teczek. Był bardzo chory i widać pogodził się z faktem, że żaden artysta ze mnie nie będzie.
Po pięćdziesiątym szóstym roku do szkoły wprowadzono religię. Weszła ona do szkoły śmiało i nagle cały personel szkoły okazał się bardzo religijny. Przynajmniej tak to wyglądało. Tak więc po pierwszym półroczu wszyscy uczniowie mieli obowiązek uczestniczyć w dwutygodniowych rekolekcjach, które odbyły się w jednym z największych lubelskich kościołów. Zarządzono dwutygodniową przerwę w zajęciach szkolnych. Chodziliśmy codziennie rano i po południu na msze i kazania. Stojąc po kilka godzin dziennie, wysłuchując tych kazań, popadałem w coraz większe przerażenie, gdyż wszystko pasowało do mnie jak ulał. Wiedziałem już z całkowitą pewnością, że czeka na mnie tylko Lucyfer, piekło, smoła i męki piekielne. Ciągle byłem jeszcze niewinnym chłopcem, absolutnie nic o życiu niewiedzącym, a tu takie rzeczy… Wracałem wieczorem do domu przepełniony uczuciem grozy, przypominając sobie bezustannie grzeszne myśli i uczynki. Modliłem się wieczorami, prosząc Boga o przebaczenie. Po pierwszym tygodniu rekolekcji była pierwsza obowiązkowa spowiedź dla wszystkich. Nigdy jej nie zapomnę. Paliłem się ze wstydu i strachu. Ja, który nie miałem o niczym pojęcia, nic niewiedzący o życiu ludzi dorosłych, zero o sprawach seksu, zacząłem się właśnie o tych sprawach dowiadywać z konfesjonału. Zostałem szczegółowo odpytany przez spowiednika na temat rzeczy, których zupełnie nie rozumiałem, a mogłem się tylko czegoś tam domyślać. Na dodatek te pytania, czy lewą, czy prawą ręką… Okazałem się strasznym grzesznikiem, dostałem ciężką pokutę na kolejny tydzień rekolekcji. Po którym miała się odbyć druga, ostatnia spowiedź. Cały dzień chodziłem z żołądkiem w gardle wokół kościoła, zastanawiając się, co mam zrobić, czy wejść na spowiedź. I ostatecznie uznałem, że to, co mnie poprzednio spotkało, było poniżej godności (miałem jedenaście lat). Do drugiej spowiedzi nie poszedłem. Po roku religię w szkole zlikwidowano. Musiałem o tym wspomnieć, gdyż historia zatacza koło, a my jako naród nie umiemy wyciągać z niej absolutnie żadnych wniosków. Nie bez przyczyny też mój bohater komiksowy, wódz plemienia Indian, nosi przydomek Wielki Niepokój.
Wyobrażam sobie, że w czasie, kiedy nie było Internetu, nie tylko dorośli ulegali presji otoczenia. Ty jednak wciąż buntowałeś się, stawałeś obok. Pamiętam z najmłodszych lat, że artyści zawsze byli postrzegani jako ludzie ulepieni z innej gliny. Tak mówiła moja babcia. Miałeś takie uczucie, że nie pasujesz do tego wszystkiego, co się w owym czasie działo?
Nic nie mogę powiedzieć na temat mojego ówczesnego buntowania się. Nie wiem dlaczego, ale miałem od dziecka, i mam nadal, taką życiową postawę, która w gruncie rzeczy sprawia mi wiele problemów. Przemoc wobec mnie i innych ludzi, chamstwo, próby naginania mnie do rzeczy bezsensownych lub takich, których robić nie chcę i nie akceptuję, wywołują we mnie falę nieopanowanego gniewu. Chwile, w których spotykały mnie niegodziwości, czasem ze strony, z której najmniej się tego spodziewałem, tłumiłem w niechlubnym okresie dorosłego życia alkoholem lub kompletną izolacją od ludzi. Za co płaciłem cenę w zawodowym życiu. Byłem bezkompromisowy, ale zawsze starałem się pozostać przyjacielski, nie oczekując wzajemności. Teraz, gdy otrzymuję tyle dowodów sympatii od ludzi, często mi nieznanych osobiście, żałuję bardzo, że z powodu problemów zdrowotnych nie mogę im oddać tyle samo.
Babka
Dziadek
Ja i dziewczyna
Ja i siostra
Jurek gra na trąbce
Mama
Ojciec
Rodzina ojca
Rodzina ojca, bracia
Przy okazji publikacji tych zdjęć, chciałbym jeszcze poświęcić kilka zdań bratu ojca, mojemu stryjowi, Eligiuszowi. Jak widać na fotografii, dziadek miał trzech synów. Eugeniusza, Eligiusza i Tadeusza. Eligiusz na zdjęciu to ten pierwszy z lewej. W środku stoi Tadeusz, a po prawej mój ojciec. Cała rodzina miała talenty artystyczne objawiające się w różnorodny sposób. Mój ojciec był uzdolniony plastycznie, został rzeźbiarzem. Tadeusz był podobno niezwykle utalentowanym gitarzystą. Był najmłodszy, najbardziej delikatny i nie przetrzymał (wraz dziadkiem) pobytu na Majdanku. Nie pozostał po nich żaden dokument. Natomiast po Tadeuszu jakimś cudem zachowała się w naszym domu jego przedwojenna gitara. Ku pamięci zmarłego brata mój ojciec nazwał mnie jego imieniem. Eligiusz też spędził okupację na Majdanku, przeżył, ale wyszedł stamtąd bardzo schorowany. Lidek, bo tak go nazywano, miał niezliczoną ilość talentów. Grał na wielu instrumentach, był multiinstrumentalistą. Grał na saksofonie, gitarze, klarnecie, trąbce, trochę na pianinie. Miał słuch absolutny. Do tego niezliczoną ilośc pomysłów muzyczno-wynalazczych, które w latach pięćdziesiątych mógł realizować tylko domowymi sposobami, jako swoją działalność hobbystyczną. Nie wiem nawet, czy w tamtym czasie nie on pierwszy w Polsce konstruował wzmacniacze do gitar. Robił je, zdobywając z najwyższym trudem głośniki i części elektryczne, rozbierając radioodbiorniki, skupowane do tych celów. Skonstruował wzmacniacze, a także gitary elektryczne, i czasem namawiał mnie na wspólne granie. Ponieważ w jego mieszkaniu stał także fortepian i pianino. Na jednej z tych fotografii przez niego zrobionej, właśnie rzępolę na tym instrumencie (pierwsze zdjęcie). Wymyślił też jakąś maszynę toczącą, na której robił ustniki do klarnetów i saksofonów. Wykonywał je absolutnie genialnie, bo, jak wspomniałem, miał słuch absolutny. Po te ustniki zgłaszali się do niego muzycy z całej Polski i z zagranicy. Były to małe instrumentalne dzieła sztuki. Takie „stradivariusy” wśród ustników. Ale w latach pięćdziesiątych nie mógł prowadzić działalności na większą skalę, więc zajął się innymi pomysłami. Przywoził do mieszkania stare, zniszczone, dwustuletnie instrumenty muzyczne, klawesyny i klawikordy. I robił im gruntowne renowacje. Te zrekonstruowane instrumenty nabywali potem od niego profesjonalni pianiści, odtwórcy utworów klasycznych. Miał w domu wiele niezwykle cennych instrumentów, które czasem wyjmował z szaf i na których czasem grał. Ze względu na swój absolutny słuch został w końcu oficjalnym stroicielem fortepianów Filharmonii Lubelskiej. Przed koncertem siedział godzinami, setki razy stukając w klawisz, wsłuchując się, czy to „A” brzmi prawidłowo. Gdy do Lublina przyjeżdżali światowej sławy pianiści, on im te fortepiany przygotowywał. Po koncertach otrzymywał od nich na piśmie, w samych superlatywach, potwierdzenia swojej perfekcji. Od Rubinsteina po najsławniejszych wykonawców muzyki Chopina. Miał do tego celu przygotowany specjalny notatnik. Ze względu na znajdujące się tam autografy, miałby on dzisiaj olbrzymią wartość. Jednak wtedy nikt w ten sposób o tym nie myślał. Liczyło się docenienie umiejętności. Nie wiem, co się stało z tym notatnikiem. To tyle w kwestii dołączonych tu fotografii. Nie znam ich historii, to są takie przypadkowo zachowane zdjęcia.
ja
Na tej fotografii jestem ja, z obrazami, które niosę na swoją wystawę. Nie było to tak bardzo dawno. Jakieś trzydzieści pięć lat temu. O fotografię kolorową było wtedy raczej trudno, więc opis kolorów proszę brać na wiarę. Dbałem o modny wygląd i jak widzimy, jestem ubrany modnie. Niebieska koszulka (szyta na miarę), z obowiązkowymi pagonami, spodnie sztruksy, a na nogach wygodne obuwie, czyli klapki japonki. Jesienią nosiło się granatowe, dwurzędowe kurtki z kolejarskiego materiału, obowiązkowo na czerwonej podszewce. Guziki złote, marynarskie, z kotwicami. Szył je wtedy nam, artystom, pewien zdolny krawiec, ale tylko wtedy, gdy był trzeźwy. W związku z czym tych kurtek nie było w Warszawie zbyt wiele i nie każdy artysta był jej posiadaczem. Ja się pochwalę – byłem. Gdy pięć lat wcześniej, podstępem, na „lewe” zaproszenie studenta francuskiego, wymknąłem się z Polski z aparatem marki Zorka 5 do „Paryżewa”, aparat natychmiast opyliłem i kupiłem tak modne wtedy bitelsówy (takie buty z czubami). Spałem potem cały miesiąc w tym pięknym mieście pod mostem na tekturze, z paczką fajek pod głową. Ewentualnie, w wersji bardziej luksusowej w budce na narzędzia śmieciarzy sprzątających rano paryskie bulwary. Będąc już posiadaczem bitelsówek, posilałem się też niespecjalnie. Przez miesiąc tylko winem i wodą. Ale z tymi butami w Warszawie… Dosłownie afrodyzjak. Chyba zacznę pisać pamiętnik. Teraz, gdy po latach znowu maluję, czuję się w obowiązku przypomnieć różne fakty z życia artystów w tamtych strasznych czasach.
Część 3
Cóż... Szkoda, że notatnik się nie zachował. Czyli niezwykłe umiejętności muzyczne to domena Baranowskich? Izolacja od ludzi. Czy to był wtedy najczęściej malowany przez Ciebie motyw? Czy raczej była to cena, którą płaciłeś? Tadeusz Baranowski – W naszym mieszkaniu, które mieściło się na strychu liceum plastycznego, znajdowała się cała biblioteka poświęcona sztuce. Były to opasłe książki, dużo przedwojennych, w większości z czarno-białymi reprodukcjami. Wydawnictwa dotyczyły różnorodnej tematyki związanej ze sztuką, a więc: grafiki, malarstwa, rzeźby, wzornictwa, architektury. Kilka lat po wojnie ojciec zdobywał, nie wiem skąd, także francuskie wydawnictwa kolorowe. Całe serie albumów poświęconych sławnym malarzom. Były to na tamte czasy rarytasy. Wydawane na czerpanym papierze, na którym były naklejane reprodukcje dzieł sztuki. Kosztowały pewnie majątek. Zaczęły ukazywać się także wydania albumowe z malarstwem polskich znanych artystów (dzisiaj to raczej nie do pomyślenia).
Będąc dzieckiem w wieku szkolnym, zdejmowałem te wydawnictwa z półek i całymi dniami, leżąc na podłodze, oglądałem. Nikt mi tego, co oglądałem, nie wyjaśniał. Ojciec zajmował się edukacją swoich uczniów w szkole. Powoli sam poznawałem nazwiska słynnych twórców i ich dzieła. Wielkie wrażenie wywarły na mnie albumy z architekturą, szczególnie ówczesnego twórcy stolicy Brazylii, Oscara Niemeyera, oraz niezwykle nowoczesne jak na lata 50-te projekty francuskiego architekta Le Corbusiera. I to chyba początkowo zadecydowało o moich planach zostania architektem.
Po zdaniu matury i niedopuszczeniu mnie przez ojca do próby dostania się na architekturę, (matematyka), wszystko już było przeze mnie ukierunkowane na przygotowywanie się do egzaminu na ASP w Warszawie. Moi koledzy z zespołu jazzowego powyjeżdżali już na studia, zespół się rozpadł, nie miałem z kim dalej grać. Czasem jedynie grałem w domu stryja, który posiadał wspominaną już wcześniej kolekcję instrumentów – saksofony (od najmniejszego po ogromny-barytonowy), klarnety, perkusję, pianino, fortepian, klawikord, trąbki i gitary elektryczne własnej konstrukcji oraz wzmacniacze do gitar zrobione przez niego ze zdezelowanych, lampowych odbiorników radiowych. Więc dla zabawy coś tam usiłowaliśmy grać. Zacząłem spędzać czas w towarzystwie podobnych do mnie lubelskich „outsiderów”. Zacząłem palić papierosy w tajemnicy przed rodzicami (w domu nikt nie palił). Pamiętam pierwszą przyjemność wynikającą z zaciągnięcia się nikotyną, a następnie wielogodzinne wymioty będące skutkiem tej „przyjemności”. To był taki roczny niebezpieczny okres dla młodego człowieka, który nagle znalazł się poza wpływem dotychczasowych kolegów i przyjaciół i szukał nowego, niekoniecznie dobrego towarzystwa. Ojciec początkowo (na okres tego roku, który pozostał do ewentualnego egzaminu na ASP), postanowił wysłać mnie na naukę jakiegoś, jak to mówił, porządnego fachu, którym miało być praktykowanie u jego znajomego lubelskiego stolarza o nazwisku Moczybroda. Jednak przemyślał to sobie i widząc moją determinację, pozwolił mi na uczestniczenie w zajęciach z malarstwa. Odbywały się w szkole, wśród uczniów także przygotowujących się do egzaminów na studia. Dopiero na tych zajęciach uświadomiłem sobie „mizerię” moich umiejętności plastycznych. Znalazłem się wśród kolegów, którzy spędzili już kilka lat na naukach plastycznych. Dla mnie to byli prawdziwi artyści. Umieli się obchodzić z farbami olejnymi i wiedzieli, co to jest kompozycja. Chodziłem wówczas po Lublinie z papierami, blejtramami, sztalugą i kasetą z farbami. Rysowałem i malowałem jak umiałem. Czyli naiwnie stawiałem pierwsze kroki ku Akademii. W tym czasie przeżywałem też swoją pierwszą, równie naiwną, miłość licealną, ale to już jest inna opowieść.
Spędzałeś czas u wujka Eligiusza. Ćwiczyłeś rysunek, dojrzewałeś. Wiedzę o sztuce czerpałeś z książek i z sytuacji domowej, będąc synem dyrektora liceum plastycznego i artysty. Mimo okoliczności (komunizm) to nieprawdopodobne życie. Charakter używanego przez Ciebie języka pewnie zarażał innych ludzi do działania. Ciągnęło Cię do Warszawy na studia? Nie było Ci żal, że musisz wyjechać? Młodzież zazwyczaj czuje się obco i niepewnie w nowym środowisku. Jak to było z Tobą?
