środa, 30 lipca 2025

Las, rzeka i nieposłuszeństwo

 



Minęły lata. Lata, które przyniosły wiele zmian. Moi rodzice kupili działkę pod budowę domu, niedaleko lasu, niedaleko tej samej drogi, którą kiedyś samotnie szłam z malinami w emaliowanym kubku, ze łzami złości i dumy przyklejonymi do policzków. Miejsce to miało być nowym początkiem. I może było. Ale w jego ziemi tliła się tamta historia. Działka była nieduża, ale pachniała prawdziwie: żywicą, mokrą ziemią, latem. I jakimś rodzajem czułej grozy. Niepokojem i wspomnieniami. Czasami myślałam, że to nie przypadek, że trafiliśmy właśnie tam. Któregoś dnia, gdy stałam przy ogrodzeniu, zobaczyłam ich. Tę samą parę, która wtedy, tamtego dnia, spotkała mnie przy rozstaju leśnych dróg. Byli starsi, ale natychmiast ich poznałam. Ich oczy miały ten sam wyraz troski, ten sam rodzaj zmartwionej łagodności. Ujrzeli mnie i ich twarze zmieniły się, rozpoznałam moment, w którym odżyło wspomnienie. Podeszli do płotu. Opowiedzieli mi i mamie, że nie raz wracali myślami do tamtego spotkania. Mówili, że kiedy mnie zobaczyli, była we mnie jakaś siła i zarazem delikatność, która ich poruszyła. Nie wiedzieli, kim jestem. Czuli, że powinni byli mnie odprowadzić. Ale nie zrobili tego od razu. Cofnęli się po paru minutach, z wyrzutami sumienia. Wtedy już mnie nie było. I do dziś pamiętali to uczucie niepokoju. Jakąś ranę otwartą w pytaniu: co, jeśli się coś stało? Stałam wtedy w ogrodzie z rękami opartymi o deski płotu, i czułam, że ciało ma pamięć. Jakby las za plecami, droga pod stopami i ich głosy skleiły się w całość. Jakby to miejsce nie było przypadkiem, ale kołem, które musiało się zamknąć. Ich obecność była potwierdzeniem tego, że historia dzieje się nie tylko raz.

Tamten dzień, kiedy przeszłam sama przez las, zaczął się przecież od malin. Malin i gniewu. Dumy. Od kubka, który był mój. Emaliowany, z odpryskami, jasny jak mleko z błękitnym rantem.

Miałam może sześć lat, tyle co Sophia, może trochę więcej. Jeszcze nie chodziłam do szkoły, więc lato było przede wszystkim całym światem, ciepłym, pachnącym, niebezpiecznym i wolnym. Pamiętam dokładnie tamten dzień, kiedy przyjechał brat mojego taty z Gdańska, taki gość z innego świata, pełen opowieści i powagi, której wtedy nie rozumiałam. Pojechaliśmy razem zbierać maliny, które rosły wzdłuż rzeki Gwdy, wzdłuż jej przybrzeżnych lasów, gęstych i wilgotnych, gdzie ziemia była miękka od liści, a powietrze ciężkie od wilgoci i zapachu żywicy.

Rzeka szumiała cicho, jakby rozmawiała sama ze sobą, jej spokojne fale odbijały światło słońca, które przeciskało się przez liście drzew. Szum wody mieszał się z szelestem liści, a powietrze drgało od oddechu lasu, głęboko, miękko i naturalnie. Gdzieniegdzie na brzegach pojawiały się kępy traw, które poruszały się lekko na wietrze, a ziemia pod stopami była chłodna i wilgotna od porannej rosy. Tam było coś pierwotnego, żywego, ale zarazem cichego i bezpiecznego, jeśli się umiało słuchać. Miałam przecież swój emaliowany kubek, blady, z drobnymi odpryskami. Właśnie do niego zrywałam maliny, czerwone, słodkie i soczyste, pełne leśnego słońca. Zrywałam je i bezwstydnie wyjadałam, ciesząc się ich smakiem. Maliny były słodsze niż cokolwiek innego, co znałam, a ich zapach wypełniał mój oddech. Czułam, jak słodycz rozpuszcza się na języku, jak owoce przyklejają się do palców, wnętrza kubka, do mojej skóry. Zbiór malin był zadaniem, ale dla mnie to była przygoda. Tata jednak widział to inaczej. Dla niego było to jednak zadanie do wykonania, powaga męskiego przedsięwzięcia. Maliny miały trafić do wiadra, nie do mojego żołądka. Jego głos był ostry, szybki, zniecierpliwiony. Każde upomnienie wbijało się we mnie jak drzazga. Ale ja miałam w sobie śmiałość, dziecięcą zuchwałość, a ona rosła z każdym zakazem. To było jak wezwanie do buntu. Mój bunt nie był dramatyczny, ale konsekwentny: kilka malin do kubka, kilka do ust. Patrzyłam ojcu prosto w oczy, z uśmiechem, który był wyzwaniem. Ale tato miał inny plan. On patrzył na las inaczej, bardziej ostrożnie, z troską, która dla mnie była wtedy tylko kolejnym nakazem do zniesienia. Co chwilę mnie upominał, abym malin nie wyjadała z kubka, tylko zbierała i wysypywała do większego wiadra, które ze sobą przywiózł. Nie rób sobie brudnych rąk, mówił, zbieraj porządnie, bo inaczej się zmarnują. Nie rozumiałam, dlaczego nie mogę po prostu jeść malin, skoro były słodkie i dostępne, i skoro kubek był mój.

