środa, 2 lipca 2025

Początek lipca






Sophia wstała dziś o siódmej trzydzieści. Mimo wakacji i innego czasu, który w tej części Polski płynie wolniej, dziecięce ciało trzyma się swoich rytmów. Na tarasie kafle są ciepłe już od rana. Nie trzeba sprawdzać termometru, wystarczy bosą stopą dotknąć brzegu, gdzie cień jeszcze trzyma się poręczy. W tym miejscu piżama w flamingi zdaje się śmieszna, różowe ptaki na białym tle przypominają, że jesteśmy tu tylko na chwilę. Sophia przechodzi przez poranek jak przez znany sen. Czasem przystaje na chwilę i mówi coś po polsku, półszeptem, z zastanowieniem, jakby układała świat z puzzli bez wzoru. Do rzeki mamy ze trzy kilometry, jeszcze tam nie doszłyśmy. Sophia powiedziała kiedyś, że rzeki są jak duchy: płyną, ale nikt nie wie dokąd. Jezioro bliżej, dwa kilometry stąd, ale trzeba znać ścieżkę, ominąć stare brzozy, wejść głębiej w las i wybrać lewą drogę na rozwidleniu. Nie chodzimy tam codziennie. Las przychodzi do nas sam, wystarczy wyjść kilka kroków za dom, by sosny i brzeziny ustawiły się w wachlarz i chłodziły powietrze swoimi szeptami.

Malin jeszcze nie ma. Krzaki zielenieją jakby dopiero przypominały sobie, po co mają owoce. Za to jagoda kamczacka, królowa czerwca, dojrzewa już partiami. Sophia mówi, że te jagody smakują jak smutne śliwki. Ale zjada je wszystkie z dłoni, zanim zdążę się przyjrzeć, która była największa. Sophia miała na sobie kapelusz, który kupiłam jej na Dzień Dziecka. Wkładała owoce do miski, a co trzecią, do buzi. Usta miała czerwone jakby od śmiechu. Pracowała w skupieniu, jakby każda jagoda była jakimś odkryciem, czymś nie do końca oswojonym.W południe zaszyłyśmy się tam, gdzie trawa przechodzi w mech, a świerszcze grają swoje serenady dla tych, co potrafią się zatrzymać. Sophia budowała z patyków i liści dom dla mrówek. Rozmawiała z nimi po cichu, negocjowała warunki najmu.

Mrówczaki będą miały tu swoją szkołę. Ale nie taką nudną, bez ławek. Będą się uczyć latania myślami.

Nie poprawiałam jej, nie śmiałam się. Zapisałam sobie w głowie, latanie myślami, jak się zapisuje ważne wiadomości od świata, który jeszcze nie zdążył być cyniczny.

Byliśmy też na miejskim cmentarzu, odwiedzić prapradziadków. Sophia snuła się między grobami z miną ekspertki od życia po życiu, przystając przy każdej płycie jakby prowadziła wycieczkę po ruinach starożytnego świata. W pewnym momencie oznajmiła z pełną powagą, że zmarłych przyciska się kamieniami, żeby nie wychodzili z grobu, ale że mrówki i tak wchodzą gdzie chcą, bo one się nie boją niczego. Kiwałyśmy głowami z mamą, bo trudno się z tym nie zgodzić. Potem Sophia podeszła do nagrobka, gdzie przyklejone było stare zdjęcie, i długo się wpatrywała. W tym czasie moja córka przysłała zdjęcie z jej bratem, a moim synem, uśmiechnięci, w jakimś nieznanym dla nas miejscu. Sophia spojrzała na nie i nagle się rozpłakała, bo jej mama jest szczęśliwa bez niej. Musiałam jej tłumaczyć, że to nie tak działa, że czas się nie układa liniowo jak domek z klocków, tylko czasem rozchodzi się jak dżem na kanapce, trochę tu, trochę tam, czasem się sklei, a czasem przecieknie bokiem. Śmiałyśmy się potem z moją mamą, że Sophia wyobraża sobie, jak jej mama leży nocami pod kołdrą i wzdycha: gdzie jesteś, Sophie, moje serce jest dziurką w twojej poduszce. A tak naprawdę to Sophia ma talent do dramatów większy niż niejedna artystka – i bardzo dobrze. Każda rodzina potrzebuje kogoś, kto przypomina, że miłość czasem trzeba też sobie opowiedzieć na głos.