Mając 16 lat byłem takim samym niedojrzałym chłopcem jak moi koledzy, ale wiadomo – miałem inne zainteresowania. Tematem wspólnym, pojawiającym się w tym wieku był raczej wątek związany z płcią przeciwną. Temat nam wtedy jeszcze kompletnie nieznany i omawiany w trybie przypuszczającym. Jak znaleźć wspólny język o sztuce i swoich do niej ciągotach z kolegami, którzy właśnie rozpoczęli studia prawnicze, medyczne czy politechniczne? To raczej niemożliwe. Tak było zawsze i tak jest teraz. Nowo poznani koledzy w liceum plastycznym traktowali mnie i moje początkujące próby „twórcze” z pobłażliwością, lekką wyższością i przymrużeniem oka. No wiesz… Syn dyrektora zapragnął być artystą… Nie traktowali mnie poważnie. Mieli w końcu za sobą już cztery lata nauki przedmiotów artystycznych i wiedzieli sporo na ten temat. Nawet nie za bardzo im wypadało o mnie rozmawiać. Pamiętam (a jakże), z trudem ukrywany uśmiech rozbawienia na twarzy nauczycielki od malarstwa, która robiąc uczniom korektę przy sztalugach, ujrzała mój obraz. Był prawie identyczny jak obraz kolegi malującego obok mnie. Nie mając żadnych doświadczeń z materią malarską, podglądałem innych. Często ich po prostu podświadomie kopiowałem. Ojciec prawdopodobnie rozmawiał z tą nauczycielką na mój temat, ale nic mi nie mówił. Być może aby mnie nie zniechęcać. Widział moją determinację i postanowił, że pozwoli mi przekonać się na własnej skórze, czym to pachnie (już wiem). Był jeszcze wtedy moim planom w głębi duszy przeciwny i był tylko obserwatorem wydarzeń. Nie wiem więc, co myślał, gdy patrzył na moje poczynania. Co ciekawe, w tym samym czasie, gdy samotnie walczyłem z materią malując i rysując, ojciec dawał prywatne lekcje innym, także przygotowującym się do egzaminów na studia. Ale nie mnie. Tych lekcji, chcę podkreślić, udzielał za darmo, gdyż wiecznie starał się o to, aby nie być podejrzewanym o wyciąganie jakichkolwiek korzyści związanych z zajmowanym przez siebie stanowiskiem. Ze specyfiki czasów, w jakich wtedy żyłem, nie za bardzo zdawałem sobie sprawę. Były to kłopoty i problemy moich rodziców, o których nigdy ze mną nie rozmawiali. Matka głównie ponosiła koszt życia w tamtych czasach, ponieważ sama musiała wszystko, co było nam niezbędne, zapewnić i zorganizować. Mój ojciec, oderwany od rzeczywistości, żyjący tylko szkołą, w której przebywał od świtu do nocy, dostarczał tylko skromnych pieniędzy na także skromne życie. Nigdy nie należał do żadnej partii, był po prostu szanowany jako honorowy obywatel miasta Lublina, cieszył się szacunkiem i tylko temu zawdzięczał to, że tak długo pełnił funkcję dyrektora szkoły. Był zamknięty w sobie tak jak i ja teraz, przez całe życie walcząc sam ze swoimi osobistymi problemami. Ostatecznie miałem już trochę rysunków i kilka obrazów, które złożyłem w teczce na ASP w Warszawie. Teczka z tymi pracami była warunkiem dopuszczenia kandydata do egzaminu wstępnego. Czy wyjazd z Lublina łączył się z jakimś większym stresem i przeżyciem? Pewnie tak, bo tego nie pamiętam, jak to bywa w wirze i euforii nowych wydarzeń.
Rozumiem, że Twoja teczka spełniła kryteria egzaminacyjne i na studia się dostałeś? Co z tamtego okresu życia zapamiętałeś? Wspominasz o zamknięciu, o tym, że tato nie okazywał na zewnątrz, z czym się zmagał. Czy z artystami właściwie nie jest tak, jak napisał Van Gogh: Tak naprawdę potrafimy mówić tylko przez nasze obrazy. Może to, że nie przygotowywał Cię do egzaminów, to fakt, że chciał dla Ciebie czegoś innego, byś nie musiał ścierać się z malarską materią?
Dużo piszę na temat „obojętności” mojego ojca, związanej z moimi zainteresowaniami sztukami plastycznymi oraz o braku pomocy z jego strony. A może wtedy byłem po prostu ślepy, może nie dostrzegałem, jak bardzo się przejmował moimi planami? Może jako wieloletni pedagog, mający ogromne doświadczenie z wieloma zdolnymi młodymi kandydatami na artystów po prostu widział, jak bardzo mało jeszcze umiem? Jak bardzo naiwne są moje prace i może zwyczajnie podejrzewał, że mam nikłe szanse na zdanie takiego egzaminu? Może chciał mi zaoszczędzić upokorzeń związanych z taką porażką? Ojciec był wrogiem układów i znajomości. Uważał, że do wszystkiego dochodzi się samemu, własną, ciężką pracą. Albo ma się jakiś talent albo nie i „święty Boże nie pomoże”. Ten sposób myślenia od ojca przejąłem i tak właśnie, lepiej lub gorzej, zawsze postępowałem. W konsekwencji zaniedbywałem kompletnie wszystkie inne ważne dziedziny mojego osobistego życia. Wiecznie żyłem w bezustannym stresie związanym z dążeniem do perfekcji. Oczywiście nie osiągałem jej zawsze, ale zawsze bardzo się o to starałem i nadal się staram. Tak więc dzięki zasadom ojca, praca stała się dla mnie najważniejszym wyzwaniem i sprawą mojego życiu. Myśląc o śmierci, widzę w niej raczej tylko tego „złego”, który mi wszystko spieprzy. Rysując, pisząc, malując, starałem się zawsze, aby robić to przede wszystkim jak najlepiej, bez oglądania się na ewentualne profity. Ten sposób myślenia oczywiście nie ma nic wspólnego z dzisiejszą rzeczywistością, w której rzeczą najważniejszą jest to, czego mój ojciec nienawidził – układy towarzyskie, bywanie i znajomości. Także pieniądze z takiego sposobu życia wynikające i otwierające drogę do sukcesu. Mój ojciec miał je „w głębokim poważaniu”, a niestety musiał je czasem zarabiać, bo trzeba było z czegoś utrzymać dom. Dzisiaj „bycie artystą” wzmacnia prestiż towarzyski i niekoniecznie trzeba być artystą dobrym. Nie przywiązując wagi do wyżej wymienionych spraw, byłem wiecznie na marginesie wydarzeń, które okazują się teraz niezbędne, aby na przykład zorganizować sobie wystawę, z czym mam problemy. Napisałem tak wiele o pozornej obojętności mojego ojca wobec moich przygotowań do egzaminu. Ale już jako człowiek całkiem dorosły dowiedziałem się przypadkiem od mojej matki, że podobno po złożeniu mojej teczki wstępnej z pracami na ASP, mój ojciec, łamiąc wszystkie swoje zasady, których przez całe życie przestrzegał, udał się „cichcem” do Warszawy. Aby mnie wesprzeć, rozmawiał o mnie i mojej pasji z rektorem Akademii – profesorem Wnukiem, którego znał osobiście. Staram sobie teraz wyobrazić, ile to kosztowało mojego ojca, człowieka niezwykle uczciwego, ambitnego, trzymającego się żelaznych zasad moralnych. Co czuł robiąc to wtedy dla mnie? Tak więc nie wiem do końca, czy do egzaminu zakwalifikowałem się tylko i wyłącznie dzięki mojemu młodzieńczemu zapałowi, talentowi i moim złożonym do egzaminu pracom. …pozory mylą, rzekł jeż złażąc ze szczotki ryżowej…
Czyli widział w Tobie utalentowanego syna. Od czasu do czasu słyszę od różnych ludzi ze środowisk artystycznych, że studia na ASP temperują charakter. Miałeś takie uczucie? Czy to błędne myślenie? Kto miał na Ciebie wpływ i czy istnieje do dzisiaj w Twoich wspomnieniach.
Nie wiem, czy zobaczył we mnie jakiś talent. Pogodził się z faktami, bo gra toczyła się o moje dalsze życie. Nie wiem jak jest teraz, ale w czasach, gdy ja zdawałem egzamin, uczelnia preferowała kandydatów, którzy nie mieli za sobą żadnych przygotowań w postaci nauki w liceach plastycznych. Dzisiaj Akademia sama prowadzi warsztaty przygotowujące do egzaminu wstępnego i już się nie brzydzi tym, że „przygotowuje”, bo sama bierze za to pieniądze. Za moich czasów uczelnia chciała podobno mieć w nas „materiał świeży”, jeszcze nieobrobiony przez nikogo, aby sama mogła sobie lepić z tej gliny to, co zechce. Bardzo mnie to wówczas dziwiło, bo widziałem na egzaminie bardzo zdolnych ludzi, zdających na Akademię kolejny raz po kilku wcześniejszych nieudanych próbach. Ta młodzież prezentowała już jakiś konkretny, czasem wysoki poziom, ale dla uczelni nie były to czynniki promujące kandydata. Nie rozumiałem takiego postępowania. Promowały punkty za pochodzenie. Mnie wprost przeciwnie. Ja zdając egzamin nie umiałem nic. (…zresztą nadal nic nie umiem i nadal staram się to zmienić…). I chyba ten fakt, że tak mało umiałem, zgodnie z ówczesną filozofia przyjmowania na studia, było moim dodatkowym atutem. Dla mnie, wówczas chłopaka bez tej wiedzy, pierwsze zajęcia w pracowni były błogosławieństwem i otworzyły mi oczy na rzeczy, których nie rozumiałem i o których nie miałem zielonego pojęcia. Pierwsze zajęcia z rysunku i malarstwa pokazały bez litości wszystkie moje podstawowe braki. Tak warsztatowe jak i te w rozumieniu sztuki. Powoli zacząłem rozumieć, że sztuka nie polega tylko na odwzorowywaniu, kopiowaniu otaczającej rzeczywistości. Ale na własnym, indywidualnym widzeniu świata, na odrzucaniu myślowych schematów, na przełamywaniu reguł i zasad. Uwolnieniu umysłu od tego, co w malarstwie wolno, a czego nie wolno. Wolno wszystko. Ładnie mi się to pisze teraz, gdy spóźniłem się z realizacją tych „złotych myśli” o całe 40 lat.
Dwa pierwsze lata zajęć na uczelni były dla mnie niezwykle pouczające i zawdzięczam to mojemu wybitnemu pedagogowi, profesorowi Andrzejowi Jurkiewiczowi, który przez pierwsze dwa lata miał z nami zajęcia.
Zasada była taka, że pierwsze dwa lata studiów odbywały się pod kierunkiem pedagogów, którzy jakby przygotowywali nas do późniejszych zajęć i studiów bardziej zaawansowanych. Po dwóch latach przechodziło się już z rozdzielnika do nowego profesora (moim został prof. Nacht Samborski). Od trzeciego roku zajęcia w pracowniach mieliśmy ze studentami, którzy byli już na czwartym i piątym roku oraz ze studentami przygotowującymi się do dyplomu. Chyba miało to na celu wypuszczenie nas na tzw. szersze wody, ale właśnie od tego momentu studia najmniej już mi dawały i w sumie przynosiły raczej same szkody dla mojego dalszego rozwoju. Dlaczego? – to może później. Nie chcę przeskakiwać myślami aż tak daleko, bo wiele rzeczy już i tak pominąłem i będę musiał do nich i tak powrócić. Tak więc największy wpływ na kształtowanie mnie „do przyszłych celów artystycznych” miały dwa pierwsze lata spędzone w pracowni prof. Jurkiewicza i jemu właśnie zawdzięczam najwięcej. Właśnie prof. Jurkiewicz zobaczył coś we mnie, gdyż właśnie mnie poświęcał wiele czasu podczas korekt w pracowni. Nigdy nie zapomnę pierwszych godzin zajęć z rysunku. Rysowałem pierwszy akt w swoim życiu i bardzo starałem się, by dokładnie odwzorować siedzącą przede mną modelkę. Byłem dumny z efektu wierności odtworzenia jej postaci. Wtedy pierwszy raz na korektę naszych prac przyszedł profesor. Stanął przed moją sztalugą, popatrzył na rysunek, z którego byłem bardzo dumny, zdjął karton z deski, położył na podłodze i spokojnie zapytał: Panie Baranowski, co ma znaczyć ta narysowana tu przez pana „mleczarnia”? Tym jednym zdaniem uwolnił mnie na całe życie od bezmyślności przy pracy. Kilka miesięcy później z wielkim zadowoleniem przyglądał się moim śmiałym „eksperymentom” malarskim. Gdy inni koledzy malowali grzecznie obrazy na sztalugach, ja wyczyniałem brewerie na wielkim płótnie leżącym na podłodze, na środku pracowni. Mnie wtedy już było wolno więcej. Profesor Jurkiewicz zapraszał mnie do siebie do domu na obiady, po których pokazywał mi reprodukcje dzieł sztuki sławnych artystów, tłumaczył mi je i udzielał wskazówek. Po każdym takim obiedzie, który spędzałem z nim i jego żoną, okazywało się, że pod talerzem jest ukryta dla mnie jakaś suma pieniędzy przeznaczona na farby. Ja wtedy już otrzymywałem z ASP stypendium artystyczne, ale jak wiadomo, oprócz malowania, na studiach trwało bardzo ożywione i niehigieniczne życie towarzyskie (o czym też trzeba będzie wspomnieć). I pomimo tego, że było to dość pokaźne stypendium jak na tamte czasy, pieniędzy wiecznie brakowało. Profesor bardzo na mnie liczył i we mnie wierzył. I jak wcześniej wspomniałem, w sumie zawiodłem profesora. Tak to czuję.
Co to znaczy – zawiodłem profesora?
Profesor Jurkiewicz zakładał, że jestem utalentowanym studentem. Wierzył, że będę z pasją uprawiał dalej malarstwo i całkowicie malarstwu się poświęcę. Że nie będę się rozdrabniał. Niestety miałem dużą umiejętność tworzenia wielu rzeczy, w tym również całkiem artystycznie błahych (może o tym też przy okazji). Prawda jest taka, że w którymś momencie życia trzeba zacząć zarabiać pieniądze na utrzymanie własne, rodziny, a także na to, by sztukę uprawiać. Na farby, blejtramy, pędzle i utrzymanie pracowni, jeśli się ją wtedy miało. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych mieszkałem z rodziną na 16 metrach kwadratowych. W jednym pokoiku był tylko tapczan i akwarium (!!!), a pod tym tapczanem był drugi tapczan wysuwany na noc do spania. Po jego wysunięciu już w pokoiku nie było na nic miejsca Rano to wszystko się składało i wyciągałem niewielki rozkładany stół na którym rysowałem. Wieczorem go składałem, by mieć miejsce na tapczanik. Nie było więc miejsca na malowanie. Wystawy, w których wówczas brałem udział – indywidualne i zbiorowe, opędzałem więc tymi obrazami które w latach siedemdziesiątych namalowałem. Pomimo tego nadal świetnie się zapowiadałem. Zaczęły się o mnie pojawiać pozytywne recenzje w ówczesnym „Przeglądzie Artystycznym”. W tamtych czasach nawet takie minimum, jakie posiadałem, myślę tu o swoim mieszkaniu, to był cud i cieszyłem się z tego, co miałem. Ale w związku z brakiem miejsca do pracy, po wielu staraniach i podaniach, otrzymałem z Wydziału Kultury Stołecznej Rady Narodowej pustostan na Pradze. Z przeznaczeniem na pracownię malarską. Dzisiaj tylko o tym pomarzyć.
Były to pomieszczenia zrujnowane, zdemolowane, opuszczone przez ostatnich lokatorów. Ruiny w rozsypce bez żadnych wygód i tylko z zimną wodą. Te lokale były przeznaczone do rozbiórki (stoją odremontowane do dzisiaj), więc miały być tylko chwilowym przystankiem dla szukających pracowni artystów. Wtedy Praga cieszyła się bardzo złą sławą. Natomiast takie pustostany były wówczas przedmiotem pożądania okolicznych mieszkańców, często ludzi z marginesu społecznego. Jedni chcieli je mieć na jakiekolwiek mieszkanie, inni na meliny. Sprowadzenie się do takiego lokalu gościa takiego jak ja było przyjmowane wrogo i robiono wszystko, by mnie stamtąd „pogonić”. Tak więc gdy któregoś dnia zwiozłem do tego lokalu swoje obrazy, próbując się tam jakoś urządzić, na drugi dzień zastałem wyrwaną kłódkę, wyłamane zamki, obrazy połamane i podpalone, wymazane ekskrementami. Właściwie straciłem wtedy cały mój dotychczasowy dorobek. Niewielka część obrazów, które oddałem wcześniej na przechowanie do moich znajomych, prawdopodobnie gdzieś się zachowała, ale obecnie straciłem z tymi ludźmi kontakt i nie potrafię ich odnaleźć. Doznałem więc uczucia, że wszystko stracone. A że już wtedy na tym rozkładanym stoliku pisałem i rysowałem z powodzeniem komiksy, można powiedzieć, że w nich znalazłem pocieszenie. Oczywiście po pewnym czasie za malowaniem zatęskniłem, ale gdy trzeba pracować, by zarabiać na życie, człowiek sobie stwarza takie złudzenie, że przecież ma przed sobą mnóstwo czasu, że przecież jeszcze zdąży. Całe życie przede mną. Odwlekanie trwało ponad trzydzieści lat. Samo rysowanie komiksów z przerwami zajęło mi lat kilkanaście. Człowiek parający się sztuką nie powinien mieć rodziny, albowiem ona i tak ma z niego niewielki pożytek. Patrząc teraz na dorobek wybitnych artystów, widzę przede wszystkim to, że całe ich życie było podporządkowane tylko jednemu celowi – sztuce. Może nie miałem tak twardego charakteru, nie umiałem się oprzeć różnym pokusom, zaradzić trudnościom? W tym sensie mogę powiedzieć, że profesora zawiodłem.