Zaczęłam robić to, co dzieci często robią, gdy nie chcą słuchać. Kombinować. Robić po swojemu, a jednocześnie trochę na przekór. Zrywałam maliny, zrywałam je jak mogłam, potem trochę wyjadałam, trochę przesypałam do wiadra, a potem znowu wyjadałam. I znowu. I znowu. Doprowadzałam tatę do czerwoności. Co chwilę się odwracał, krzyczał, upominał, ja zaś zadziornie odwracałam się z uśmiechem na ustach, który wyrażał wszystko: Nie będę cię słuchała. Miałam wtedy w sobie nieustępliwość, dumę i przebojowość, które wtedy wydawały mi się siłą, siłą, którą nikt, nawet mój tata, nie miał prawa złamać. Jeśli się nie podporządkujesz, wrócisz do domu na piechotę!, usłyszałam raz, drugi, trzeci. Jego głos był nagle groźny, ostry jak nóż. Krzyczał, jakby chciał, żebym go usłyszała i zrozumiała, że nie zadziorność, tylko posłuszeństwo ma wtedy znaczenie. Aż w końcu powiedział: To idź sama do domu, skoro nie potrafisz słuchać. Powiedział to z wściekłością, z nieustępliwością w głosie, który musi mieć rację. A ja potraktowałam go dosłownie.

Nazbierałam cały kubek malin. Wystawiłam je na słońce lasu. A potem, bez słowa, oddaliłam się w stronę domu. Szłam przez las, cicho, jakby świat zamarł, tylko mój oddech był głośny, pulsował w uszach. Drzewa szumiały nad głową, ich liście były mokre od rosy, która lśniła na nich jak drobne szkiełka. Pod stopami miałam miękką ziemię, podchodzącą do piasku, który wypełniał trakt. Szłam powoli, ale z każdym krokiem czułam, że rośnie we mnie coś nowego, poczucie niezależności i dumy, że podjęłam decyzję sama. Woda rzeki odbijała błękit nieba, który z wolna gasł i się oddalał, bo lato było już coraz bliżej zmierzchu. Cisza lasu była pełna szeptów, tych niewypowiedzianych historii drzewa, ziemi i wiatru. Miasto gdzieś tam dalej, za lasem, mówiło innym głosem, głosem asfaltu, samochodów, świateł, które nie miały zapachu, ani koloru prawdziwego lasu. Miasto było twarde, nieprzystępne i nie miało dla mnie miejsca, ale las, Gwda i ten kubek malin były moim światem, miejscem, gdzie mogłam być sobą, gdzie mój strach mógł się rozpuścić w szeptach wiatru.

Na jednym ze skrzyżowań, między drogą leśną a drogą prowadzącą do miasta, spotkałam starszą parę. Jechali na rowerach, powolni, spokojni, z twarzami, które znały czas i milczenie. Zatrzymali się, zapytali dokąd idę. Pokazali mi drogę, prostą, choć długą, przez miasto. Ich głosy były ciepłe, bezpieczne, jak gdyby chcieli powiedzieć: Jesteś na dobrej ścieżce, nie bój się. Szłam więc dalej i dalej. Doszłam do miasta. W sukience w kwiaty, bez rękawów, z białym kołnierzykiem i kieszeniami, w sandałach, z pustym kubkiem w ręku, umorusana. Każdy krok po bruku, asfaltowej ulicy, podjazdach i chodnikach był inny, twardy, obcy. Ruchliwe przecinające się drogi, przejścia, dźwięki. Czułam, jak to miejsce, choć obce i obciążone, mówi do mnie, ale inaczej niż las. Miasto mówiło szybko, głośno, z presją i wymagało ode mnie innej postawy, ostrożności, uwagi i podporządkowania. Las mówił wolniej, ciszej, ale mocniej, dawał mi siłę i poczucie własnej wartości.

