środa, 12 lutego 2025

Niepewność

 




Wyciągam rękę, bo chcę coś uchwycić,
ale zanim zdążę, słowa już pękają.
Kruszą się, jakby były z gliny. Widzisz to?
Opadają na stół – bezgłośne, bezwładne,
a ja próbuję je podnieść, jak się podnosi
rozsypane okruszki,
jak się próbuje złożyć czyjeś wczorajsze milczenie.

Kiedyś znalazłam obrazy w szufladzie.
Nie pytaj, skąd się tam wzięły –
brudny błękit, niedokończone kreski,
tusz, spływał jak rzeka w kałużach papieru.
Próbowałam je połączyć, naprawdę.
Ale one nie chcą być całością.
Są jak my – trochę tu, trochę tam.
I żadna ręka nie potrafi ich zatrzymać.

Wiesz, na ulicy też są litery.
Leżą sobie, jakby czekały.
Na chodnikach, w rowach, przy latarniach.
Zawsze takie miękkie, zapomniane.
Ktoś przejdzie, ktoś kopnie,
ale nigdy nikt ich nie zbierze.
A jednak prowadzą gdzieś –
do bram, pod które nawet światło nie dociera.

Może tam jest poezja, myślisz?
Tam, gdzie nikt nie zagląda.
Gdzie słowa łamią się
jak stare gałęzie pod ciężarem śniegu.
Gdzie myśli są tak ciche,
że boją się wyjść na głos.

Powtarzam te same gesty –
nie dlatego, że nie wiem, co robić,
ale dlatego, że tylko powtarzanie
trzyma mnie w całości.
Jak ćwiczenie, wiesz? Jak oddech,
co przypomina, że jeszcze żyję.

I wiesz, w tym wszystkim jest coś czułego –
to, jak dłoń kreśli kontur twarzy.
To, jak linia przerywa przeszłość.
To, jak mały znak mówi, cicho, prawie niesłyszalnie:
Jesteśmy. Naprawdę.

Rozumiesz teraz?


poniedziałek, 10 lutego 2025

„Senne Mosty" Tadeusza Zawadowskiego

 

Senne Mosty Tadeusza Zawadowskiego to książka, którą składałam i projektowałam okładkę – poetycka materia od razu mnie wciągnęła. Teksty pulsują intensywnością, poruszają się między ciałem a językiem, tworząc pomost łączący to, co ulotne, z tym, co zapisane. To poezja zanurzona w czasie, gdzie każde słowo jest echem pamięci, a milczenie staje się równie znaczące jak dźwięk.





niedziela, 9 lutego 2025

Był sobie las

 








Jeździmy tam od dwunastu lat. Znamy każdy zakręt, wzniesienie, polanę, która wiosną pachnie wilgotną ziemią, a zimą błyszczy od szronu. Dzisiaj też ruszyliśmy tą samą trasą – potrzeba odmiany jest czasem paradoksalna, bo prowadzi w dobrze znane miejsca. Pogoda była nijaka, ale przynajmniej nie padało. Rozmawialiśmy, słuchaliśmy muzyki, mijaliśmy znajome punkty, aż nagle… Roscommon. Spojrzeliśmy na siebie zdziwieni. Jakim cudem przeoczyliśmy zjazd? I wtedy przypomniało mi się to jedno miejsce – coś, co wcześniej tylko mignęło mi w kącie oka. Powalone drzewa, puste miejsce tam, gdzie zawsze były wysokie jodły i buki. Zawróciliśmy.

Tak, to tutaj.

Ale lasu już nie było. 300 hektarów. Droga, która zawsze wyglądała jak tunel światła wśród zieleni, teraz była cicha, naga, rozdarta. Konary leżały wzdłuż pobocza jak po bitwie. Na wjeździe stał znak: Zakaz wjazdu. Patrzyłam na ten krajobraz, który jeszcze niedawno był schronieniem dla ptaków i wiewiórek, miejscem odpoczynku i ucieczki. Teraz wyglądał jak rana. I wtedy przyszło to, co nieuniknione – ogrom smutku.