Wieczorem podlewałyśmy maliny. Sophia trzymała konewkę obiema rękami, przechylała ją z namysłem, jakby każda kropla musiała trafić tam, gdzie trzeba. A potem uklękła i zaczęła mówić do krzaków: Rośnijcie szybciej, bo ja nie mam całego życia.

Zjadłyśmy pomidory wyhodowane przez pradziadków, słodkie, pękające pod zębami jak soczyste sekrety. Do tego ogórki, jeszcze gorące od dnia, pokrojone w plasterki i posypane koperkiem. Sophia miała na sobie lnianą sukienkę w niebieskie drobne serca. Siadała i wstawała, podjadała i komentowała rzeczy, które zdążyły się jej przez dzień uleżeć w głowie.

Dlaczego niebo tutaj pachnie inaczej niż w Irlandii? – zapytała nagle.

Zamilkłam. Bo jak odpowiedzieć komuś, kto czuje zapach nieba?

Może dlatego, że są tu inne ptaki. I drzewa inne. I mama z dziadkiem zostali tam, więc pachnie tęsknieniem. – powiedziała po chwili sama do siebie i wróciła do ogórków.

Bo tu, wśród łąk i lasów blisko Gwdy, czas też ma wakacje. I nie spieszy się do żadnej jesieni. Wiśnie i czereśnie wciąż dojrzewają w słońcu i już widać w nich głębię koloru. Jemy je z miski w kropki, w cieniu parasola, plamiąc palce i rozmowy. Sophia żongluje pestkami, wypluwa je teatralnie na trawę i mówi, że to nasz codzienny rytuał odpędzania nudy. Dżem z wiśni wysmażyłyśmy wczoraj, wieczorem, kiedy wszystko już przycichło, a powietrze stało się miękkie jak bawełniana koszula. Sophia dodawała cukier łyżkami, na oko, jak to się robi w bajkach. Teraz, kiedy rozsmarowujemy go na chlebie, mówi, że to najpiękniejszy kolor, jaki zna, kolor środka. Prawie przezroczysty rubin. Prawie sen. Zatrzymałam się przy tych słowach. Kolor środka, nie krzykliwy jak czerwień skórki, nie przezroczysty jak sok, który zostaje na palcach. Ale właśnie taki, gęsty, ciepły, uwięziony pomiędzy dziecięcą radością a czymś trudnym do nazwania. Może to kolor wspólnego robienia czegoś, co ma znaczenie tylko tu i teraz. Kolor chwili, której nie da się powtórzyć. Środek dnia, środek dzieciństwa. I może właśnie ten kolor trzeba zapamiętać najmocniej.

A ja? A ja jeszcze nie sięgnęłam po żadną książkę oprócz bajek.

Wczoraj noc przychodziła powoli. Sophia kładła się na łóżku pod baldachimem z prześcieradła, który zrobiłyśmy razem, przypinając rogi do ścian za pomocą klamerek. Z lampki sączyło się żółtawe światło, a na ścianie wirowały cienie od gałęzi. Czytałam jej książkę o kocie, który został detektywem. Ale zasnęła zanim kot rozwiązał pierwszą zagadkę. Przykryłam ją cienką kołdrą w poszewce w lisy, a potem długo siedziałam na tarasie, patrząc jak świat ciemnieje. Dziś mówiła, że boi się ciemnych wód, ale nie boi się samotności. Że cisza jest dla niej jak szklana kula, można przez nią patrzeć i widzieć świat w inny sposób. A ja pomyślałam, że te wakacje są właśnie taką kulą: trochę wykrzywiają rzeczy, ale też sprawiają, że widać to, co w codziennym pośpiechu staje się niewidzialne. Planujemy odwiedzić stare dęby, i inne drzewa. Sophia marzy by spotkać sarnią rodzinę albo lisa, który patrzy z daleka i znika jak sekret. Sophia nie chce iść na wystawę pająków, i nie zamierzam jej zmuszać. Mówi, że pająki mają smutne łapki. Ale za to rysuje ich portrety, z sercami w pajęczynie.

