Burza dochodziła do rzeki i wracała. Jakby nie mogła się zdecydować. Krążyła nad miastem, zataczała pętle, zawisała na chwilę i znikała gdzieś za linią lasu, by po kilku minutach wrócić. Siedzieliśmy na tarasie, bezpieczni. Niebo rozdzierało się na pół: z jednej strony głęboki błękit, z drugiej szarość ciężka jak ściana. Widziałam tę linię. Granicę burzy. Chciało się ją dotknąć wzrokiem, jakby to było coś materialnego. Patrzyłam, jak świat robi się nieprzewidywalny w zupełnie nowy sposób. Jeszcze niedawno, miesiące bezdeszczowe, ziemia jak popiół, pękająca cisza w trawie. Teraz: woda wali z nieba jak z rozerwanego zbiornika. Nic nie ma pośrodku. Albo nic, albo wszystko. A to wszystko przychodzi w tak krótkim czasie, że ziemia nie nadąża oddychać. Nie chłonie. Woda spływa, zalewa, porywa. To nie jest tylko pogoda. To zmiana. Czuć bardzo wyraźnie, między jeziorem a lasem powietrze gęstnieje szybciej, a chmury mają kształty, które przypominają coś z dzieciństwa, ale są inne. Jakby pamięć się rozciągała i nie pasowała już do tego, co widzę. Wcześniejsze lata uczyły mnie czekać na deszcz, teraz uczę się go znosić. To nie jest dramat. Ale to też nie jest ulga. Mam wrażenie, że burze się dziś wahają. Przychodzą z pytaniem. Krążą jak zwierzę, które zna teren, ale zapomniało, po co przyszło. Robiły dziś kilka okrążeń nad miastem, jakby próbowały nas zapamiętać. Patrzyliśmy z tarasu, jak niebo się zmienia, jak przychodzi nowa wersja lata. I nie wiem, czy to jeszcze lato, czy już coś innego, co nie ma jeszcze nazwy. Zrobiłam zdjęcia. Nie jestem pewna, czy chcę je opisywać. Może wystarczy wiedzieć, że były. Niebo pękało po cichu, a burza wracała. Jakby nie potrafiła odejść.
Co prawda mnie nikt nie słucha, ale, jeżeli chodzi o moją skromną osobę, to mogłoby padać nieustannie i niech sobie zalewa a nawet porywa.
OdpowiedzUsuń