*Andrzej Jurkiewicz – grafik i rysownik; profesor ASP w Krakowie i Warszawie. Studiował na krakowskiej ASP u F. Pautscha i W. Weissa. Tworzył serie grafik – akwaforty przedstawiające scenki uliczne oraz grafiki, utrzymane w oszczędnej stylistyce, projekty okładek, ilustracje, ekslibrisy; u schyłku życia zwrócił się ku abstrakcji. Był autorem podręcznika Metody grafiki artystycznej.
Część 4
Zdarzają się bardzo trudne sytuacje i można je rozpatrywać na wiele sposobów. Bo przecież nie byłoby Profesorka Nerwosolka, gdybyś bezwzględnie i uparcie podporządkował się malarstwu. Jednak spróbujmy może wyjść z tych trudnych, emocjonalnych rozważań. Wspomniałeś wcześniej o pierwszej miłości. Namalowałeś dla niej obraz?
Tadeusz Baranowski – Zanim zacznę cokolwiek pisać o moich pierwszych uniesieniach miłosnych, chciałbym najpierw napisać coś tak ogólnie na ten temat. Bo to były zupełnie inne czasy i miłość była tajemnicą, którą odkrywało się wówczas nie w jeden wieczór, ale miesiącami. Tym bardziej, że ja całe życie byłem mężczyzną nieśmiałym i dalej, pomimo mojego wieku, wierzę przede wszystkim w rolę uczuć w tych sprawach.
W latach 50-tych, gdy byłem nastolatkiem, nie miałem żadnych możliwości nawiązywania kontaktów z płcią przeciwną. Nie było dyskotek i innych miejsc spotkań towarzyskich, które ułatwiałyby takie kontakty. (Tak przynajmniej było w latach 50-tych w Lublinie).
Poza tym – do godzin popołudniowych szkoła, potem do domu – „Uczyć się! Uczyć się! Uczyć się!”, więc nawet spotkania z kolegami po szkole były rzadkością. Myślę też, że z powodu fatalnych warunków, w jakich wtedy mieszkaliśmy, byłoby to dla nas bardzo krępujące. Liceum, do którego uczęszczałem, nazywano liceum „męskim”, więc jedynymi tam kobietami były panie nauczycielki. To samo dotyczyło moich rówieśniczek, które uczęszczały do tzw. liceów „żeńskich”. Wyobraź sobie edukację w tamtych czasach w zakresie kontaktów męsko-damskich. To był temat temat tabu, tak w szkole jak i niestety w domu. Kiedyś jakiś kolega przyniósł do klasy gdzieś zdobytą prezerwatywę. Wzbudziła powszechne zdumienie i sensację wśród 13-letnich chłopców i była pokazywana po kątach w tajemnicy. Nie było do końca jasne do czego służy. Chłopcy dopiero dojrzewali, więc rozmiar gumy wprowadzał nas też w pewną dezorientację. Czasem jakiś kolega mówił tajemniczo, że on COŚ wie na temat kobiet, ale kręcił przecząco głową, gdy dopytywaliśmy się już o konkrety. Nie wiadomo na przykład było, jak ten bocian przynosi niemowlę. Jak kobieta wygląda nago, z grubsza wiedziałem, oglądając albumy z malarstwem Rubensa. Z grubsza, bo wiadomo jaki typ kobiety malował Rubens. Ale i tak na obrazach namalowane były tiule osłaniające to i owo. Gdy już w klasie maturalnej jeden z bardziej zorientowanych w tej materii kolegów z klasy „zrobił dziecko” koleżance z liceum żeńskiego, oboje zostali relegowani ze swoich szkół.
Jednak wtedy uczono nas przez cały czas szacunku do kobiet. Uczono tego w szkole i w domu. Mój ojciec do końca życia, będąc już ciężko chorym człowiekiem, nigdy w autobusie nie siadał, szczególnie, gdy obok stały kobiety. I natychmiast zrywał się na równe nogi (jeśli usiadł), jeśli do autobusu wsiadła o 50 lat od niego młodsza dziewczyna. Taki sposób zachowania został także wpojony mi na całe życie i siadam w środkach komunikacji miejskiej tylko wtedy, kiedy autobus lub wagon w metrze jest w zasadzie pusty. Z przykrością więc patrzę teraz na rozwalonych w metrze, nieraz na dwóch siedzeniach jednocześnie, młodych byczków ze smartfonami w dłoniach, rzucających bezmyślne spojrzenia na stojące obok objuczone siatami kobiety.
Nie to, żebym chciał tu powiedzieć, że ze mnie taki dżentelmen, ale odnoszę się całe życie do kobiet z wyniesionymi z domu zasadami i szacunkiem. Ustępuję więc miejsca, przepuszczam kobiety w drzwiach, kupuję kwiatki na zwykłe spotkania towarzyskie i całuję w rękę, co już podobno nie jest obecnie mile widziane przez niektóre panie i postrzegane jako niehigieniczne. W moim życiu wiele dobrego zawdzięczam właśnie kobietom, pomogły mi i pomagają w wielu dla mnie trudnych momentach. W okresach błędów i wypaczeń. Pomagały i pomagają najczęściej bezinteresownie. Tego raczej nie uświadczysz od mężczyzny.
Zdarzało się też jednak, że moje z szacunkiem i atencją traktowanie kobiet przynosiło mi też kłopoty. Zwykłe ofiarowanie kwiatków lub przyjacielski spacer pod rękę, miły gest w postaci pomocy przy niesieniu zakupów, bywały, jak się później okazywało, rozumiane opacznie – jako erotyczne zaloty. Z czego nie zdawałem sobie sprawy. Wiele, wiele lat temu, gdy byłem jakiś czas gościem w domu mojego dawnego znajomego, pewnej nocy, po wesołej zabawie, jego żona postanowiła „odwiedzić” mnie w nocy w pokoju, w którym nocowałem. Odmowa „współpracy” zaowocowała później wieloletnim, mściwym komplikowaniem mi życia, tak zawodowego jak i prywatnego. Z perspektywy minionych lat i różnych doświadczeń pierwsza romantyczna, platoniczna miłość wydaje mi się przeżyciem naprawdę pięknym. Sam dotyk rąk dostarczał wtedy prawdziwych, nieporównywalnych z niczym później wzruszeń.
Bolesne odrzucenie. Wróćmy jednak do lat pięćdziesiątych i pierwszej miłości...
Jedyną możliwością poznania dziewczyny w tamtym czasie były okresowe wieczorki połączone z tańcami, na które raz na kwartał moja klasa lub jakaś inna klasa, z inicjatywy szkoły, zapraszała rówieśniczki ze szkoły żeńskiej. To było możliwe dopiero w dziesiątej klasie liceum. Wychowawcy widać uznali, że to już ten wiek, kiedy należy na takie kontakty młodzieży dojrzewającej pozwolić. Ja znowu znalazłem się w dodatkowo trudnej sytuacji, bo jak pisałem wcześniej, grałem w zespole jazzowym, który na takich potańcówkach miał obowiązek grać do tańca. Nie było wtedy jeszcze żadnych szczególnych możliwości zradiofonizowania sali gimnastycznej, w której takie imprezy się odbywały. Ale mogłem sobie popatrzeć z podestu auli na siedzące pod ścianą panienki, rzucać spojrzenia znad klawiatury i obserwować, czy „wybranka” je zauważa i odwzajemnia. Miało to też i swoje plusy, gdyż jako „muzycy” staliśmy wyżej na podeście auli, lepiej nas było widać i byliśmy pozytywniej odbierani przez płeć piękną. I była wśród nich jedna blondynka z długim warkoczem do pasa, która odwzajemniała moje spojrzenia. Miała na imię Marta i była to tak zwana miłość od pierwszego wejrzenia. W tamtych latach z miłością i pierwszymi randkami nie było tak prosto jak to jest dzisiaj. Nie było na przykład telefonów komórkowych. W ogóle telefonów nie było. Telefony mieli tylko jacyś wybrańcy. Posiadanie telefonu stacjonarnego było miarą luksusu. Nawiązanie kontaktu z dziewczyną nie było łatwe. Podtrzymywanie tegoż również do najłatwiejszych nie należało. A gdyby nawet telefon był, to zadzwonienie do niej do domu zakończyłoby się wtedy dziką awanturą.
Nie miało się też odwagi w stosunku do upatrzonej dziewczyny – ot tak po prostu podejść i zaproponować spotkanie. To było trudne. Widziało ją się wyłącznie na tych integracyjnych, klasowych potańcówkach raz na trzy miesiące. Aby zobaczyć ponownie wybrankę serca, czekało się więc do następnej takiej klasowej imprezy. Więc szukałem jakiegoś innego sposobu, aby ponownie gdzieś ją spotkać i zobaczyć. Ostatecznie dowiedziałem się, na jakiej ulicy i w której bramie mieszka Marta. I po lekcjach godzinami czekałem po przeciwnej stronie ulicy, spoglądając na bramę z nadzieją, że a nuż z niej wyjdzie, że się pojawi. Przeważnie było to wielogodzinne oczekiwanie bez skutku i liczenie na los szczęścia. Jak się miało szczęście, to czasem rodzice wysłali ją do sklepu po zakupy. Gdy wyszła, mijaliśmy się wtedy i udawaliśmy, że jest to przypadkowe spotkanie. „Dzień dobry” i człowiek leciał uszczęśliwiony do domu. Teraz łatwość nawiązywania kontaktów wśród nastolatków jest dziecinnie prosta. Ale czy dostarczają one podobnych wzruszeń, takich jakie były wtedy moim udziałem? Poza tym porządna dziewczyna była cały czas pilnowana przez rodziców, którzy nie wiadomo czasami, co sobie wyobrażali. O żadnych randkach nie mogło być mowy. Dużo później znajdowało się jakieś preteksty, aby ich jakoś na moment oszukać i na sekundy się zobaczyć. Były to niewinne spotkania i dzisiejsze nastolatki miałyby niezły ubaw dowiadując się, na czym polegały. Jednak rodzice zawsze stali na straży, chyba sami coś mieli kiedyś na sumieniu.
Pamiętam, że pierwszy raz umówiłem się z Martą do kina i całe dwie godziny, zdenerwowany, zastanawiałem się, czy mogę się posunąć do takiej profanacji obiektu uczuć, bym mógł ją wziąć za rękę. Gdy pod koniec seansu, gdy się już zdecydowałem, spodziewałem się, że to będzie już koniec naszej znajomości, a co najmniej ONA wyjdzie z kina. Nic takiego się nie stało. Trzymałem ją za rękę, a mój uścisk został nawet odwzajemniony. Było o czym myśleć (o tym uścisku ręki), było co przeżywać przez następny miesiąc. Była jakaś nadzieja. Dzisiejsze nastolatki, idąc ze sobą na pierwszej randce do łóżka, tak sobie myślę, nie wiedzą, co tracą.
Dla takiego jak ja niewinnego chłopca pozostawała wtedy tylko intuicja i „zew natury”. Na tych przypadkowych spotkaniach jakoś zleciał nam czas do wakacji i przyszła straszna wiadomość, że Marta wraz z rodzicami wyjeżdża na wakacje do Nałęczowa, oddalonego około 30 km od Lublina. Trudno mi to było sobie wtedy wyobrazić. O żadnych oficjalnych przyjazdach nie mogło być mowy, a nasz „tajemny związek” nikomu nie był wówczas znany.
Jak wcześniej wspominałem, zbierałem znaczki przyrodnicze i miałem piękny ich zbiór. Miłość jednak nie zna granic, więc wymyśliłem, że ten cały zbiór sprzedam w sklepie filatelistycznym i kupię sobie za zdobyte tym sposobem pieniądze rower, na którym będę do tego Nałęczowa jeździł. Tak też zrobiłem. Pamiętam do dzisiaj, że teren z Lublina do Nałęczowa był bardzo pagórkowaty i przyjeżdżałem tam niezwykle wyczerpany. Nagroda jednak przewyższała wysiłek i mogliśmy się ponownie na kilkanaście minut w tajemnicy zobaczyć. Jeździłem beż przerwy, wywołując w domu zdziwienie moimi kolarskimi zainteresowaniami. Chyba wtedy po raz pierwszy dziewczyna pozwoliła mi się pocałować. Później była zima i nasze spotkania odbywały się w śniegu po kolana na ławeczce na lubelskim cmentarzu, bo mogliśmy tam siedzieć i nikt nam w wieczornych ciemnościach spokoju nie zakłócał. Bywało minus trzydzieści stopni, ale co tam! W końcu o tych naszych spotkaniach jakoś dowiedzieli się nasi rodzice i doszli do wniosku, że bezpieczniej będzie (o naiwności), żebyśmy się jednak może od czasu do czasu spotykali w domach pod ich kontrolą. Co prawda przy pierwszym takim oficjalnym poznaniu Marty przez moich rodziców, uciekli oni w panice do innego pomieszczenia, zostawiając nas samych (o zgrozo!) w ciemnym pokoju, tylko przy zapalonym telewizorze. Dzisiaj ta sytuacja wydaje się bardzo zabawna.
Bez żadnej wiedzy o seksie, której nie wynieśliśmy ani z domu ani ze szkoły, posiadając jedynie wiedzę o procesie rozmnażania pantofelków, okazywaliśmy sobie uczucia tak jak nam pozwalała nasza dziecięca „odwaga” i wyobraźnia.
Zbliżała się jednak wiosna i egzamin na ASP. Egzamin zdałem i jesienią wyjechałem do Warszawy, gdzie otrzymałem lokum w akademiku zwanym Dziekanką. Rozstania z Matrą były coraz dłuższe. Do Lublina przyjeżdżałem właściwie na jakieś święta i, prawdę mówiąc, ja – prowincjusz, prawiczek, wpadając w wir „światowego życia” stolicy, zacząłem zaniedbywać moją pierwszą miłość. (Od zawsze wiadomo było, jacy są faceci). Moi rodzice, jak się później okazało, zaprzyjaźnili się z rodzicami Marty. Wtedy już liczyli, że może coś jednak w przyszłości z mojej z Martą znajomości wyniknie. Ale zaczął się okres demoralizacji chłopięcia przybyłego z lubelskiej prowincji przez współlokatorów pokoju, w którym zamieszkałem. Był to pokój jedenastoosobowy, więc miałem wielu „nauczycieli” i „doradców”. Tym bardziej, że ja miałem wówczas lat siedemnaście, a niektórzy moi współlokatorzy mieli po lat trzydzieści i więcej, byli doświadczonymi wyjadaczami, doświadczonymi mężczyznami, którym ja za wszelką cenę chciałem dorównać. Byli to ludzie po trzecim lub czwartym podejściu do egzaminu i dopiero dostali się na Akademię. Starałem się im dorównać pod każdym względem. Znalazłem się poza kontrolą rodzicielską, z naiwnymi zasadami wyniesionymi z domu, które nie miały nijakiego zastosowania w nowej sytuacji życiowej i na które nikt mnie w domu nie przygotował. To wszystko miało potem konsekwencje na dalsze moje życie. Moi starsi koledzy mój brak doświadczenia i naiwność bez skrupułów potrafili wykorzystywać. W Warszawie wchodziłem więc bez żadnego przygotowania w dorosłość i całkowicie inny etap mojego życia.
Istotnie – brak telefonów, brak social mediów nie ułatwiało życia, ale wtedy ludzie jakoś łatwiej radzili sobie z codziennością. Czasami wspominam momenty, kiedy czekałam na telefon od męża i jaka to była dla mnie katorga, wtedy nie było jeszcze sieci komórkowych i internetu, a przecież to nie aż taka odległa rzeczywistość. Mogę tylko sobie wyobrazić, co przeżywałeś. Wyjechałeś do Warszawy i nastąpił kolejny etap. Jak go wspominasz?