A tak było przed nadejściem Éowyn.








środa, 5 lutego 2025

Zapadanie

 




Miasto i jego ślady – skrawki papieru,
kurz na szybach, ulotki, które światło odkleja
od chodnika. Wszystko to szept, nawet huk tramwaju,
bo ludzie przestali rozmawiać – mam wrażenie,
że milczą od wieków.

Czasem patrzę na twarze, zgięte
pod własnymi cieniami. Niektóre składają się w historie:
kobieta w zielonym płaszczu, zawsze przystaje pod kioskiem,
z mężczyzną, który wyciąga papierosa,
jakby to była ostatnia rzecz, jaka trzyma go na powierzchni.
Są też dzieci – światło w butach, przeskakują kałuże,
ale nie chcą wejść w mrok.

Zawsze wracam do tych samych pytań.
Czy wszystko już było? Czy ciągle się powtarzamy –
język, ruchy ręką, wychodzenie z pokoju
z pustymi kieszeniami? A może to my,
wciąż zaczynamy od zera, świadomie
upuszczając rzeczy w biegu, żeby zrobić miejsce dla ciszy?

Dzień za dniem śledzę drobiazgi: kroplę wody na szybie,
drgający listek. Jakbyśmy w każdej chwili mogli zacząć od nowa,
ale nie chcieli, bo ręce są zbyt pełne pustki.

Przypomina mi się historia dziewczynki,
przyniosła kamyk ze szkoły,
i powiedziała matce: To jest słowo.
Jakie słowo?
Nie wiem.

niedziela, 2 lutego 2025

Jest pytanie, jest odpowiedź

 Babiniec Literacki: Co według Was powoduje, że dany wiersz zapada w pamięć na dłużej niż inne?




Niektóre wiersze wwiercają się w pamięć i są jak zadra – raz usłyszane, nigdy nie milkną. Czasem wystarczy jedno słowo, jak trylobity z wiersza Julii Fiedorczuk, o których najpierw czytałam wnuczce, potem tłumaczyłam dziecku zawiłości organiczne stawonogów, opowiadałam, jak zmieniała się przyroda, aż w końcu – nie mogąc się ich pozbyć – same wślizgnęły się do mojego wiersza. Tkwią teraz gdzieś między korą a rdzeniem, jak skamieliny, które raz wykopane, nigdy nie wracają pod ziemię. Są też wiersze, które śnią się nocami, jak „Dlaczego nie jestem malarzem” Franka O’Hary – tekst, który przerodził się w obsesję, zapoczątkował kolumnę w eleWatorze („Dlaczego nie zostałam malarzem”) i zainspirował mnie do napisania własnego wiersza. Bo jeśli coś wchodzi pod skórę, trzeba to albo wyciąć, albo zamienić w poezję. Bachmann i inni poeci mają swoje sposoby na wgryzanie się w świadomość – czasem przez powtarzalność frazy, czasem przez obrazy, które przylepiają się do mózgu jak mokre płótno do ciała. Są wiersze, które się zapomina, i te, które przechodzą w krwiobieg, aż zaczyna się je mówić pod nosem, jak mantrę, jak zaklęcie.

"(...) jestem zakochana w słowach.
Są gołębiami spadającymi z sufitu.
Są sześcioma nieskalanymi pomarańczami na moich kolanach.
Są i drzewami, i kończynami lata,
a także słońcem, jego ognistym obliczem (...)"

Słowa, Anne Sexton, tłum. Monika J. Sujczyńska

Albo:

"Po trzech dniach muszę się umyć –
Wydłubuję cię spod paznokci
Niechętnie, czas bowiem usunie
Ślady, ich rozgałęzioną sekwencję,
Sztukę lewej i prawej dłoni. (...)”