Dotarłam do domu zmęczona, z wielkim żalem i dumą wymalowanymi na twarzy. Opowiedziałam mamie, co się stało. Była przerażona, niemal zszokowana, że przeszłam sama miasto, że tato dopuścił do takiej sytuacji. Schowałam się w szafie, czekając w ciszy. Mama próbowała mnie chronić, powiedziała, że mnie nie ma, gdy tata i wujek wrócili. Zaczęli się sprzeczać, i to tak głośno, jak nigdy wcześniej. Mama krzyczała, a w jej głosie było coś więcej niż tylko złość, była w niej rozpacz i troska, która aż paliła w piersi. Jak mogłeś? Jak można było tak zostawić sześcioletnie dziecko samo w lesie, a potem przegonić je do domu?! — powtarzała bez końca, a każde słowo brzmiało jak wyrok na ojca. To nie była żadna nauczka! To była czysta nieodpowiedzialność, groźba, która mogła się skończyć tragicznie. Co jeśli coś by się stało? Co, gdyby się zgubiła, potknęła, albo spotkała kogoś złego?! Jej oczy błyszczały łzami, ale wcale nie dlatego, że była słaba, przeciwnie, ta złość miała w sobie moc, której nie potrafiłam wtedy jeszcze pojąć. Tato stał nieruchomo, jakby słowa mamy uderzały w niego niczym ciosy. Widać było, że pierwszy raz naprawdę się przestraszył, tego, co mogło się stać, i tego, co właśnie powiedziała mama. Jego dumna, często nieustępliwa twarz nagle straciła pewność. Zaczął mówić cicho, przepraszając, tłumacząc się, że chciał mnie nauczyć samodzielności, że chciał abym zrozumiała, że trzeba słuchać i mieć szacunek do zasad. Ale mama nie chciała słuchać tłumaczeń. To była przemoc, nie nauka! — krzyczała. To była lekcja strachu, a nie odpowiedzialności.

Zaczęli się kłócić, powtarzając sobie nawzajem swoje racje, każda ze stron tkwiąca w swoim bólu i strachu. W tym ich sporze usiadłam w kącie wielkiej szafy, którą tak bardzo lubiłam, tam, gdzie świat był cichy, ciemny i bezpieczny. Zwinęłam się w kłębek, z kubkiem po malinach, i pozwoliłam sobie zasnąć, z ciężkim sercem, pełnym sprzecznych emocji, ale też z poczuciem, że ta chwila to już koniec czegoś starego. W szafie czułam się chroniona, tam nie docierały słowa i gniew dorosłych. Tam było moje miejsce, gdzie mogłam choć na chwilę zapomnieć o wszystkich burzach.

I teraz, po latach, gdy patrzę na tę samą drogę, widzę dziewczynkę, która nie dała się złamać. Która wybrała siebie. I widzę też ojca, który nie rozumiał, że dzieci nie są małymi żołnierzami. Że bunt dziecka nie jest zagrożeniem, tylko formą wzrostu.

Las to rozumie. Słucha i nie krzyczy. Las jest drogą. Miasto żąda. Ocenia.

Ale największe drogi prowadziły przez tamten kubek. I przez tamto dziecko, które nie pozwoliło się zatrzymać.

5 komentarzy:

  1. Dzieci widzą i potrafią więcej niż mogłoby się wydawać. A las rozumie.

    Piękna opowieść, jakbyś snuła ją przy kominku. 🌿

    OdpowiedzUsuń
  2. może nawet zostało Ci to do dziś. robisz swoje, po swojemu, nie oglądając się na opinie innych. a jak coś się nie uda, to nie szukasz winy w otoczeniu. mnie się podoba.

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękna historia. I pięknie opisana.

    OdpowiedzUsuń
  4. Pięknie, popłynęłam w tym i choć groza jak cień sunęła z każdym słowem, widziałam Twoją siłą, uparte wyrażenie siebie, może dąsy wtedy, że tak kazano. Ale wiem, dlaczego zostało to w Tobie, chociaż mogłaś nie pamiętać przez lata. Małgoś dziękuję, znowu wspomnienia ze mnie wyciągasz, jakieś tajemnicze tunele odkrywasz <3

    OdpowiedzUsuń
  5. Zapachniało malinami i słońcem. Takim z wakacji pod Szczytnem, kiedy miałam 6 lat. Ze wsi, gdzie droga kończyła się za ostatnim domem. Gdzie leniwie płynęła Omulew. Dziękuję!

    OdpowiedzUsuń