Do rodziców i znajomych pisałem listy i wysyłałem je pocztą. Innej możliwości kontaktu nie było. Nie mieliśmy w domu w Lublinie stacjonarnego telefonu. Pisanie listów było jedyną dostępną formą porozumiewania się na odległość.
Tak więc zamieszkałem w Dziekance jako student pierwszego roku ASP. Moich rodziców nie stać było na wynajęcie prywatnej kwatery w Warszawie, natomiast akademik z racji niskich zarobków mojego ojca przyznano mi za darmo. I tak miałem szczęście, że mi go przyznano, bo byli i tacy studenci, których podania o akademik odrzucano. Z tego samego powodu (zarobki ojca), otrzymałem też niewielkie stypendium pieniężne oraz darmowy bon żywnościowy na posiłki w stołówce akademika. Dzisiaj wiem, że gdybym nie zamieszkał wówczas w akademiku, moje życie mogłoby być kompletnie inne i być może potoczyłoby się zupełnie innymi torami. Całe życie człowieka często zależy od takich sytuacji.
Dziekanka to był taki zamknięty rewir, taki zaczarowany krąg, z którego nie sposób było się już wyrwać. Miejsce, gdzie pewna grupa ludzi była skazana wyłącznie na siebie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Taka mniej lub bardziej zdemoralizowana rodzina, do której, jak to do rodziny, trzeba było się przystosować. Nie wiedziałem wówczas, że można też było żyć inaczej i że można było dokonywać innych wyborów. Płynąłem z tym nurtem wydarzeń i studenckiego życia. Po lubelskim domu Dziekanka przejęła nade mną kontrolę i zaczęła mnie „wychowywać”.
Studenci-warszawiacy niezbyt chętnie prywatnie bratali się z kolegami przybyłymi z prowincji i odnosiło się wrażenie, że czują się w jakiś sposób od nas lepsi. Przez co krąg towarzyski, w którym się obracaliśmy – my i oni, był zupełnie inny. W pracowni byliśmy kolegami, poza pracownią raczej mieliśmy sporadyczne kontakty. Chyba, że któryś z warszawiaków lub warszawianek postanowili się na krótko „zeszmacić” towarzysko i osobiście rozrywkowo upodlić. Wtedy przybywali do nas, do Dziekanki. Nie na odwrót. Na przestrzeni kilku lat przypominam sobie tylko kilka takich imprez towarzyskich, na które mnie do warszawskiego domu zaproszono. Chlubnym wyjątkiem była koleżanka, w dodatku z arystokratycznego domu (sic!), która przy różnych okazjach mnie do siebie zapraszała. Czułem się tam wtedy „elementem egzotycznym”. Tam był kwiat młodzieży Warszawy. Zupełnie mi nieznany. Byłem jak bohater filmu „Emigrant”. Tam też spotykałem po raz pierwszy młodzież stolicy z tzw. wyższych sfer, która nie wykazywała żadnego zainteresowania przyjaźnią z nami – prowincjuszami. Oni mieli swój zupełnie inny świat, o którym ja nie miałem zielonego pojęcia. Do grupy młodych ludzi z tzw. warszawskiego „haj lajfu” zaliczali się wówczas przede wszystkim studenci warszawskiej Architektury (jeden z nich, przypadkowo tam poznany, to obecnie artysta światowej sławy). Bywał tam też młody pisarz, piszący już wówczas scenariusze do filmów Wajdy. Obecnie też pisarz światowej sławy. Podziwiałem ich, ale oni nie traktowali mnie zbyt poważnie, bo wówczas wyglądałem jak dzieciak.
Oni już byli prawdziwymi facetami, zaprawionymi „w bojach towarzyskich”. Obracali się w świecie wielkiego lub małego życia kulturalnego ówczesnej Warszawy. Spatif, Stodoła, Harenda – to były miejsca w których się spotykano. Różnica pomiędzy moim ówczesnym światem lubelskim i tym warszawskim, to była przepaść nie do przeskoczenia. Bywałem też sporadycznie w warszawskim domu bardzo znanej pisarki dla młodzieży. Przychodziłem tam ze względu na jej śliczną córkę, rozpuszczoną do granic możliwości przez rodziców smarkulę, nastoletnią piękność. Ale oprócz mnie chodzili też tam do niej inni młodzieńcy (a jakże! – studenci z Architektury), przy których byłem bez szans na romans. Wszyscy razem byliśmy wtedy dla niej tylko chwilową zabawką. Ta rozpuszczona pannica uwielbiała takie umizgi młodych samców.
A alkohol?
W tamtych czasach był jedyną i podstawową używką. Iskrą zapalającą imprezy, tym, co spajało przyjaźnie i co je niszczyło. Jednocześnie o alkohol wcale nie było łatwo. Wódka – owszem, dość regularnie stała na półkach w sklepach monopolowych, ale już wino czy piwo pojawiały się tam rzadko. Jednocześnie za Gomułki władza ludowa potrafiła zadbać o swój lud robotniczo-chłopski i wydała przepis, że w dniu wypłaty alkoholu w żadnej postaci nie sprzedawano. Jeśli ktoś tego dnia chciał się napić, to albo zaopatrywał się dnia poprzedniego albo musiał się ten jeden dzień przemęczyć. Jako bardzo młodzi ludzie nie bardzo jeszcze wiedzieliśmy, co znaczyła komunistyczna dyktatura. Żyliśmy w tej dyktaturze, w której się urodziliśmy i niczego innego nie znaliśmy. Wiedzieliśmy już, że żyjemy w państwie ubecko – policyjnym i dopiero powoli docierał do naszej świadomości fakt, że nie żyjemy w kraju demokratycznym.
Mój ojciec słuchał „Głosu Ameryki” z jego hasłem: „Wiadomości dobre lub złe, ale zawsze prawdziwe” albo „Wolnej Europy”, skąd czerpano wiedzę o sytuacji na świecie i w Polsce. Bo reżimowe Polskie Radio podawało tylko takie komunikaty, jakie im Komitet Centralny partii wiodącej pisał. Miałem 8 lat, gdy przy pomocy wojska zdławiono bunt robotników w Poznaniu, a następnie wojska radzieckie krwawo rozprawiły się z powstaniem węgierskim. Do dziś pamiętam retransmitowane przez Wolną Europę rozpaczliwe nawoływania przywódców powstania węgierskiego o pomoc, która oczywiście ze świata nie nadchodziła. Któż by tam chciał, 10 lat od dopiero co minionej wojny, rozpoczynać kolejną? Pomimo tego, że byłem wówczas małym dzieckiem, te podsłuchiwane wiadomości były dla mnie wstrząsające. I do dzisiaj mam w uszach te dramatyczne apele węgierskich powstańców, nadawane przez krótkofalówki.
Głos Ameryki i Wolna Europa były oczywiście zagłuszane przez specjalne urządzenia, konstruowane do tego celu przez obóz socjalistyczny. Trwała walka ideologiczna z zepsutym i wrogim władzy imperialistycznym światem Zachodu. Władza ludowa wciąż powtarzała, że: „…raz zdobytej władzy nigdy nie odda i obetnie rękę każdemu, kto po tę władzę rękę wyciągnie…”. Gdy rzymski cesarz, chory psychicznie Kaligula postanowił mianować swego konia senatorem, to wszyscy w senacie jednogłośnie przyklasnęli temu pomysłowi. A i tak wiadomo, jak to się ostatecznie dla Kaliguli zakończyło. Że też dyktatorzy nie znają historii…
Na ASP studiowali wtedy z nami studenci zagraniczni, pobierając nauki w słynnej wówczas tzw. „polskiej szkole plakatu” u prof. Henryka Tomaszewskiego. I to od nich zaczynaliśmy się dowiadywać, jak jest naprawdę na świecie. Bo wyjazd za granicę był marzeniem ściętej głowy. Chociaż jak wiadomo „Polak potrafi…” i temu tematowi poświęcę więcej miejsca nieco później. Generalnie kontakt studenta z władzą polegał przeważnie na tym, że wracający wieczorem student był przeważnie legitymowany przez MO. Tak dla przypomnienia, kto tu rządzi. Po wylegitymowaniu dostawał kilka pałek na pożegnanie. Nie można się było dać sprowokować, bo tylko na to czekano, aby swoje sadystyczne skłonności mogła MO wyzwolić w komisariacie. A dopiero zbliżał się marzec 1968 roku.
Powracam do rozpoczętego wątku…
Piła cała ówczesna inteligencja, znani artyści, wybitni poeci, pisarze, malarze, nic bez picia nie mogło się odbyć. Elita z wyższych sfer inteligencko-artystycznych piła w Spatifie. Grupa nowicjuszy, czyli studenci, dopiero przyuczająca się do tych radości, piła w gorszych lokalach.
Do Dziekanki natomiast przychodził często i gęsto ten artystyczny już mocno zużyty „gorszy drugi sort” intelektualno-towarzyski. Przeważnie byli to ludzie bardzo znani, zdeklarowani alkoholicy. I ten drugi sort chętnie się z bratał ze studentami. Wiedział bowiem, że my – młodzi ludzie, pełni podziwu dla ich nazwisk i legend, zawsze im wódkę postawimy. Przychodzili do Dziekanki, roztaczając uroki swojej przemijającej już sławy. Ale jedynym celem tej ich fraternizacji z młodzieżą miast i wsi było napić się i wzmocnić przed poszukiwaniami okazji do dalszego balowania.
Dzisiaj, nie wiadomo dlaczego, nazywa się ich postaciami „kultowymi”. Na przykład przychodził do Dziekanki naciągać studentów na wódkę Jan Himilsbach, zawsze „nawalony jak stodoła”. Postać często opisywana w różnych wspomnieniach z tamtych lat. Była to bez wątpienia postać mocno egzotyczna, ale ja w jego osobie nigdy nic kultowego nie widziałem. Wprost przeciwnie.
„Dziekanka”
Ze studentami w akademiku pili także ich wykładowcy. Jeśli któryś z nich zaginął na tydzień, to jego żona przynajmniej wiedziała, gdzie trzeba go szukać. Naprzeciwko Dziekanki, na rogu ulic Miodowej i Krakowskiego Przedmieścia, był taki sklepik – brama, nazywano ją „U RĄCZKI”. Tam można było czasem, ale tylko bardzo rano nabyć piwo kuflowe. Już na dwie godziny przed otwarciem tej „piwiarni”, skoro świt, stał tam tłum skacowanych facetów. Między nimi na przykład facet bez butów w samych tylko skarpetach. Żona mu buty rano zabrała, ale nawet to nie zatrzymało go w domu. Panowie kupowali od razu po kilka kufli. Sprzedawcę nazywano Rączką, bo miał tylko jedną rękę. Piwo było beczkowe, podłego gatunku, ale do godziny dziesiątej rano beczki były puste. Naprzeciwko Dziekanki była też garmażerka, w której można było także kupić czasem piwo, ale tylko do tatara w ilościach limitowanych. Czasem „rzucili” tam Rizlingi. Były obrzydliwe, kwaśne, ale lepsze niż nic. Studenci Akademii odkryli też, że piwo butelkowe 0,25 l można było czasem nabyć w łaźni miejskiej, która mieściła się naprzeciwko uczelni. I jeśli taka wieść docierała do przyszłych artystów, to kto żyw do tej łaźni się udawał. Natomiast obok Dziekanki, dziesięć metrów od akademika mieściła się niewielka winiarnia zwana „U HOPFERA”, gdzie sprzedawano codziennie czerwone wino Egri Bikawer. Sprzedawano je na szklanki w cenie 10 zł. Na drzwiach wejściowych tego przybytku wisiał napis: „ZAPRASZAMY W INNE BRAMY” i tu gromadzili się smakosze tego wina. Pani Stasia, która wino sprzedawała, była zaprzyjaźniona ze wszystkimi bywalcami tego przybytku i czasami dawała nam to wino na kreskę. Zawsze przy ladzie stały od rana do wieczora te same postaci. Znany krytyk sztuk pięknych, znany felietonista z tygodnika Kultura lub jakiś inny niespełniony pisarz lub artysta. Sączyli to wino od rana do wieczora, patrząc z wyższością na studencką brać. Tak jakby ich kac był lepszy od naszego. Pierwszy raz upiłem się na pierwszym roku studiów.
W siedmioosobowym pokoju, z braku innych warunków, „kwitło” także siermiężne życie erotyczne. Do starszych wiekiem, doświadczonych kolegów z pokoju przyjeżdżały co jakiś czas ich dziewczyny z innych miast. I nieraz rano gdy otwierałem oko, widziałem na sąsiednim łóżku dwie głowy wystające spod kołdry. Łóżka stały jedno obok drugiego. W Dziekance obowiązywał zakaz przebywania gości po godz. 22.00. Wchodząca osoba pokazywała na portierni dokument, dostawała przepustkę, w której było napisane, gdzie, do kogo i na ile. Po 22.00 brama wejściowa była zamykana i otwierana tylko dla późno powracających studentów. Bramę otwierała portierka o pseudonimie „Szalona”, z demonstracyjnie okazywaną wściekłością, gdyż kręcący się nieustannie nocą studenci zakłócali jej błogi spokój. Trzeba było wiele sprytu i zmysłu kombinacyjnego, aby gościa, który po godz. 22.00 miał w pokoju zostać tak przez portiernię przeprowadzić, by nie został zauważony. Robiliśmy w tym celu zamieszanie na korytarzu przy wejściu, aby odwrócić uwagę portierek. Zawsze z sukcesem. A do pokojów później nikt już nie chodził i nic nie sprawdzał. Z bracią studencką akademika, czyli z nami, bardzo też były zaprzyjaźnione panienki „pracujące zawodowo” w mieszczącym się nieopodal hotelu Bristol. Miały swoje pseudonimy, nie wszystkie pamiętam, ale były na przykład takie wiele mówiące jak Paszcza, Paskuda czy Ruda. Wspomina o tych dziewczynach w jednej ze swoich książek sławny polski pisarz, który także je znał. Były to równe dziewczyny, miały pieniądze w postaci dewiz, wówczas niedostępnych dla normalnego obywatela. Potrafiły studentom „postawić”. Również alkohol. I również się z nimi napić, miło spędzając towarzysko czas, jako pewnego rodzaju chwilowy oddech od tej, co by tam nie mówić, trudnej fizycznej pracy zawodowej. Za tzw. „inne” usługi od swoich przyjaciół studentów nie brały nigdy pieniędzy. Chętnie służąc zainteresowanym bezinteresowną pomocą w nagłej potrzebie. Potrafiły z tego wyniknąć kłopoty, ponieważ pracująca zawodowo w hotelu pod okiem alfonsa dziewczyna potrafiła się także zakochać w studencie. On początkowo był nawet bardzo dumny z faktu, że, co by tam nie gadać, profesjonalistka, potrafiła docenić jego umiejętności. Ale gdy taki student – kochanek nie był jej wierny lub zaczynał się puszczać na boku i gdy takie wiadomości docierały do jej uszu, to zdradzana potrafiła swego alfonsa do delikwenta wysłać na rozmowę wychowawczą oraz w celu uporządkowania jego życia uczuciowego. Krótko mówiąc praca w hotelu to była tylko praca, natomiast miłość to zawsze miłość, Zawsze zwyciężała. Te dziewczyny po jakimś czasie, udając zakochane dziewice, podłapywały jakiegoś naiwnego cudzoziemca i wychodziły za niego za mąż, opuszczając naszą piękną ojczyznę. Był to dla nich wielki awans społeczny, tym bardziej, że w latach 60-tych wyjechać za granicę graniczyło z cudem. Podobno były potem świetnymi, wiernymi żonami. Rozwijały tam biznesy i wiodły mieszczańskie życie. W Dziekance, oprócz studentów ASP, mieszkali także studenci kształcący się na aktorów w Wyższej Szkole Teatralnej oraz studenci z Wyższej Szkoły Muzycznej, Poznałem wtedy kilka osób, które wiele lat później stały się wybitnymi aktorami scen polskich. Ale po zakończeniu studiów takie znajomości nie przetrwały…
Nie miałeś poczucia, że imprezowanie kolidowało z zajęciami na ASP? Twoje umiejętności muzyczne odegrały jakąś rolę w tym spożywaniu wolności i młodości?