Jakaś ręka, jakiś las, Eiléan Ní Chuilleanáin, tłum. Jerzy Jarniewicz

I tak mogłabym cytować i cytować, bo poezja, która zostaje, nie daje się uciszyć. Jak mówi Niels Hav:„Poezja nie zmienia świata. Ale świat bez poezji byłby miejscem nie do zniesienia.” Są więc wiersze jak przechodnie myśli, które ulatują – i te, które wrastają w pamięć jak korzenie, oplatają myśli jak bluszcz. I tak już zostają.

sobota, 1 lutego 2025

Luki we śnie w święto św. Brygidy

 


Nie jestem tkaczką, jestem poetką.
Dlaczego? Może wolałabym tkać, ale nie.

Na przykład Paddy:
idziemy na piwo, śmieje się, że kupiłam
dwie pary identycznych butów.
Dwie sukienki, jakby jedna to było za mało.
Ser, tosty, czarne piwo,
dźwięk gwiazd w gardle.

Budzę się w galerii,
a walizka pełna wierszy i wełny.
Brygida przynosi teksty,
każe czytać.
Po irlandzku, jakbym umiała.
Czytam i widzę,
że nikt nie słucha,
ale ściany chłoną każde słowo,
każdy błąd.

Brat ma pretensje,
że nie dzwonię.
Jestem bezradna, on rozczarowany.
Właścicielka księgarni podaje mi nożyczki,
mam wyciąć nosorożca
z szarego materiału,
precyzyjnie,
żeby nie skaleczyć powietrza.

Wystawa oddycha moim nazwiskiem.

A potem już tylko ulica.
Pusta, czekająca na autobus.
Zamiast biletu,
krzyż świętej Brygidy –
pleciony ze snów,
z rozmów o polityce,
z oddechu Dublina,
z każdej chwili.

Pierwszy dzień wiosny.
Trawa jeszcze nie wie,
że zaraz wybuchnie.

czwartek, 30 stycznia 2025

Cmoknięcie w pustkę

 



A kiedy matka kroiła noc w równiutkie plastry
na desce przyozdobionej plastikowymi kwiatami
(i wciąż była tam plama, ta po buraczkach,
która nie schodziła od Bożegonarodzenia),

powiedziałam: nie umiem całować.
Nie wiem, gdzie kłaść usta, czy na krawędzi policzka,
czy między powiekami, czasem otwierają się nagle,
jakby nie było żadnego dobranoc.

Próbowałam nauczyć się od muszek owocówek.
Opierały się na bananach w kuchni i pozostawiały
ślady, chociaż nie pasowały do mojego wieku.
Przecież to nic trudnego – mówiła matka,
podając mi plaster jabłka, który pękał pod zębami,
jakby chciał krzyczeć, ale zapomniał języka.

Zapytałam wtedy, czy kosmos
można dotknąć przez coś innego niż czerwień.
Odwróciła się i zaczęła zeskrobywać tamtą plamę,
krojąc powietrze w takie same, równiutkie kawałki.



wtorek, 28 stycznia 2025

krótka kronika zapatrzenia



w drodze z książki 'pierwszy milion nocy' str. 34
XX. z książki 'ciało wiersza', eugeniusza tkaczyszyna-dyckiego, str. 24



Zdarzyło się. Po długim czasie myślenia, po pandemicznych rozmowach, kiedy wydawca mówił: "Nagrywaj wiersze, czytaj”, a ja jakoś nie czułam tego momentu. Nie miałam w sobie ani iskry, ani energii. Teraz nadeszła chwila. Rozpoczęłam cykl "krótka kronika zapatrzenia".

To spotkania – bez sal, krzeseł, bez mikrofonu, za to z głosem. Jedno nagranie, dwa wiersze – mój i wybrany. Czasem od znanej postaci, czasem od kogoś, kto jeszcze nie jest szeroko rozpoznawalny. Pomysł dojrzewał od dawna, a teraz wreszcie znalazłam na to przestrzeń. Czytam, nagrywam, dzielę się.