Jej dzieciństwo jest inne niż moje, mniej słów, więcej obrazów. Mniej zabaw z okolicznymi dziećmi, więcej rozmów z mrówkami, trawą i kamieniami. Ale jest w nim tyle samo ważności. Tyle samo zatrzymania. Jutro może pojedziemy nad rzekę. Weźmiemy ze sobą kanapki i butelki z wodą wiśniową. A potem zanurzymy stopy w nurcie, tak długo, aż zapomnimy, że mamy jakiekolwiek kalendarze.



sobota, 28 czerwca 2025

Nieczytelnie obecna, czyli bajka o zgaszonej latarni

 



Być może to przez ten wiatr. Albo przez to, że Sophia zapytała mnie ostatnio, czy narcyz może się zakochać w innym narcyzie. Odpowiedziałam: Może, ale nie będą się widzieć. I potem długo milczałyśmy, ona, ja i cały świat udający, że coś czuje. Bo narcyzm nie jest przecież miłością własną. To lustro, które zamarzło. Zbyt czyste, zbyt samotne. Nikt nie chce być odbiciem. W tym zamarznięciu jest coś znajomego. Zamarza komunikacja, na Messengerze, w mailach, w oczach. Odpowiedzi stają się coraz krótsze, aż w końcu stają się niczym. Nic jest nowym ok. Przeczytałam, lajknęłam, żyję. Żyjemy jakoś, po trochu, z doskoku, przescrollowani. Tymczasem dzieci jeszcze się nie klikają. Tworzą własne języki, bo widzą więcej. Mówią mniur, kloszowiec, łapinka. Nie potrzebują definicji, wystarczy spojrzenie. Sophie nie wie, czym jest deadline, ale wie, czym jest zmartwienko. To takie coś między deszczem a kolacją, kiedy ptaki już milczą, ale jeszcze nie jest ciemno.

Niedawno oglądałyśmy nową Śnieżkę na Disney+. Wersję tak błyszczącą, że musiałam zmrużyć oczy. Ale Sophie była zachwycona, nie tyle fabułą, co szczelinami w niej. Pytała: dlaczego czarownica została królową, co czuła, zanim się popsuła? Dlaczego nikt nie widzi, że zło zaczyna się od głodu? I czy można mieć fioletowe paznokcie, gdy się kogoś ratuje? Najbardziej pokochała nocnoludki, tak je nazwamy, bo są jak krasnale, ale bardziej nocne, i jeża, który nic nie mówił, ale był. Jakby samo bycie mogło coś uzdrowić.

I znów wracamy do pytania, którego nie potrafię oduczyć się słyszeć: czym jest Zło? Sophie nie może go pojąć. Nie jako pojęcie, ale jako siłę. Bo przecież: jeśli ktoś krzywdzi, to chyba też cierpi? A jeśli cierpi, to dlaczego nie przestaje? Nie mam odpowiedzi. Mam tylko Magdę w pamięci, jej wiadomości o zapachu kawy, jej pytania o pomadki, miłość do rzeczy marginalnych: stóp nosorożca, zmiętych serwetek, żeber ciszy. Powiedziałam jej kiedyś, że dobro to cień w odpowiednią stronę. Nie zapisałam tego. Bo są zdania, które nie potrzebują notesu. Wystarczy, że zawisną między jednym kliknięciem a drugim. A potem bolą, ale jakoś dobrze. Sztuka? Dziś musi być nośna. Karmiona algorytmem. Skracana, zanim się zacznie. Ale przecież prawdziwa sztuka jest ruchem. Drgnięciem. Nie emocją, tylko tym momentem, kiedy emocja zaczyna się bać. I to jest najpiękniejsze. Nie da się tego zamknąć w post, reel, notatkę prasową. Tylko dzieci jeszcze to czują. Może dlatego Sophie najchętniej napisałaby Śnieżkę od nowa. W jej wersji królowa byłaby kiedyś dziewczynką. A las, rozumiał, co to żal.