Zajęcia na Akademii zaczynały się o 10.00 rano, trwały do 13.00, potem była przerwa na obiad i od 15.30 były zajęcia z malarstwa do wieczora. Były to zajęcia, na których uczono mnie wszystkiego od podstaw i było to głównie rysowanie węglem aktów na dużych papierach pakowych. Węgiel był bardzo wygodnym narzędziem, bo można go było wycierać ręką lub szmatką z tych papierów, aby robić poprawki. Aktów, głównie kobiecych. Pierwszy raz wtedy w pracowni zobaczyłem żywą, nagą kobietę. Ale modelki były tak dobierane, żeby młodym adeptom sztuki podczas rysowania żadne świństwa do głowy nie przychodziły. A więc pozowały nam wtedy wysłużone stare kobiety, pamiętające jeszcze chyba carskie czasy, zniekształcone przez życiowe przejścia. Wyjaśniono nam, że zniekształcone ciało jest ciekawszym obiektem do rysowania niż ciało młode i piękne. Jednak myślę, że chodziło o naszą moralność i odpędzanie nieczystych myśli. Gdy któregoś razu jeden ze studentów na własną rękę zorganizował nam młodą, ładniutką modelkę do pozowania, profesor przerażony i w panice natychmiast ukrócił taką studencką kreatywność. Druga rzecz, bardzo ciekawa. Pozujące kobiety były zawsze nagie, natomiast mężczyźni pozowali zawsze w slipach. Teraz podobno jest już na uczelni równouprawnienie i obie płcie pozują bez majtek.
Wówczas jeszcze nieźle grałem ragtime na fortepianie. W Dziekance była wiecznie pusta świetlica, w której ten instrument się znajdował i można było sobie samemu porzępolić. Czasem przychodził tam poćwiczyć znany wówczas zespół dixelendowy HAGAW i czasem pozwalali mi porzępolić razem z nimi. Jednak przeważnie pogrywałem sobie sam, dla własnej przyjemności. Czasem tam przychodził słuchać tego mojego grania jakiś młody człowiek ze średniej szkoły muzycznej, który uczył się w niej wtedy chyba gry na wiolonczeli, ale też grał na pianinie. Słuchał jak gram i prosił mnie, abym mu pokazywał jak grać te „kawałki”. Grałem już wtedy głównie ze słuchu, bo minęło sporo lat od czasu gdy porzuciłem średnią szkołę muzyczną. A ten chłopak był z tymi sprawami na bieżąco i chwytał wszystko w lot. Po jakimś czasie grał już lepiej ode mnie, a po latach dowiedziałem się, że poświęcił się tamu gatunkowi całkowicie, nagrywał solo świetne płyty regitamowe i występował na Jazz Jambore. Pamiętam, jak się nazywał, ale generalnie postanowiłem nie używać nazwisk ludzi, z którymi nie łączyła mnie jakaś głębsza zażyłość.
Mój przyjaciel – Jurek Kozicki, jak wspominałem, porzucił Politechnikę i zaczął uczyć się profesjonalnego grania na perkusji (wcześniej też grał, ale ze słuchu). Grał z profesjonalnym, znanym wówczas zespołem, grającym jazz tradycyjny – „NEW ORLEANS STOMPERS”. Pamiętam, gdy pewnego razu ten zespół grał w warszawskiej „Stodole”. Jurek zaprosił mnie do pianina do wspólnego grania, ale po kilku takich próbach doszedłem do wniosku, że to już „za wysokie progi” dla mnie. Z resztą już się z tym pogodziłem, że Jurka nie dogonię.
Natomiast namawiano mnie do grania w nowo powstających klubach studenckich w charakterze akompaniatora i tak przez krótki czas robiłem, na przykład przy organizowanym przez Macieja Zembatego kabarecie. Na to też jednak nie miałem za bardzo czasu, bo bardziej czułem się związany z Akademią. To było w tym samym czasie, gdy studentka AWF, drobna blondyneczka o nazwisku Maryla Rodowicz, wygrała jakiś swój pierwszy studencki konkurs piosenki, pojawił się śpiewający chłopiec o nazwisku Marek Grechuta, a z głośnika akademickiego radiowęzła zaczęły płynąć piosenki nowo powstałego w Anglii zespołu o nazwie THE BEATLES. W naszym akademiku każdej soboty odbywały się potańcówki, na które w zasadzie mógł przyjść każdy, jeśli jeszcze było miejsce. Do tańcowania od godz.19.00 do północy przygrywał zespół Włodzimierza Nahornego. Około północy zwijał już swoje instrumenty. Wtedy za przynoszone do fortepianu piwo grałem do tańca ja. Do samego rana. To właściwie były takie moje ostatnie kontakty z pianinem, coraz rzadsze, aż ostatecznie, nie mając w domu instrumentu, przestałem grać. Ręce miałem coraz mniej sprawne. Jeszcze czasem gdzieś, gdzie stał instrument, siadałem, chcąc się popisać, ale wypadało to coraz marniej i ostatecznie dałem sobie z graniem całkowity spokój.
Będąc dzieckiem w wieku szkolnym, zdejmowałem te wydawnictwa z półek i całymi dniami, leżąc na podłodze, oglądałem. Nikt mi tego, co oglądałem, nie wyjaśniał. Ojciec zajmował się edukacją swoich uczniów w szkole. Powoli sam poznawałem nazwiska słynnych twórców i ich dzieła. Wielkie wrażenie wywarły na mnie albumy z architekturą, szczególnie ówczesnego twórcy stolicy Brazylii, Oscara Niemeyera, oraz niezwykle nowoczesne jak na lata 50-te projekty francuskiego architekta Le Corbusiera. I to chyba początkowo zadecydowało o moich planach zostania architektem.
Po zdaniu matury i niedopuszczeniu mnie przez ojca do próby dostania się na architekturę, (matematyka), wszystko już było przeze mnie ukierunkowane na przygotowywanie się do egzaminu na ASP w Warszawie. Moi koledzy z zespołu jazzowego powyjeżdżali już na studia, zespół się rozpadł, nie miałem z kim dalej grać. Czasem jedynie grałem w domu stryja, który posiadał wspominaną już wcześniej kolekcję instrumentów – saksofony (od najmniejszego po ogromny-barytonowy), klarnety, perkusję, pianino, fortepian, klawikord, trąbki i gitary elektryczne własnej konstrukcji oraz wzmacniacze do gitar zrobione przez niego ze zdezelowanych, lampowych odbiorników radiowych. Więc dla zabawy coś tam usiłowaliśmy grać. Zacząłem spędzać czas w towarzystwie podobnych do mnie lubelskich „outsiderów”. Zacząłem palić papierosy w tajemnicy przed rodzicami (w domu nikt nie palił). Pamiętam pierwszą przyjemność wynikającą z zaciągnięcia się nikotyną, a następnie wielogodzinne wymioty będące skutkiem tej „przyjemności”. To był taki roczny niebezpieczny okres dla młodego człowieka, który nagle znalazł się poza wpływem dotychczasowych kolegów i przyjaciół i szukał nowego, niekoniecznie dobrego towarzystwa. Ojciec początkowo (na okres tego roku, który pozostał do ewentualnego egzaminu na ASP), postanowił wysłać mnie na naukę jakiegoś, jak to mówił, porządnego fachu, którym miało być praktykowanie u jego znajomego lubelskiego stolarza o nazwisku Moczybroda. Jednak przemyślał to sobie i widząc moją determinację, pozwolił mi na uczestniczenie w zajęciach z malarstwa. Odbywały się w szkole, wśród uczniów także przygotowujących się do egzaminów na studia. Dopiero na tych zajęciach uświadomiłem sobie „mizerię” moich umiejętności plastycznych. Znalazłem się wśród kolegów, którzy spędzili już kilka lat na naukach plastycznych. Dla mnie to byli prawdziwi artyści. Umieli się obchodzić z farbami olejnymi i wiedzieli, co to jest kompozycja. Chodziłem wówczas po Lublinie z papierami, blejtramami, sztalugą i kasetą z farbami. Rysowałem i malowałem jak umiałem. Czyli naiwnie stawiałem pierwsze kroki ku Akademii. W tym czasie przeżywałem też swoją pierwszą, równie naiwną, miłość licealną, ale to już jest inna opowieść.
Spędzałeś czas u wujka Eligiusza. Ćwiczyłeś rysunek, dojrzewałeś. Wiedzę o sztuce czerpałeś z książek i z sytuacji domowej, będąc synem dyrektora liceum plastycznego i artysty. Mimo okoliczności (komunizm) to nieprawdopodobne życie. Charakter używanego przez Ciebie języka pewnie zarażał innych ludzi do działania. Ciągnęło Cię do Warszawy na studia? Nie było Ci żal, że musisz wyjechać? Młodzież zazwyczaj czuje się obco i niepewnie w nowym środowisku. Jak to było z Tobą?
Mając 16 lat byłem takim samym niedojrzałym chłopcem jak moi koledzy, ale wiadomo – miałem inne zainteresowania. Tematem wspólnym, pojawiającym się w tym wieku był raczej wątek związany z płcią przeciwną. Temat nam wtedy jeszcze kompletnie nieznany i omawiany w trybie przypuszczającym. Jak znaleźć wspólny język o sztuce i swoich do niej ciągotach z kolegami, którzy właśnie rozpoczęli studia prawnicze, medyczne czy politechniczne? To raczej niemożliwe. Tak było zawsze i tak jest teraz. Nowo poznani koledzy w liceum plastycznym traktowali mnie i moje początkujące próby „twórcze” z pobłażliwością, lekką wyższością i przymrużeniem oka. No wiesz… Syn dyrektora zapragnął być artystą… Nie traktowali mnie poważnie. Mieli w końcu za sobą już cztery lata nauki przedmiotów artystycznych i wiedzieli sporo na ten temat. Nawet nie za bardzo im wypadało o mnie rozmawiać. Pamiętam (a jakże), z trudem ukrywany uśmiech rozbawienia na twarzy nauczycielki od malarstwa, która robiąc uczniom korektę przy sztalugach, ujrzała mój obraz. Był prawie identyczny jak obraz kolegi malującego obok mnie. Nie mając żadnych doświadczeń z materią malarską, podglądałem innych. Często ich po prostu podświadomie kopiowałem. Ojciec prawdopodobnie rozmawiał z tą nauczycielką na mój temat, ale nic mi nie mówił. Być może aby mnie nie zniechęcać. Widział moją determinację i postanowił, że pozwoli mi przekonać się na własnej skórze, czym to pachnie (już wiem). Był jeszcze wtedy moim planom w głębi duszy przeciwny i był tylko obserwatorem wydarzeń. Nie wiem więc, co myślał, gdy patrzył na moje poczynania. Co ciekawe, w tym samym czasie, gdy samotnie walczyłem z materią malując i rysując, ojciec dawał prywatne lekcje innym, także przygotowującym się do egzaminów na studia. Ale nie mnie. Tych lekcji, chcę podkreślić, udzielał za darmo, gdyż wiecznie starał się o to, aby nie być podejrzewanym o wyciąganie jakichkolwiek korzyści związanych z zajmowanym przez siebie stanowiskiem. Ze specyfiki czasów, w jakich wtedy żyłem, nie za bardzo zdawałem sobie sprawę. Były to kłopoty i problemy moich rodziców, o których nigdy ze mną nie rozmawiali. Matka głównie ponosiła koszt życia w tamtych czasach, ponieważ sama musiała wszystko, co było nam niezbędne, zapewnić i zorganizować. Mój ojciec, oderwany od rzeczywistości, żyjący tylko szkołą, w której przebywał od świtu do nocy, dostarczał tylko skromnych pieniędzy na także skromne życie. Nigdy nie należał do żadnej partii, był po prostu szanowany jako honorowy obywatel miasta Lublina, cieszył się szacunkiem i tylko temu zawdzięczał to, że tak długo pełnił funkcję dyrektora szkoły. Był zamknięty w sobie tak jak i ja teraz, przez całe życie walcząc sam ze swoimi osobistymi problemami. Ostatecznie miałem już trochę rysunków i kilka obrazów, które złożyłem w teczce na ASP w Warszawie. Teczka z tymi pracami była warunkiem dopuszczenia kandydata do egzaminu wstępnego. Czy wyjazd z Lublina łączył się z jakimś większym stresem i przeżyciem? Pewnie tak, bo tego nie pamiętam, jak to bywa w wirze i euforii nowych wydarzeń.
Rozumiem, że Twoja teczka spełniła kryteria egzaminacyjne i na studia się dostałeś? Co z tamtego okresu życia zapamiętałeś? Wspominasz o zamknięciu, o tym, że tato nie okazywał na zewnątrz, z czym się zmagał. Czy z artystami właściwie nie jest tak, jak napisał Van Gogh: Tak naprawdę potrafimy mówić tylko przez nasze obrazy. Może to, że nie przygotowywał Cię do egzaminów, to fakt, że chciał dla Ciebie czegoś innego, byś nie musiał ścierać się z malarską materią?
Dużo piszę na temat „obojętności” mojego ojca, związanej z moimi zainteresowaniami sztukami plastycznymi oraz o braku pomocy z jego strony. A może wtedy byłem po prostu ślepy, może nie dostrzegałem, jak bardzo się przejmował moimi planami? Może jako wieloletni pedagog, mający ogromne doświadczenie z wieloma zdolnymi młodymi kandydatami na artystów po prostu widział, jak bardzo mało jeszcze umiem? Jak bardzo naiwne są moje prace i może zwyczajnie podejrzewał, że mam nikłe szanse na zdanie takiego egzaminu? Może chciał mi zaoszczędzić upokorzeń związanych z taką porażką? Ojciec był wrogiem układów i znajomości. Uważał, że do wszystkiego dochodzi się samemu, własną, ciężką pracą. Albo ma się jakiś talent albo nie i „święty Boże nie pomoże”. Ten sposób myślenia od ojca przejąłem i tak właśnie, lepiej lub gorzej, zawsze postępowałem. W konsekwencji zaniedbywałem kompletnie wszystkie inne ważne dziedziny mojego osobistego życia. Wiecznie żyłem w bezustannym stresie związanym z dążeniem do perfekcji. Oczywiście nie osiągałem jej zawsze, ale zawsze bardzo się o to starałem i nadal się staram. Tak więc dzięki zasadom ojca, praca stała się dla mnie najważniejszym wyzwaniem i sprawą mojego życiu. Myśląc o śmierci, widzę w niej raczej tylko tego „złego”, który mi wszystko spieprzy. Rysując, pisząc, malując, starałem się zawsze, aby robić to przede wszystkim jak najlepiej, bez oglądania się na ewentualne profity. Ten sposób myślenia oczywiście nie ma nic wspólnego z dzisiejszą rzeczywistością, w której rzeczą najważniejszą jest to, czego mój ojciec nienawidził – układy towarzyskie, bywanie i znajomości. Także pieniądze z takiego sposobu życia wynikające i otwierające drogę do sukcesu. Mój ojciec miał je „w głębokim poważaniu”, a niestety musiał je czasem zarabiać, bo trzeba było z czegoś utrzymać dom. Dzisiaj „bycie artystą” wzmacnia prestiż towarzyski i niekoniecznie trzeba być artystą dobrym. Nie przywiązując wagi do wyżej wymienionych spraw, byłem wiecznie na marginesie wydarzeń, które okazują się teraz niezbędne, aby na przykład zorganizować sobie wystawę, z czym mam problemy. Napisałem tak wiele o pozornej obojętności mojego ojca wobec moich przygotowań do egzaminu. Ale już jako człowiek całkiem dorosły dowiedziałem się przypadkiem od mojej matki, że podobno po złożeniu mojej teczki wstępnej z pracami na ASP, mój ojciec, łamiąc wszystkie swoje zasady, których przez całe życie przestrzegał, udał się „cichcem” do Warszawy. Aby mnie wesprzeć, rozmawiał o mnie i mojej pasji z rektorem Akademii – profesorem Wnukiem, którego znał osobiście. Staram sobie teraz wyobrazić, ile to kosztowało mojego ojca, człowieka niezwykle uczciwego, ambitnego, trzymającego się żelaznych zasad moralnych. Co czuł robiąc to wtedy dla mnie? Tak więc nie wiem do końca, czy do egzaminu zakwalifikowałem się tylko i wyłącznie dzięki mojemu młodzieńczemu zapałowi, talentowi i moim złożonym do egzaminu pracom. …pozory mylą, rzekł jeż złażąc ze szczotki ryżowej…
Czyli widział w Tobie utalentowanego syna. Od czasu do czasu słyszę od różnych ludzi ze środowisk artystycznych, że studia na ASP temperują charakter. Miałeś takie uczucie? Czy to błędne myślenie? Kto miał na Ciebie wpływ i czy istnieje do dzisiaj w Twoich wspomnieniach.