To nie klasyczne spotkania autorskie, na które rzadko jeżdżę, tylko inny sposób na kontakt. Kronika zapatrzenia – moimi oczami i głosem. Zajrzyjcie, posłuchajcie. Wiersze czekają.




niewytłumaczalność
z książki 'pierwszy milion nocy' str. 66-67
strzelba urszuli zajączkowskiej, z książki 'minimum' str. 59


poniedziałek, 27 stycznia 2025

Przynęta

 




Sardynka w pomarańczy

Nie nacieszyłam się jeszcze ani smakiem pomarańczy, kandyzowanych skórek, ani sardynek. Szczęście, to koncept dziwnie oporny na definicje. Można je rozbierać na czynniki pierwsze, jak grafik analizuje siatkę topograficzną, ale i tak zawsze zostanie to nieuchwytne coś – zapach farby drukarskiej w świeżo otwartej książce, gra światła na mokrej ulicy, smak malin w gorące lato. Radość sardynki wśród miękkiego, słodkiego miąższu owocu – zaskakujące, nieoczywiste, ale w pełni wystarczające.

Któregoś dnia rano, tuż po tym, jak słońce przewinęło się za zasłoną, pomyślałam: sardynka w pomarańczy. Niby absurdometr się przeciąga, ale im dłużej to mieliłam w głowie, tym bardziej brzmiało prawdziwie. Bo szczęście, o ile w ogóle da się je zamknąć w czymś mniejszym niż płynący bezwiednie ocean, jest dokładnie takie – nieoczywiste, miękkie i odrobinę słone.

Nie mam zamiaru pisać o tym, jak przeżyć, jak się utrzymać na powierzchni. Niech sardynki to załatwiają. Chcę pisać o soczystym życiu, o wybieraniu tras, które łączą przyjemność z absurdem. O tym, jak podążać za linią światła i wracać z pustą kartką, która po chwili zaczyna się wypełniać czymś zbyt pięknym, żeby było zwykłe. Jakbyś brała krój pisma i kładła na mapę – czasem trafi w równoległości, czasem zapętli się w miejscu, którego żaden GPS nie odnalazł.

Typografia – mój zawodowy elementarz – nauczyła mnie patrzeć na świat, jak na siatkę możliwości. Przestrzenie między literami, puste pola, oddechy. W życiu też zostawiam przerwy. Czasem się przydadzą, czasem ktoś wleje w nie wino, albo wiatr. Ważne, że są.

Jestem na etapie świadomego projektowania własnych ścieżek. Codziennny warsztat: drzeworyt porannego światła na podłodze, kaligrafia deszczu na szybach, liternictwo płatków śniegu na ramionach. Wytrawiam własny świat, żeby przynosił radość.

Na szlaku pomarańczy

Uwielbiam podróże. Nie te z przewodnikiem, ale przypadkowe z aparatem, gdzie idziesz za światłem. W takich chwilach myślę o naturze, jak o mapie do szczęścia. Natura – największa artystka. To ona wymyśliła perfekcyjny gradient zachodu słońca, kontrast bieli i błękitu lodowców, porozrywane marginesy skalnych klifów. Rzeczy zbyt piękne, by brać je za oczywiste. Dlatego zawsze staram się mieć przy sobie notes, nawet gdy wiem, że to, co widzę, nigdy nie zmieści się w moich liniach.

Czasem wyobrażam sobie, że jestem sardynką. Albo pomarańczą. Albo czymś zupełnie innym, co nie potrzebuje definiowania. Może wodą, czymś pomiędzy. Lubię wierzyć, że szczęście jest jak projekt – niedokończone, elastyczne, gotowe przyjąć kolejne pociągnięcia pędzla. Czasem wystarczy zostawić trochę przestrzeni na chaos, na przypadek, plamę tuszu, która zrobi więcej niż cała wyrysowana siatka.