I znów przychodzi do mnie myśl, że czas nie jest już rzeką. Jest rolką. Kołowrotkiem. Zapętleniem. A my, w środku, z selfie-pyskami i nadzieją, że ktoś nas zobaczy, choćby przez przypadek. Ludzie się lekceważą, w zbyt długim milczeniu, w sorki, byłam zalatana, w ignorowaniu obecności. W byciu online, ale nie razem. A ja? Mam kilka szali w kolorze magenty. Kilka wierszy, których nikt nie chce wydać, i dobrze. Bo one są jak dzieci: nie po to, żeby się podobały. Tylko żeby mówiły prawdę, nawet jeśli nieczytelnie. Piszę, żeby nie zgubić siebie wśród komentarzy do siebie samej. Piszę, żeby nie zapomnieć zapachu Magdy, jej hejka, które przychodziło czasem w środku smutku. Żeby nie zgubić Sophie, jej wiary, że jeż może zmienić wszystko, jeśli tylko się go dobrze zauważy.

I tak sobie myślę, może najważniejsze to nie być ważnym. Tylko obecnym. Nie musieć świecić. Wystarczy być zgaszoną  latarnią, która jednak nadal zna drogę.

Coraz częściej ta droga prowadzi przez śmierć. Nie tylko myśli, ale i wiadomości. Czasem nagłe, jak ostatnia, poranna, o Grażynie. Wiedziałam, że chorowała. Ale wiedzieć, to nie to samo, co rozumieć. Śmierć zaskakuje jak kropka, której nie zdążyło się postawić. I wtedy wszystko się we mnie zatrzymuje, wspomnienie spotkania, jej sposób patrzenia, to jak mówiła zobaczymy. Jakby zawsze coś było jeszcze możliwe. Teraz już nie jest. Chyba dlatego w rozmowach ze światem, coraz częściej, pojawia się śmierć. Nie jako krzyk, nie jako dramat. Ale jako towarzyszka. Kobieca. Cicha. Czuła. Trochę jak sztuka, która też wie, że trzeba zniknąć, żeby zostać. Jak muzyka, jej prawdziwy koniec to nie cisza, ale moment, w którym dźwięk przestaje się bać, że ktoś go nie dosłyszy.

Śmierć jest kobietą. Bo zna przędzę. Bo wie, co to znaczy czekać. Bo nie przerywa. Nie wchodzi dramatycznie, nie tłumaczy się, nie nosi flagi. Raczej przychodzi wtedy, gdy zaczynasz mówić ciszej. I to mnie dziś wzrusza najbardziej, to, że nie trzeba się jej bać. Można się z nią przywitać, jak z babcią, która zawsze miała coś słodkiego w kieszeni, nawet jeśli było to stare. Myślę więc o ludziach, których spotkałam, tych, którzy pisali, czytali, żyli jakby z boku, ale byli rdzeniem. Teraz zostają mi po nich cytaty, okruchy rozmów, grafiki, rysunki, coś niedopowiedzianego. A przecież to wystarczy, by byli nadal. W moich bajkach dla Sophie, w zapachu kawy, w grzbiecie jeża, w mgnieniu ekranu. Byli. I są. Bo może wszystko, co ważne, dzieje się po cichu. I umiera tak samo, nie nagle, tylko powoli. Jak opadający liść. Jak słowo, którego już nie używamy, ale które kiedyś nas ocaliło.

czwartek, 26 czerwca 2025

Pejzaż wewnętrzny

 