Nie wiem, czy zobaczył we mnie jakiś talent. Pogodził się z faktami, bo gra toczyła się o moje dalsze życie. Nie wiem jak jest teraz, ale w czasach, gdy ja zdawałem egzamin, uczelnia preferowała kandydatów, którzy nie mieli za sobą żadnych przygotowań w postaci nauki w liceach plastycznych. Dzisiaj Akademia sama prowadzi warsztaty przygotowujące do egzaminu wstępnego i już się nie brzydzi tym, że „przygotowuje”, bo sama bierze za to pieniądze. Za moich czasów uczelnia chciała podobno mieć w nas „materiał świeży”, jeszcze nieobrobiony przez nikogo, aby sama mogła sobie lepić z tej gliny to, co zechce. Bardzo mnie to wówczas dziwiło, bo widziałem na egzaminie bardzo zdolnych ludzi, zdających na Akademię kolejny raz po kilku wcześniejszych nieudanych próbach. Ta młodzież prezentowała już jakiś konkretny, czasem wysoki poziom, ale dla uczelni nie były to czynniki promujące kandydata. Nie rozumiałem takiego postępowania. Promowały punkty za pochodzenie. Mnie wprost przeciwnie. Ja zdając egzamin nie umiałem nic. (…zresztą nadal nic nie umiem i nadal staram się to zmienić…). I chyba ten fakt, że tak mało umiałem, zgodnie z ówczesną filozofia przyjmowania na studia, było moim dodatkowym atutem. Dla mnie, wówczas chłopaka bez tej wiedzy, pierwsze zajęcia w pracowni były błogosławieństwem i otworzyły mi oczy na rzeczy, których nie rozumiałem i o których nie miałem zielonego pojęcia. Pierwsze zajęcia z rysunku i malarstwa pokazały bez litości wszystkie moje podstawowe braki. Tak warsztatowe jak i te w rozumieniu sztuki. Powoli zacząłem rozumieć, że sztuka nie polega tylko na odwzorowywaniu, kopiowaniu otaczającej rzeczywistości. Ale na własnym, indywidualnym widzeniu świata, na odrzucaniu myślowych schematów, na przełamywaniu reguł i zasad. Uwolnieniu umysłu od tego, co w malarstwie wolno, a czego nie wolno. Wolno wszystko. Ładnie mi się to pisze teraz, gdy spóźniłem się z realizacją tych „złotych myśli” o całe 40 lat.
Dwa pierwsze lata zajęć na uczelni były dla mnie niezwykle pouczające i zawdzięczam to mojemu wybitnemu pedagogowi, profesorowi Andrzejowi Jurkiewiczowi, który przez pierwsze dwa lata miał z nami zajęcia.
Zasada była taka, że pierwsze dwa lata studiów odbywały się pod kierunkiem pedagogów, którzy jakby przygotowywali nas do późniejszych zajęć i studiów bardziej zaawansowanych. Po dwóch latach przechodziło się już z rozdzielnika do nowego profesora (moim został prof. Nacht Samborski). Od trzeciego roku zajęcia w pracowniach mieliśmy ze studentami, którzy byli już na czwartym i piątym roku oraz ze studentami przygotowującymi się do dyplomu. Chyba miało to na celu wypuszczenie nas na tzw. szersze wody, ale właśnie od tego momentu studia najmniej już mi dawały i w sumie przynosiły raczej same szkody dla mojego dalszego rozwoju. Dlaczego? – to może później. Nie chcę przeskakiwać myślami aż tak daleko, bo wiele rzeczy już i tak pominąłem i będę musiał do nich i tak powrócić. Tak więc największy wpływ na kształtowanie mnie „do przyszłych celów artystycznych” miały dwa pierwsze lata spędzone w pracowni prof. Jurkiewicza i jemu właśnie zawdzięczam najwięcej. Właśnie prof. Jurkiewicz zobaczył coś we mnie, gdyż właśnie mnie poświęcał wiele czasu podczas korekt w pracowni. Nigdy nie zapomnę pierwszych godzin zajęć z rysunku. Rysowałem pierwszy akt w swoim życiu i bardzo starałem się, by dokładnie odwzorować siedzącą przede mną modelkę. Byłem dumny z efektu wierności odtworzenia jej postaci. Wtedy pierwszy raz na korektę naszych prac przyszedł profesor. Stanął przed moją sztalugą, popatrzył na rysunek, z którego byłem bardzo dumny, zdjął karton z deski, położył na podłodze i spokojnie zapytał: Panie Baranowski, co ma znaczyć ta narysowana tu przez pana „mleczarnia”? Tym jednym zdaniem uwolnił mnie na całe życie od bezmyślności przy pracy. Kilka miesięcy później z wielkim zadowoleniem przyglądał się moim śmiałym „eksperymentom” malarskim. Gdy inni koledzy malowali grzecznie obrazy na sztalugach, ja wyczyniałem brewerie na wielkim płótnie leżącym na podłodze, na środku pracowni. Mnie wtedy już było wolno więcej. Profesor Jurkiewicz zapraszał mnie do siebie do domu na obiady, po których pokazywał mi reprodukcje dzieł sztuki sławnych artystów, tłumaczył mi je i udzielał wskazówek. Po każdym takim obiedzie, który spędzałem z nim i jego żoną, okazywało się, że pod talerzem jest ukryta dla mnie jakaś suma pieniędzy przeznaczona na farby. Ja wtedy już otrzymywałem z ASP stypendium artystyczne, ale jak wiadomo, oprócz malowania, na studiach trwało bardzo ożywione i niehigieniczne życie towarzyskie (o czym też trzeba będzie wspomnieć). I pomimo tego, że było to dość pokaźne stypendium jak na tamte czasy, pieniędzy wiecznie brakowało. Profesor bardzo na mnie liczył i we mnie wierzył. I jak wcześniej wspomniałem, w sumie zawiodłem profesora. Tak to czuję.
Co to znaczy – zawiodłem profesora?
Profesor Jurkiewicz zakładał, że jestem utalentowanym studentem. Wierzył, że będę z pasją uprawiał dalej malarstwo i całkowicie malarstwu się poświęcę. Że nie będę się rozdrabniał. Niestety miałem dużą umiejętność tworzenia wielu rzeczy, w tym również całkiem artystycznie błahych (może o tym też przy okazji). Prawda jest taka, że w którymś momencie życia trzeba zacząć zarabiać pieniądze na utrzymanie własne, rodziny, a także na to, by sztukę uprawiać. Na farby, blejtramy, pędzle i utrzymanie pracowni, jeśli się ją wtedy miało. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych mieszkałem z rodziną na 16 metrach kwadratowych. W jednym pokoiku był tylko tapczan i akwarium (!!!), a pod tym tapczanem był drugi tapczan wysuwany na noc do spania. Po jego wysunięciu już w pokoiku nie było na nic miejsca Rano to wszystko się składało i wyciągałem niewielki rozkładany stół na którym rysowałem. Wieczorem go składałem, by mieć miejsce na tapczanik. Nie było więc miejsca na malowanie. Wystawy, w których wówczas brałem udział – indywidualne i zbiorowe, opędzałem więc tymi obrazami które w latach siedemdziesiątych namalowałem. Pomimo tego nadal świetnie się zapowiadałem. Zaczęły się o mnie pojawiać pozytywne recenzje w ówczesnym „Przeglądzie Artystycznym”. W tamtych czasach nawet takie minimum, jakie posiadałem, myślę tu o swoim mieszkaniu, to był cud i cieszyłem się z tego, co miałem. Ale w związku z brakiem miejsca do pracy, po wielu staraniach i podaniach, otrzymałem z Wydziału Kultury Stołecznej Rady Narodowej pustostan na Pradze. Z przeznaczeniem na pracownię malarską. Dzisiaj tylko o tym pomarzyć.
Były to pomieszczenia zrujnowane, zdemolowane, opuszczone przez ostatnich lokatorów. Ruiny w rozsypce bez żadnych wygód i tylko z zimną wodą. Te lokale były przeznaczone do rozbiórki (stoją odremontowane do dzisiaj), więc miały być tylko chwilowym przystankiem dla szukających pracowni artystów. Wtedy Praga cieszyła się bardzo złą sławą. Natomiast takie pustostany były wówczas przedmiotem pożądania okolicznych mieszkańców, często ludzi z marginesu społecznego. Jedni chcieli je mieć na jakiekolwiek mieszkanie, inni na meliny. Sprowadzenie się do takiego lokalu gościa takiego jak ja było przyjmowane wrogo i robiono wszystko, by mnie stamtąd „pogonić”. Tak więc gdy któregoś dnia zwiozłem do tego lokalu swoje obrazy, próbując się tam jakoś urządzić, na drugi dzień zastałem wyrwaną kłódkę, wyłamane zamki, obrazy połamane i podpalone, wymazane ekskrementami. Właściwie straciłem wtedy cały mój dotychczasowy dorobek. Niewielka część obrazów, które oddałem wcześniej na przechowanie do moich znajomych, prawdopodobnie gdzieś się zachowała, ale obecnie straciłem z tymi ludźmi kontakt i nie potrafię ich odnaleźć. Doznałem więc uczucia, że wszystko stracone. A że już wtedy na tym rozkładanym stoliku pisałem i rysowałem z powodzeniem komiksy, można powiedzieć, że w nich znalazłem pocieszenie. Oczywiście po pewnym czasie za malowaniem zatęskniłem, ale gdy trzeba pracować, by zarabiać na życie, człowiek sobie stwarza takie złudzenie, że przecież ma przed sobą mnóstwo czasu, że przecież jeszcze zdąży. Całe życie przede mną. Odwlekanie trwało ponad trzydzieści lat. Samo rysowanie komiksów z przerwami zajęło mi lat kilkanaście. Człowiek parający się sztuką nie powinien mieć rodziny, albowiem ona i tak ma z niego niewielki pożytek. Patrząc teraz na dorobek wybitnych artystów, widzę przede wszystkim to, że całe ich życie było podporządkowane tylko jednemu celowi – sztuce. Może nie miałem tak twardego charakteru, nie umiałem się oprzeć różnym pokusom, zaradzić trudnościom? W tym sensie mogę powiedzieć, że profesora zawiodłem.
*Andrzej Jurkiewicz – grafik i rysownik; profesor ASP w Krakowie i Warszawie. Studiował na krakowskiej ASP u F. Pautscha i W. Weissa. Tworzył serie grafik – akwaforty przedstawiające scenki uliczne oraz grafiki, utrzymane w oszczędnej stylistyce, projekty okładek, ilustracje, ekslibrisy; u schyłku życia zwrócił się ku abstrakcji. Był autorem podręcznika Metody grafiki artystycznej.
Część 4
Zdarzają się bardzo trudne sytuacje i można je rozpatrywać na wiele sposobów. Bo przecież nie byłoby Profesorka Nerwosolka, gdybyś bezwzględnie i uparcie podporządkował się malarstwu. Jednak spróbujmy może wyjść z tych trudnych, emocjonalnych rozważań. Wspomniałeś wcześniej o pierwszej miłości. Namalowałeś dla niej obraz?
Tadeusz Baranowski – Zanim zacznę cokolwiek pisać o moich pierwszych uniesieniach miłosnych, chciałbym najpierw napisać coś tak ogólnie na ten temat. Bo to były zupełnie inne czasy i miłość była tajemnicą, którą odkrywało się wówczas nie w jeden wieczór, ale miesiącami. Tym bardziej, że ja całe życie byłem mężczyzną nieśmiałym i dalej, pomimo mojego wieku, wierzę przede wszystkim w rolę uczuć w tych sprawach.
W latach 50-tych, gdy byłem nastolatkiem, nie miałem żadnych możliwości nawiązywania kontaktów z płcią przeciwną. Nie było dyskotek i innych miejsc spotkań towarzyskich, które ułatwiałyby takie kontakty. (Tak przynajmniej było w latach 50-tych w Lublinie).
Poza tym – do godzin popołudniowych szkoła, potem do domu – „Uczyć się! Uczyć się! Uczyć się!”, więc nawet spotkania z kolegami po szkole były rzadkością. Myślę też, że z powodu fatalnych warunków, w jakich wtedy mieszkaliśmy, byłoby to dla nas bardzo krępujące. Liceum, do którego uczęszczałem, nazywano liceum „męskim”, więc jedynymi tam kobietami były panie nauczycielki. To samo dotyczyło moich rówieśniczek, które uczęszczały do tzw. liceów „żeńskich”. Wyobraź sobie edukację w tamtych czasach w zakresie kontaktów męsko-damskich. To był temat temat tabu, tak w szkole jak i niestety w domu. Kiedyś jakiś kolega przyniósł do klasy gdzieś zdobytą prezerwatywę. Wzbudziła powszechne zdumienie i sensację wśród 13-letnich chłopców i była pokazywana po kątach w tajemnicy. Nie było do końca jasne do czego służy. Chłopcy dopiero dojrzewali, więc rozmiar gumy wprowadzał nas też w pewną dezorientację. Czasem jakiś kolega mówił tajemniczo, że on COŚ wie na temat kobiet, ale kręcił przecząco głową, gdy dopytywaliśmy się już o konkrety. Nie wiadomo na przykład było, jak ten bocian przynosi niemowlę. Jak kobieta wygląda nago, z grubsza wiedziałem, oglądając albumy z malarstwem Rubensa. Z grubsza, bo wiadomo jaki typ kobiety malował Rubens. Ale i tak na obrazach namalowane były tiule osłaniające to i owo. Gdy już w klasie maturalnej jeden z bardziej zorientowanych w tej materii kolegów z klasy „zrobił dziecko” koleżance z liceum żeńskiego, oboje zostali relegowani ze swoich szkół.
Jednak wtedy uczono nas przez cały czas szacunku do kobiet. Uczono tego w szkole i w domu. Mój ojciec do końca życia, będąc już ciężko chorym człowiekiem, nigdy w autobusie nie siadał, szczególnie, gdy obok stały kobiety. I natychmiast zrywał się na równe nogi (jeśli usiadł), jeśli do autobusu wsiadła o 50 lat od niego młodsza dziewczyna. Taki sposób zachowania został także wpojony mi na całe życie i siadam w środkach komunikacji miejskiej tylko wtedy, kiedy autobus lub wagon w metrze jest w zasadzie pusty. Z przykrością więc patrzę teraz na rozwalonych w metrze, nieraz na dwóch siedzeniach jednocześnie, młodych byczków ze smartfonami w dłoniach, rzucających bezmyślne spojrzenia na stojące obok objuczone siatami kobiety.
Nie to, żebym chciał tu powiedzieć, że ze mnie taki dżentelmen, ale odnoszę się całe życie do kobiet z wyniesionymi z domu zasadami i szacunkiem. Ustępuję więc miejsca, przepuszczam kobiety w drzwiach, kupuję kwiatki na zwykłe spotkania towarzyskie i całuję w rękę, co już podobno nie jest obecnie mile widziane przez niektóre panie i postrzegane jako niehigieniczne. W moim życiu wiele dobrego zawdzięczam właśnie kobietom, pomogły mi i pomagają w wielu dla mnie trudnych momentach. W okresach błędów i wypaczeń. Pomagały i pomagają najczęściej bezinteresownie. Tego raczej nie uświadczysz od mężczyzny.
Zdarzało się też jednak, że moje z szacunkiem i atencją traktowanie kobiet przynosiło mi też kłopoty. Zwykłe ofiarowanie kwiatków lub przyjacielski spacer pod rękę, miły gest w postaci pomocy przy niesieniu zakupów, bywały, jak się później okazywało, rozumiane opacznie – jako erotyczne zaloty. Z czego nie zdawałem sobie sprawy. Wiele, wiele lat temu, gdy byłem jakiś czas gościem w domu mojego dawnego znajomego, pewnej nocy, po wesołej zabawie, jego żona postanowiła „odwiedzić” mnie w nocy w pokoju, w którym nocowałem. Odmowa „współpracy” zaowocowała później wieloletnim, mściwym komplikowaniem mi życia, tak zawodowego jak i prywatnego. Z perspektywy minionych lat i różnych doświadczeń pierwsza romantyczna, platoniczna miłość wydaje mi się przeżyciem naprawdę pięknym. Sam dotyk rąk dostarczał wtedy prawdziwych, nieporównywalnych z niczym później wzruszeń.
