Ziemia oddycha w twojej dłoni,
ślady po trylobitach tłumaczą milczenie skał,
w strukturze grzybni zapisano echa
wszystkich świtów i zmierzchów.
Nieistnienie to tylko moment,
gdy kolory przechodzą w inną formę,
bordo w cynamon, zieleń w miedź,
światło przebiera się w cienie,
a ty, w odwróconym zwierciadle,
szukasz granic ciała, które łączy wszystko,
co nigdy się nie rozpadło.
Jest w tym równowaga –
rozbita porcelana odnajduje sens
w blasku złotych szwów,
pęknięcia to mapy,
prowadzące do wnętrza
tego, co trwa.
Wyczuwasz pod palcami
okrąg i płaskość, ciężar i lekkość,
wszystko pasuje do siebie
jak zużyte ubranie –
pamięć ciała,
pleśń ucząca się śpiewu ciszy.
Lekkość czerwieni II
Ślady po zniknięciu
Pachnie rdzą i przeszłością,
pęknięcia wołają o zapomnienie,
choć linie dłoni wciąż sięgają krawędzi.
Włóknik, cieniutki jak oddech,
rozpruwa materię, która cię trzyma –
chwile rozpuszczają się w wodzie,
kręgi znikają, nim zdążysz je policzyć.
Pismo z kości, rysujesz palcem mapę –
czy grób naprawdę kończy opowieść?
Każde pożegnanie prowadzi gdzie indziej:
ku głębi ziemi, ku światłu w kamieniu,
ku ciału – uczy się formować echo.
Niepotrzebne staje się początkiem.
Papier i farba, patyna i kamień –
pamięć odpoczywa w ciszy.
Lekkość czerwieni III
Wydelikatnianie
Pleśń i grzyby już żerują na liściach,
jakby każda zieleń mogła wypełnić pustkę ziemi.
Dotykam stopami powierzchnię, a czas wytraca swoją masę.
Mapa, którą rysowałam palcem po piasku,
jest wspomnieniem linii, które biegły donikąd.
Oddycham skórą lasu,
w tętnicach słyszę coś więcej niż krew –
to szelest wiatru, migotanie świateł między liśćmi,
rytm wszechświata, którego nie umiem odczytać.
przykładam głowę do mchu, a niebo przegląda się w moich oczach.
Ciężkie chmury nie ważą więcej od myśli –
czy wody coś obchodzą liście?
Czy rzeka zapamiętuje ich kształty, zapach,
gdy pędzą na spotkanie z oceanem,
gdzie ryby są tylko migawką pod powierzchnią?
Czasem czuję, jakby wszystko już się wydarzyło –
lodowce, słońce, ognie,
byłam jedynie kręgiem na wodzie,
echolokacją zdarzeń, które spadają na mnie
jak latawce z przerwanymi sznurkami.
To się dzieje – rzuciłeś słowa jak szkło,
załamało światło i odbiło słońce
prosto w moje oczy. Nigdy nie będziemy
bardziej ułomni, niż teraz,
próbując dotknąć horyzontu, który zawsze umyka.
A ona?
Ona tylko chciała poczuć trawę,
ale to szkło w stopie powiedziało jej więcej, niż kiedykolwiek
mógł powiedzieć widok na miasto – rdzawo-szare —
przeżarte przez słońce, przez czas, przez naszą niezdolność,
by naprawdę stanąć, spojrzeć w górę i przyznać:
to wszystko jest tak kruche, tak oszałamiające,
i tak bardzo nas przerasta.
Lipiec 2024
To jest taki piękny tekst, dla mnie, przymierzyłam.
OdpowiedzUsuńZnowu wszystko rozumiem, pewnie po swojemu, ale jednak. Dziękuję🐦⬛
Jedynka najlepsza, moim skromnym zdaniem. Chociaż, jak zwykle, niewiele rozumiem. I ciągle ruminuję, jak czerwień może być lekka. Bo chyba może, najwyraźniej, tylko jeszcze muszę popróbować to sobie wyobrazić.
OdpowiedzUsuń