Byliście kiedyś w lesie zimą, kiedy powietrze pachnie, jak papier w nowej książce? Drzewa, to mistrzowie minimalizmu. Zrzucają liście jak zbędne ozdoby i zostają tylko z tym, co konieczne. Woda zimą opowiada historie, których nikt nie zapisał. Idę za tym, co przynosi lekkość. Jak dziewczyny z naklejonymi na czole imionami – być może wymyślonymi, być może najprawdziwszymi. Ich śmiech w kawiarnianej kolejce ma w sobie więcej filozofii niż niejeden traktat.

I dlatego nie martwi mnie już, co znajdę za zakrętem. Może będzie tam las, a może sardynka w pomarańczy, litera, która wyrywa się z siatki, żeby tańczyć własnym rytmem.

Jak znajdę – opowiem. Jak nie, to wymyślę. Ważne, że jest przestrzeń na więcej.

niedziela, 26 stycznia 2025

Sardynki w pomarańczy

 

sobota, 25 stycznia 2025

Odpowiedzi

 




Babiniec literacki zadaje pytania:


BL: Jekie tematy w poezji dotykają Was najbardziej lub są najbliższe waszemu sercu?

Najbliższe mojej estetyce, sposobowi myślenia czy wizji twórczej, są tematy związane z relacjami międzyludzkimi – od namiętności i przyjaźń po doświadczenie straty. Czerpię inspirację z przyrody, zmienności i nieuchronności przemijania i takie wiersze innych autorów lubię czytać, a także nawiązujące do introspekcji, stanów psychicznych i zmagań wewnętrznych. Fascynują mnie wyobcowanie, sztuka, kultura, fantazja i wyobraźnia, jak również alternatywne rzeczywistości, wizje, śnienie czy temat wolności. Często w moich wierszach pojawia się miasto i wieś jako dwa przeciwstawne światy, ale splatające się w jedną figurę, lubię przyglądać się, jak inni postrzegają te tematy. Interesuje mnie także technologia, sprzeciw wobec schematów, protest i eksperyment z językiem, w tym negacja tradycyjnych form. Wątki związane z tożsamością, traumą i poszukiwaniem nowej perspektywy także są mi bliskie. Religijne wiersze interesują mnie najmniej – jeśli pojawiają się w moich tekstach, to najczęściej jako stylistyczny środek wyrażający zwątpienie.


BL: Czy waszym zdaniem media społecznościowe mają pozytywny wpływ na dostępność i rozwój poezji współczesnej?

Social media, to dziki plac zabaw, gdzie poezja może rozkwitać na własnych zasadach. To miejsce, gdzie różnorodność ludzkich głosów i potrzeb ma szansę przebić się przez betonowy mur klasyki i uznanych nazwisk. Każdy może wypluć swoje myśli, wykrzyczeć swoje rymy i znaleźć ludzi, którzy to poczują. To piękne, to wolność – dla tych, którzy nie chcą czekać na łaskę elit, by zostać zauważonymi.

Ale co z tym brudem? Co z tą elitarną policją literacką, która zamiast wspierać, szydzi, wytyka i piętnuje? Kiedy tzw. uznani literaci zakładają grupy, by drzeć łacha z innych, (beka z poezji współczesnej czy jakoś tak), to nie jest już krytyka, to przemoc. To tworzenie barier, które dławią kreatywność, zamiast ją rozbudzać. Byłam tam, widziałam to, poczułam na własnej skórze. Poezja to bunt, to wolność, to otwarte drzwi – a nie klika koleżków z koleżankami, którzy karmią swoje ego kosztem innych.

I tu social media odsłania swoją ciemną stronę: daje przestrzeń nie tylko poezji, ale też nienawiści, hipokryzji i hejterstwu, które ubiera się w szaty elity. Jak to jest, że te same grupy, które nawołują do kultury i szacunku, jednocześnie pozwalają na szyderstwo i wykluczanie? Czy to czyni ich lepszymi? Nie. To tylko pokazuje, jak kruche są ich fundamenty.