Bolesne odrzucenie. Wróćmy jednak do lat pięćdziesiątych i pierwszej miłości...
Jedyną możliwością poznania dziewczyny w tamtym czasie były okresowe wieczorki połączone z tańcami, na które raz na kwartał moja klasa lub jakaś inna klasa, z inicjatywy szkoły, zapraszała rówieśniczki ze szkoły żeńskiej. To było możliwe dopiero w dziesiątej klasie liceum. Wychowawcy widać uznali, że to już ten wiek, kiedy należy na takie kontakty młodzieży dojrzewającej pozwolić. Ja znowu znalazłem się w dodatkowo trudnej sytuacji, bo jak pisałem wcześniej, grałem w zespole jazzowym, który na takich potańcówkach miał obowiązek grać do tańca. Nie było wtedy jeszcze żadnych szczególnych możliwości zradiofonizowania sali gimnastycznej, w której takie imprezy się odbywały. Ale mogłem sobie popatrzeć z podestu auli na siedzące pod ścianą panienki, rzucać spojrzenia znad klawiatury i obserwować, czy „wybranka” je zauważa i odwzajemnia. Miało to też i swoje plusy, gdyż jako „muzycy” staliśmy wyżej na podeście auli, lepiej nas było widać i byliśmy pozytywniej odbierani przez płeć piękną. I była wśród nich jedna blondynka z długim warkoczem do pasa, która odwzajemniała moje spojrzenia. Miała na imię Marta i była to tak zwana miłość od pierwszego wejrzenia. W tamtych latach z miłością i pierwszymi randkami nie było tak prosto jak to jest dzisiaj. Nie było na przykład telefonów komórkowych. W ogóle telefonów nie było. Telefony mieli tylko jacyś wybrańcy. Posiadanie telefonu stacjonarnego było miarą luksusu. Nawiązanie kontaktu z dziewczyną nie było łatwe. Podtrzymywanie tegoż również do najłatwiejszych nie należało. A gdyby nawet telefon był, to zadzwonienie do niej do domu zakończyłoby się wtedy dziką awanturą.
Nie miało się też odwagi w stosunku do upatrzonej dziewczyny – ot tak po prostu podejść i zaproponować spotkanie. To było trudne. Widziało ją się wyłącznie na tych integracyjnych, klasowych potańcówkach raz na trzy miesiące. Aby zobaczyć ponownie wybrankę serca, czekało się więc do następnej takiej klasowej imprezy. Więc szukałem jakiegoś innego sposobu, aby ponownie gdzieś ją spotkać i zobaczyć. Ostatecznie dowiedziałem się, na jakiej ulicy i w której bramie mieszka Marta. I po lekcjach godzinami czekałem po przeciwnej stronie ulicy, spoglądając na bramę z nadzieją, że a nuż z niej wyjdzie, że się pojawi. Przeważnie było to wielogodzinne oczekiwanie bez skutku i liczenie na los szczęścia. Jak się miało szczęście, to czasem rodzice wysłali ją do sklepu po zakupy. Gdy wyszła, mijaliśmy się wtedy i udawaliśmy, że jest to przypadkowe spotkanie. „Dzień dobry” i człowiek leciał uszczęśliwiony do domu. Teraz łatwość nawiązywania kontaktów wśród nastolatków jest dziecinnie prosta. Ale czy dostarczają one podobnych wzruszeń, takich jakie były wtedy moim udziałem? Poza tym porządna dziewczyna była cały czas pilnowana przez rodziców, którzy nie wiadomo czasami, co sobie wyobrażali. O żadnych randkach nie mogło być mowy. Dużo później znajdowało się jakieś preteksty, aby ich jakoś na moment oszukać i na sekundy się zobaczyć. Były to niewinne spotkania i dzisiejsze nastolatki miałyby niezły ubaw dowiadując się, na czym polegały. Jednak rodzice zawsze stali na straży, chyba sami coś mieli kiedyś na sumieniu.
Pamiętam, że pierwszy raz umówiłem się z Martą do kina i całe dwie godziny, zdenerwowany, zastanawiałem się, czy mogę się posunąć do takiej profanacji obiektu uczuć, bym mógł ją wziąć za rękę. Gdy pod koniec seansu, gdy się już zdecydowałem, spodziewałem się, że to będzie już koniec naszej znajomości, a co najmniej ONA wyjdzie z kina. Nic takiego się nie stało. Trzymałem ją za rękę, a mój uścisk został nawet odwzajemniony. Było o czym myśleć (o tym uścisku ręki), było co przeżywać przez następny miesiąc. Była jakaś nadzieja. Dzisiejsze nastolatki, idąc ze sobą na pierwszej randce do łóżka, tak sobie myślę, nie wiedzą, co tracą.
Dla takiego jak ja niewinnego chłopca pozostawała wtedy tylko intuicja i „zew natury”. Na tych przypadkowych spotkaniach jakoś zleciał nam czas do wakacji i przyszła straszna wiadomość, że Marta wraz z rodzicami wyjeżdża na wakacje do Nałęczowa, oddalonego około 30 km od Lublina. Trudno mi to było sobie wtedy wyobrazić. O żadnych oficjalnych przyjazdach nie mogło być mowy, a nasz „tajemny związek” nikomu nie był wówczas znany.
Jak wcześniej wspominałem, zbierałem znaczki przyrodnicze i miałem piękny ich zbiór. Miłość jednak nie zna granic, więc wymyśliłem, że ten cały zbiór sprzedam w sklepie filatelistycznym i kupię sobie za zdobyte tym sposobem pieniądze rower, na którym będę do tego Nałęczowa jeździł. Tak też zrobiłem. Pamiętam do dzisiaj, że teren z Lublina do Nałęczowa był bardzo pagórkowaty i przyjeżdżałem tam niezwykle wyczerpany. Nagroda jednak przewyższała wysiłek i mogliśmy się ponownie na kilkanaście minut w tajemnicy zobaczyć. Jeździłem beż przerwy, wywołując w domu zdziwienie moimi kolarskimi zainteresowaniami. Chyba wtedy po raz pierwszy dziewczyna pozwoliła mi się pocałować. Później była zima i nasze spotkania odbywały się w śniegu po kolana na ławeczce na lubelskim cmentarzu, bo mogliśmy tam siedzieć i nikt nam w wieczornych ciemnościach spokoju nie zakłócał. Bywało minus trzydzieści stopni, ale co tam! W końcu o tych naszych spotkaniach jakoś dowiedzieli się nasi rodzice i doszli do wniosku, że bezpieczniej będzie (o naiwności), żebyśmy się jednak może od czasu do czasu spotykali w domach pod ich kontrolą. Co prawda przy pierwszym takim oficjalnym poznaniu Marty przez moich rodziców, uciekli oni w panice do innego pomieszczenia, zostawiając nas samych (o zgrozo!) w ciemnym pokoju, tylko przy zapalonym telewizorze. Dzisiaj ta sytuacja wydaje się bardzo zabawna.
Bez żadnej wiedzy o seksie, której nie wynieśliśmy ani z domu ani ze szkoły, posiadając jedynie wiedzę o procesie rozmnażania pantofelków, okazywaliśmy sobie uczucia tak jak nam pozwalała nasza dziecięca „odwaga” i wyobraźnia.
Zbliżała się jednak wiosna i egzamin na ASP. Egzamin zdałem i jesienią wyjechałem do Warszawy, gdzie otrzymałem lokum w akademiku zwanym Dziekanką. Rozstania z Matrą były coraz dłuższe. Do Lublina przyjeżdżałem właściwie na jakieś święta i, prawdę mówiąc, ja – prowincjusz, prawiczek, wpadając w wir „światowego życia” stolicy, zacząłem zaniedbywać moją pierwszą miłość. (Od zawsze wiadomo było, jacy są faceci). Moi rodzice, jak się później okazało, zaprzyjaźnili się z rodzicami Marty. Wtedy już liczyli, że może coś jednak w przyszłości z mojej z Martą znajomości wyniknie. Ale zaczął się okres demoralizacji chłopięcia przybyłego z lubelskiej prowincji przez współlokatorów pokoju, w którym zamieszkałem. Był to pokój jedenastoosobowy, więc miałem wielu „nauczycieli” i „doradców”. Tym bardziej, że ja miałem wówczas lat siedemnaście, a niektórzy moi współlokatorzy mieli po lat trzydzieści i więcej, byli doświadczonymi wyjadaczami, doświadczonymi mężczyznami, którym ja za wszelką cenę chciałem dorównać. Byli to ludzie po trzecim lub czwartym podejściu do egzaminu i dopiero dostali się na Akademię. Starałem się im dorównać pod każdym względem. Znalazłem się poza kontrolą rodzicielską, z naiwnymi zasadami wyniesionymi z domu, które nie miały nijakiego zastosowania w nowej sytuacji życiowej i na które nikt mnie w domu nie przygotował. To wszystko miało potem konsekwencje na dalsze moje życie. Moi starsi koledzy mój brak doświadczenia i naiwność bez skrupułów potrafili wykorzystywać. W Warszawie wchodziłem więc bez żadnego przygotowania w dorosłość i całkowicie inny etap mojego życia.
Istotnie – brak telefonów, brak social mediów nie ułatwiało życia, ale wtedy ludzie jakoś łatwiej radzili sobie z codziennością. Czasami wspominam momenty, kiedy czekałam na telefon od męża i jaka to była dla mnie katorga, wtedy nie było jeszcze sieci komórkowych i internetu, a przecież to nie aż taka odległa rzeczywistość. Mogę tylko sobie wyobrazić, co przeżywałeś. Wyjechałeś do Warszawy i nastąpił kolejny etap. Jak go wspominasz?
Do rodziców i znajomych pisałem listy i wysyłałem je pocztą. Innej możliwości kontaktu nie było. Nie mieliśmy w domu w Lublinie stacjonarnego telefonu. Pisanie listów było jedyną dostępną formą porozumiewania się na odległość.
Tak więc zamieszkałem w Dziekance jako student pierwszego roku ASP. Moich rodziców nie stać było na wynajęcie prywatnej kwatery w Warszawie, natomiast akademik z racji niskich zarobków mojego ojca przyznano mi za darmo. I tak miałem szczęście, że mi go przyznano, bo byli i tacy studenci, których podania o akademik odrzucano. Z tego samego powodu (zarobki ojca), otrzymałem też niewielkie stypendium pieniężne oraz darmowy bon żywnościowy na posiłki w stołówce akademika. Dzisiaj wiem, że gdybym nie zamieszkał wówczas w akademiku, moje życie mogłoby być kompletnie inne i być może potoczyłoby się zupełnie innymi torami. Całe życie człowieka często zależy od takich sytuacji.
Dziekanka to był taki zamknięty rewir, taki zaczarowany krąg, z którego nie sposób było się już wyrwać. Miejsce, gdzie pewna grupa ludzi była skazana wyłącznie na siebie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Taka mniej lub bardziej zdemoralizowana rodzina, do której, jak to do rodziny, trzeba było się przystosować. Nie wiedziałem wówczas, że można też było żyć inaczej i że można było dokonywać innych wyborów. Płynąłem z tym nurtem wydarzeń i studenckiego życia. Po lubelskim domu Dziekanka przejęła nade mną kontrolę i zaczęła mnie „wychowywać”.
Studenci-warszawiacy niezbyt chętnie prywatnie bratali się z kolegami przybyłymi z prowincji i odnosiło się wrażenie, że czują się w jakiś sposób od nas lepsi. Przez co krąg towarzyski, w którym się obracaliśmy – my i oni, był zupełnie inny. W pracowni byliśmy kolegami, poza pracownią raczej mieliśmy sporadyczne kontakty. Chyba, że któryś z warszawiaków lub warszawianek postanowili się na krótko „zeszmacić” towarzysko i osobiście rozrywkowo upodlić. Wtedy przybywali do nas, do Dziekanki. Nie na odwrót. Na przestrzeni kilku lat przypominam sobie tylko kilka takich imprez towarzyskich, na które mnie do warszawskiego domu zaproszono. Chlubnym wyjątkiem była koleżanka, w dodatku z arystokratycznego domu (sic!), która przy różnych okazjach mnie do siebie zapraszała. Czułem się tam wtedy „elementem egzotycznym”. Tam był kwiat młodzieży Warszawy. Zupełnie mi nieznany. Byłem jak bohater filmu „Emigrant”. Tam też spotykałem po raz pierwszy młodzież stolicy z tzw. wyższych sfer, która nie wykazywała żadnego zainteresowania przyjaźnią z nami – prowincjuszami. Oni mieli swój zupełnie inny świat, o którym ja nie miałem zielonego pojęcia. Do grupy młodych ludzi z tzw. warszawskiego „haj lajfu” zaliczali się wówczas przede wszystkim studenci warszawskiej Architektury (jeden z nich, przypadkowo tam poznany, to obecnie artysta światowej sławy). Bywał tam też młody pisarz, piszący już wówczas scenariusze do filmów Wajdy. Obecnie też pisarz światowej sławy. Podziwiałem ich, ale oni nie traktowali mnie zbyt poważnie, bo wówczas wyglądałem jak dzieciak.
Oni już byli prawdziwymi facetami, zaprawionymi „w bojach towarzyskich”. Obracali się w świecie wielkiego lub małego życia kulturalnego ówczesnej Warszawy. Spatif, Stodoła, Harenda – to były miejsca w których się spotykano. Różnica pomiędzy moim ówczesnym światem lubelskim i tym warszawskim, to była przepaść nie do przeskoczenia. Bywałem też sporadycznie w warszawskim domu bardzo znanej pisarki dla młodzieży. Przychodziłem tam ze względu na jej śliczną córkę, rozpuszczoną do granic możliwości przez rodziców smarkulę, nastoletnią piękność. Ale oprócz mnie chodzili też tam do niej inni młodzieńcy (a jakże! – studenci z Architektury), przy których byłem bez szans na romans. Wszyscy razem byliśmy wtedy dla niej tylko chwilową zabawką. Ta rozpuszczona pannica uwielbiała takie umizgi młodych samców.
A alkohol?
W tamtych czasach był jedyną i podstawową używką. Iskrą zapalającą imprezy, tym, co spajało przyjaźnie i co je niszczyło. Jednocześnie o alkohol wcale nie było łatwo. Wódka – owszem, dość regularnie stała na półkach w sklepach monopolowych, ale już wino czy piwo pojawiały się tam rzadko. Jednocześnie za Gomułki władza ludowa potrafiła zadbać o swój lud robotniczo-chłopski i wydała przepis, że w dniu wypłaty alkoholu w żadnej postaci nie sprzedawano. Jeśli ktoś tego dnia chciał się napić, to albo zaopatrywał się dnia poprzedniego albo musiał się ten jeden dzień przemęczyć. Jako bardzo młodzi ludzie nie bardzo jeszcze wiedzieliśmy, co znaczyła komunistyczna dyktatura. Żyliśmy w tej dyktaturze, w której się urodziliśmy i niczego innego nie znaliśmy. Wiedzieliśmy już, że żyjemy w państwie ubecko – policyjnym i dopiero powoli docierał do naszej świadomości fakt, że nie żyjemy w kraju demokratycznym.
Mój ojciec słuchał „Głosu Ameryki” z jego hasłem: „Wiadomości dobre lub złe, ale zawsze prawdziwe” albo „Wolnej Europy”, skąd czerpano wiedzę o sytuacji na świecie i w Polsce. Bo reżimowe Polskie Radio podawało tylko takie komunikaty, jakie im Komitet Centralny partii wiodącej pisał. Miałem 8 lat, gdy przy pomocy wojska zdławiono bunt robotników w Poznaniu, a następnie wojska radzieckie krwawo rozprawiły się z powstaniem węgierskim. Do dziś pamiętam retransmitowane przez Wolną Europę rozpaczliwe nawoływania przywódców powstania węgierskiego o pomoc, która oczywiście ze świata nie nadchodziła. Któż by tam chciał, 10 lat od dopiero co minionej wojny, rozpoczynać kolejną? Pomimo tego, że byłem wówczas małym dzieckiem, te podsłuchiwane wiadomości były dla mnie wstrząsające. I do dzisiaj mam w uszach te dramatyczne apele węgierskich powstańców, nadawane przez krótkofalówki.