Social media to narzędzie, a narzędzia można używać do budowania lub niszczenia. Poezja ma w nich przyszłość, ale dopóki ludzie nie przestaną używać jej jako broni przeciwko sobie, nie będzie to przyszłość dla wszystkich. Ja wybieram poezję, która łączy, a nie dzieli – i która zawsze będzie odważna, nawet w obliczu fałszywej elity.






Wyspiarska codzienność i inne podróże

 




Tekst Moniki zainspirował mnie do napisania kilku wniosków. Zdarza się, że ludzie patrzą na życie na emigracji przez pryzmat uproszczeń. Tęsknota, frustracja, wyobcowanie – stereotypowe kalki, które nijak nie pasują do mojej rzeczywistości. Każdy ma swój powód, swój rytm. Nie jestem tu, by analizować cudze motywy – nigdy tego nie robiłam, nawet w Polsce. Moja codzienność jest zbyt pełna wyzwań i zajęć, by tracić czas na zbędne sprawy.

Ogromnie cenię przyjaźń z Kasią z Krainy Deszczowców – nasze rodziny bardzo się lubią, a rozmowy z nią to czysta przyjemność. Podobnie z Gosią – wspólne eksplorowanie zachodniego wybrzeża to nasze małe tradycje, które dodają koloru do codzienności. Z Irlandczykami mamy swoją przestrzeń – coffee time, bywają wspólne święta, czasami wystawy czy wydarzenia artystyczne, na które jestem zapraszana przez moich artystycznych przyjaciół. Bywamy tu i tam, staramy się korzystać z życia, ale na moich zasadach.

Nie szukam sztucznej bliskości. Lubię swoje grono, naturalne flow, jest luz, uprzejmość i trochę śmiechu. Narodowość? Nie ma znaczenia, liczy się jakość relacji, a nie pochodzenie. A ludzie? Są jacy są. Ani mnie grzeje, ani ziębi, co robią czy mówią. Chyba że mam lato w rytmie disco polo od sąsiada – wtedy pojawia się ochota na emigrację wewnętrzną, najlepiej gdzieś na odludziu. Ale póki co, miejskie peryferie muszą wystarczyć.

Córka często mówi: Mamo, odłóż aparat, to są chwile do zapamiętania dla Ciebie, a nie dla innych. I tak robię coraz częściej. Bywają migawki w moim Insta stories, ale tak jest, że zabieram aparat i w ogóle go nie wyciągam. Z wiekiem robię się nie tyle mniej dostępna, ale więcej zachowuję dla siebie. Może więcej jest wtedy w moich tekstach, tak jakoś.

Życie tutaj to nie manifest o przynależności narodowej, a po prostu krajobraz dla mojej własnej historii. Mam zbyt dużo do zrobienia, by angażować się w sprawy, które nie są dla mnie istotne. Moja przestrzeń, moje zasady, i to wystarczy.

piątek, 24 stycznia 2025

Piszecie, pytacie

 



To się nie dzieje. Huk, wycie, światło mruga jak w tandetnym horrorze, sen rwany na strzępy, turlanie się z boku na bok. Słuchawki w uszach, bo może wyciszą – ale gdzie tam, huk nie ma litości. Lecę do okna, a tam u sąsiadów dachówki jak confetti po burzy. Niepokój to mało powiedziane, chyba udało mi się zdrzemnąć, ale zaraz znów huk! Tym razem poleciało ogrodzenie. Patrzę, ludzie spacerują z psami, jakby to był zwykły dzień. Chmury pędzą jak w przyspieszonym filmie, a nad nimi błękit i słońce – szaleństwo. W ogrodzie lilie, mają już z 15 centymetrów. Wszystko wywiane, wszystkie przykrywki z liści, a jutro wracają przymrozki..


A mąż? Śpi jakby to był sen o niebie pełnym puchatych obłoków. Ja tu walczę z chaosem, a on w swoim własnym kosmosie. I tak, muszę przetrwać jeszcze kilka godzin...

Éowyn – silna i niezależna.


PS

Dziękuję wszystkim za troskę i okazane zainteresowanie naszą sytuacją.