Głos Ameryki i Wolna Europa były oczywiście zagłuszane przez specjalne urządzenia, konstruowane do tego celu przez obóz socjalistyczny. Trwała walka ideologiczna z zepsutym i wrogim władzy imperialistycznym światem Zachodu. Władza ludowa wciąż powtarzała, że: „…raz zdobytej władzy nigdy nie odda i obetnie rękę każdemu, kto po tę władzę rękę wyciągnie…”. Gdy rzymski cesarz, chory psychicznie Kaligula postanowił mianować swego konia senatorem, to wszyscy w senacie jednogłośnie przyklasnęli temu pomysłowi. A i tak wiadomo, jak to się ostatecznie dla Kaliguli zakończyło. Że też dyktatorzy nie znają historii…
Na ASP studiowali wtedy z nami studenci zagraniczni, pobierając nauki w słynnej wówczas tzw. „polskiej szkole plakatu” u prof. Henryka Tomaszewskiego. I to od nich zaczynaliśmy się dowiadywać, jak jest naprawdę na świecie. Bo wyjazd za granicę był marzeniem ściętej głowy. Chociaż jak wiadomo „Polak potrafi…” i temu tematowi poświęcę więcej miejsca nieco później. Generalnie kontakt studenta z władzą polegał przeważnie na tym, że wracający wieczorem student był przeważnie legitymowany przez MO. Tak dla przypomnienia, kto tu rządzi. Po wylegitymowaniu dostawał kilka pałek na pożegnanie. Nie można się było dać sprowokować, bo tylko na to czekano, aby swoje sadystyczne skłonności mogła MO wyzwolić w komisariacie. A dopiero zbliżał się marzec 1968 roku.
Powracam do rozpoczętego wątku…
Piła cała ówczesna inteligencja, znani artyści, wybitni poeci, pisarze, malarze, nic bez picia nie mogło się odbyć. Elita z wyższych sfer inteligencko-artystycznych piła w Spatifie. Grupa nowicjuszy, czyli studenci, dopiero przyuczająca się do tych radości, piła w gorszych lokalach.
Do Dziekanki natomiast przychodził często i gęsto ten artystyczny już mocno zużyty „gorszy drugi sort” intelektualno-towarzyski. Przeważnie byli to ludzie bardzo znani, zdeklarowani alkoholicy. I ten drugi sort chętnie się z bratał ze studentami. Wiedział bowiem, że my – młodzi ludzie, pełni podziwu dla ich nazwisk i legend, zawsze im wódkę postawimy. Przychodzili do Dziekanki, roztaczając uroki swojej przemijającej już sławy. Ale jedynym celem tej ich fraternizacji z młodzieżą miast i wsi było napić się i wzmocnić przed poszukiwaniami okazji do dalszego balowania.
Dzisiaj, nie wiadomo dlaczego, nazywa się ich postaciami „kultowymi”. Na przykład przychodził do Dziekanki naciągać studentów na wódkę Jan Himilsbach, zawsze „nawalony jak stodoła”. Postać często opisywana w różnych wspomnieniach z tamtych lat. Była to bez wątpienia postać mocno egzotyczna, ale ja w jego osobie nigdy nic kultowego nie widziałem. Wprost przeciwnie.
„Dziekanka”
Ze studentami w akademiku pili także ich wykładowcy. Jeśli któryś z nich zaginął na tydzień, to jego żona przynajmniej wiedziała, gdzie trzeba go szukać. Naprzeciwko Dziekanki, na rogu ulic Miodowej i Krakowskiego Przedmieścia, był taki sklepik – brama, nazywano ją „U RĄCZKI”. Tam można było czasem, ale tylko bardzo rano nabyć piwo kuflowe. Już na dwie godziny przed otwarciem tej „piwiarni”, skoro świt, stał tam tłum skacowanych facetów. Między nimi na przykład facet bez butów w samych tylko skarpetach. Żona mu buty rano zabrała, ale nawet to nie zatrzymało go w domu. Panowie kupowali od razu po kilka kufli. Sprzedawcę nazywano Rączką, bo miał tylko jedną rękę. Piwo było beczkowe, podłego gatunku, ale do godziny dziesiątej rano beczki były puste. Naprzeciwko Dziekanki była też garmażerka, w której można było także kupić czasem piwo, ale tylko do tatara w ilościach limitowanych. Czasem „rzucili” tam Rizlingi. Były obrzydliwe, kwaśne, ale lepsze niż nic. Studenci Akademii odkryli też, że piwo butelkowe 0,25 l można było czasem nabyć w łaźni miejskiej, która mieściła się naprzeciwko uczelni. I jeśli taka wieść docierała do przyszłych artystów, to kto żyw do tej łaźni się udawał. Natomiast obok Dziekanki, dziesięć metrów od akademika mieściła się niewielka winiarnia zwana „U HOPFERA”, gdzie sprzedawano codziennie czerwone wino Egri Bikawer. Sprzedawano je na szklanki w cenie 10 zł. Na drzwiach wejściowych tego przybytku wisiał napis: „ZAPRASZAMY W INNE BRAMY” i tu gromadzili się smakosze tego wina. Pani Stasia, która wino sprzedawała, była zaprzyjaźniona ze wszystkimi bywalcami tego przybytku i czasami dawała nam to wino na kreskę. Zawsze przy ladzie stały od rana do wieczora te same postaci. Znany krytyk sztuk pięknych, znany felietonista z tygodnika Kultura lub jakiś inny niespełniony pisarz lub artysta. Sączyli to wino od rana do wieczora, patrząc z wyższością na studencką brać. Tak jakby ich kac był lepszy od naszego. Pierwszy raz upiłem się na pierwszym roku studiów.
W siedmioosobowym pokoju, z braku innych warunków, „kwitło” także siermiężne życie erotyczne. Do starszych wiekiem, doświadczonych kolegów z pokoju przyjeżdżały co jakiś czas ich dziewczyny z innych miast. I nieraz rano gdy otwierałem oko, widziałem na sąsiednim łóżku dwie głowy wystające spod kołdry. Łóżka stały jedno obok drugiego. W Dziekance obowiązywał zakaz przebywania gości po godz. 22.00. Wchodząca osoba pokazywała na portierni dokument, dostawała przepustkę, w której było napisane, gdzie, do kogo i na ile. Po 22.00 brama wejściowa była zamykana i otwierana tylko dla późno powracających studentów. Bramę otwierała portierka o pseudonimie „Szalona”, z demonstracyjnie okazywaną wściekłością, gdyż kręcący się nieustannie nocą studenci zakłócali jej błogi spokój. Trzeba było wiele sprytu i zmysłu kombinacyjnego, aby gościa, który po godz. 22.00 miał w pokoju zostać tak przez portiernię przeprowadzić, by nie został zauważony. Robiliśmy w tym celu zamieszanie na korytarzu przy wejściu, aby odwrócić uwagę portierek. Zawsze z sukcesem. A do pokojów później nikt już nie chodził i nic nie sprawdzał. Z bracią studencką akademika, czyli z nami, bardzo też były zaprzyjaźnione panienki „pracujące zawodowo” w mieszczącym się nieopodal hotelu Bristol. Miały swoje pseudonimy, nie wszystkie pamiętam, ale były na przykład takie wiele mówiące jak Paszcza, Paskuda czy Ruda. Wspomina o tych dziewczynach w jednej ze swoich książek sławny polski pisarz, który także je znał. Były to równe dziewczyny, miały pieniądze w postaci dewiz, wówczas niedostępnych dla normalnego obywatela. Potrafiły studentom „postawić”. Również alkohol. I również się z nimi napić, miło spędzając towarzysko czas, jako pewnego rodzaju chwilowy oddech od tej, co by tam nie mówić, trudnej fizycznej pracy zawodowej. Za tzw. „inne” usługi od swoich przyjaciół studentów nie brały nigdy pieniędzy. Chętnie służąc zainteresowanym bezinteresowną pomocą w nagłej potrzebie. Potrafiły z tego wyniknąć kłopoty, ponieważ pracująca zawodowo w hotelu pod okiem alfonsa dziewczyna potrafiła się także zakochać w studencie. On początkowo był nawet bardzo dumny z faktu, że, co by tam nie gadać, profesjonalistka, potrafiła docenić jego umiejętności. Ale gdy taki student – kochanek nie był jej wierny lub zaczynał się puszczać na boku i gdy takie wiadomości docierały do jej uszu, to zdradzana potrafiła swego alfonsa do delikwenta wysłać na rozmowę wychowawczą oraz w celu uporządkowania jego życia uczuciowego. Krótko mówiąc praca w hotelu to była tylko praca, natomiast miłość to zawsze miłość, Zawsze zwyciężała. Te dziewczyny po jakimś czasie, udając zakochane dziewice, podłapywały jakiegoś naiwnego cudzoziemca i wychodziły za niego za mąż, opuszczając naszą piękną ojczyznę. Był to dla nich wielki awans społeczny, tym bardziej, że w latach 60-tych wyjechać za granicę graniczyło z cudem. Podobno były potem świetnymi, wiernymi żonami. Rozwijały tam biznesy i wiodły mieszczańskie życie. W Dziekance, oprócz studentów ASP, mieszkali także studenci kształcący się na aktorów w Wyższej Szkole Teatralnej oraz studenci z Wyższej Szkoły Muzycznej, Poznałem wtedy kilka osób, które wiele lat później stały się wybitnymi aktorami scen polskich. Ale po zakończeniu studiów takie znajomości nie przetrwały…
Nie miałeś poczucia, że imprezowanie kolidowało z zajęciami na ASP? Twoje umiejętności muzyczne odegrały jakąś rolę w tym spożywaniu wolności i młodości?
Zajęcia na Akademii zaczynały się o 10.00 rano, trwały do 13.00, potem była przerwa na obiad i od 15.30 były zajęcia z malarstwa do wieczora. Były to zajęcia, na których uczono mnie wszystkiego od podstaw i było to głównie rysowanie węglem aktów na dużych papierach pakowych. Węgiel był bardzo wygodnym narzędziem, bo można go było wycierać ręką lub szmatką z tych papierów, aby robić poprawki. Aktów, głównie kobiecych. Pierwszy raz wtedy w pracowni zobaczyłem żywą, nagą kobietę. Ale modelki były tak dobierane, żeby młodym adeptom sztuki podczas rysowania żadne świństwa do głowy nie przychodziły. A więc pozowały nam wtedy wysłużone stare kobiety, pamiętające jeszcze chyba carskie czasy, zniekształcone przez życiowe przejścia. Wyjaśniono nam, że zniekształcone ciało jest ciekawszym obiektem do rysowania niż ciało młode i piękne. Jednak myślę, że chodziło o naszą moralność i odpędzanie nieczystych myśli. Gdy któregoś razu jeden ze studentów na własną rękę zorganizował nam młodą, ładniutką modelkę do pozowania, profesor przerażony i w panice natychmiast ukrócił taką studencką kreatywność. Druga rzecz, bardzo ciekawa. Pozujące kobiety były zawsze nagie, natomiast mężczyźni pozowali zawsze w slipach. Teraz podobno jest już na uczelni równouprawnienie i obie płcie pozują bez majtek.
Wówczas jeszcze nieźle grałem ragtime na fortepianie. W Dziekance była wiecznie pusta świetlica, w której ten instrument się znajdował i można było sobie samemu porzępolić. Czasem przychodził tam poćwiczyć znany wówczas zespół dixelendowy HAGAW i czasem pozwalali mi porzępolić razem z nimi. Jednak przeważnie pogrywałem sobie sam, dla własnej przyjemności. Czasem tam przychodził słuchać tego mojego grania jakiś młody człowiek ze średniej szkoły muzycznej, który uczył się w niej wtedy chyba gry na wiolonczeli, ale też grał na pianinie. Słuchał jak gram i prosił mnie, abym mu pokazywał jak grać te „kawałki”. Grałem już wtedy głównie ze słuchu, bo minęło sporo lat od czasu gdy porzuciłem średnią szkołę muzyczną. A ten chłopak był z tymi sprawami na bieżąco i chwytał wszystko w lot. Po jakimś czasie grał już lepiej ode mnie, a po latach dowiedziałem się, że poświęcił się tamu gatunkowi całkowicie, nagrywał solo świetne płyty regitamowe i występował na Jazz Jambore. Pamiętam, jak się nazywał, ale generalnie postanowiłem nie używać nazwisk ludzi, z którymi nie łączyła mnie jakaś głębsza zażyłość.
Mój przyjaciel – Jurek Kozicki, jak wspominałem, porzucił Politechnikę i zaczął uczyć się profesjonalnego grania na perkusji (wcześniej też grał, ale ze słuchu). Grał z profesjonalnym, znanym wówczas zespołem, grającym jazz tradycyjny – „NEW ORLEANS STOMPERS”. Pamiętam, gdy pewnego razu ten zespół grał w warszawskiej „Stodole”. Jurek zaprosił mnie do pianina do wspólnego grania, ale po kilku takich próbach doszedłem do wniosku, że to już „za wysokie progi” dla mnie. Z resztą już się z tym pogodziłem, że Jurka nie dogonię.
Natomiast namawiano mnie do grania w nowo powstających klubach studenckich w charakterze akompaniatora i tak przez krótki czas robiłem, na przykład przy organizowanym przez Macieja Zembatego kabarecie. Na to też jednak nie miałem za bardzo czasu, bo bardziej czułem się związany z Akademią. To było w tym samym czasie, gdy studentka AWF, drobna blondyneczka o nazwisku Maryla Rodowicz, wygrała jakiś swój pierwszy studencki konkurs piosenki, pojawił się śpiewający chłopiec o nazwisku Marek Grechuta, a z głośnika akademickiego radiowęzła zaczęły płynąć piosenki nowo powstałego w Anglii zespołu o nazwie THE BEATLES. W naszym akademiku każdej soboty odbywały się potańcówki, na które w zasadzie mógł przyjść każdy, jeśli jeszcze było miejsce. Do tańcowania od godz.19.00 do północy przygrywał zespół Włodzimierza Nahornego. Około północy zwijał już swoje instrumenty. Wtedy za przynoszone do fortepianu piwo grałem do tańca ja. Do samego rana. To właściwie były takie moje ostatnie kontakty z pianinem, coraz rzadsze, aż ostatecznie, nie mając w domu instrumentu, przestałem grać. Ręce miałem coraz mniej sprawne. Jeszcze czasem gdzieś, gdzie stał instrument, siadałem, chcąc się popisać, ale wypadało to coraz marniej i ostatecznie dałem sobie z graniem całkowity spokój.
* TADEUSZ BARANOWSKI - Absolwent Wydziału Grafiki i Malarstwa ASP w Warszawie, pracownia prof. A. Nacht-Samborskiego i prof. A. Kobzdeja. Dyplom z wyróżnieniem w 1969 roku. Udział w licznych wystawach w kraju i za granicą. Oprócz malarstwa zajmował się także grafiką użytkową (szczególnie prasową, tworząc liczne autorskie layouty pism) oraz twórczością dla dzieci, za którą otrzymał od Ministra Kultury i Sztuki oraz Dziedzictwa Narodowego medal „Gloria Artis” (2007 r.). W latach 1984-1990 współpracował z belgijskim wydawnictwem Editions du Lombard. Znalazł się, jako jedyny polski ilustrator, w ekskluzywnym wydaniu piosenek J. Brela opublikowanym w Belgii i Francji. Za sprawą swoich autorskich komiksów dla dzieci (m.in. Antresolka Profesorka Nerwosolka, Skąd się bierze woda sodowa, czy Podróż smokiem Diplodokiem) znalazł się w amerykańskiej antologii wydanej przez wydawnictwo Universe pt. 1001 Comics You Must Read Before Die. Jego obrazy znajdują się w zbiorach Zachęty, MKiS, Teatru Studio w Warszawie oraz w zbiorach prywatnych. Stworzył własną technikę malarską wykorzystującą różnorodne materiały (pleksi, tkaniny, polistyren, akryle, oleje, itp.) Pozwala ona na konstruowanie prac bliskich płaskorzeźbie poprzez piętrowe nakładanie warstw różnorodnej materii. W jego abstrakcyjnej rzeczywistości odnajdziemy także pejzaże, martwe natury.
dziekuje za wspanialy text i kawal zycia
OdpowiedzUsuńPiękny człowiek.
OdpowiedzUsuń