Ludzie opowiadają najróżniejsze historie –
z życia, z wyobraźni, gdzieś tam zasłyszane.
Ktoś ucieka z całym dobytkiem, upycha po szufladach skarpety,
nawet nie otwiera oczu. Rozumie świat w prosty sposób.
Nic mu nie utyka, nie ubywa.
Obudziłam się rano i popatrzyłam na poduszkę obok.
Byłam pewna siebie, jak zawsze. Bezpieczna,
choć za oknem deszcz i ziąb. Nie muszę się odzywać,
przechodzić zimy po swojemu.
No dobrze, całe życie fajnie się przechodzi,
kiedy pewność siebie odbija się w lustrach, w oczach,
nie odstępuje na krok. Kiedy jednak nosisz w sobie
jeszcze kogoś – innej postury, starszego, młodszego,
takiego od pierwszego wejrzenia i na całe życie –
wiesz, że umieranie przybierze inną formę
i nie będzie tylko umieraniem z głodu.
Bywa, że całe to jestestwo wydaje się bezsensowne,
a stworzenie czegoś osobnego wręcz niemożliwe,
trudne, niesprzyjające. I, mimo że cały czas zapisuję,
przepisuję, biegam z notatkami,
to wciąż nie da się tego w warstwie semantycznej i pragmatycznej
sensownie wyjaśnić.
Ująć tak, by nikt nie cierpiał,
nie rzygał z bólu do utraty tchu,
nie brał pastylek na dobry sen,
nie rozstrzygał dnia zanim się rozpoczął, od wewnątrz.
I mówisz, że to normalne, jasne, prawdziwe, czułe.
A ja odwracam się i myślę dalej o teraz,
o kiedyś tam, o możliwościach czasu,
kiedy mamy go pod dostatkiem.
Co wiemy o utracie?
Kawałków siebie, czegoś nadzwyczajnego, dni i nocy.
Ślady po nas są jak zatopione mapy.
Rozmazane kontury, przesunięte granice.
Czyjeś palce przejechały po nich w zamyśleniu,
zanim woda spowiła wszystko w jednolitą ciszę.


wtorek, 24 czerwca 2025

Chcesz przysiąść

 





z okazji urodzin BP, Beacie


Chcesz przysiąść tam, gdzie dźwięk rodzi się z pary,
na brzegu bez nazwy, między pogłosem a skrzypieniem
własnych stawów. Półotwarta dłoń
trzyma ostatni fragment ciszy – zagniecenie w tkaninie,
zanim fala światła je rozprostuje.

Nie wiem, jak nazwać to wszystko, co przemyka
w twoim oddechu – może to są żyły liścia,
który zapamiętał jeszcze dno epoki lodowcowej.
Może ty jesteś tą, co gra na stygnącym kamieniu
i nie boi się pyłu. Ani lęku.

Twoje urodziny to nie przypadek, że ziemia
chce ci jeszcze coś powiedzieć.
O wietrze, który przynosi stłuczoną skałę
o poranku, gdy cienie ziewają szerzej niż domy,
o niebie, które zawahało się i zaczęło płynąć wstecz.
Nie wszystko widać z poziomu skóry.

Trzymasz przestrzeń tak, jak się trzyma światło –
nie za mocno, żeby nie zgasło.
Nie za lekko, by nie uciekło.
Tylko tak, żeby zatrzymało na moment
wszystkie dźwięki, które chciały być tobą.

Gdy będziesz słuchać dziś Frahma,
niech dźwięk cię rozszczepia jak pryzmat.
Niech wnętrze drzewa przemówi,
a twoje palce poczują mech
z przeszłości, która dopiero się wydarzy.

Wszystkiego, co się rodzi mimo strachu.
Wszystkiego, co nie przeminie,
bo umie się rozpraszać z sensem.



niedziela, 22 czerwca 2025

Rozpalają się w oknach inne układy

 



(na marginesie: to nie jest snycerka – to praca na żywym organizmie)

Smoczy Kwiat widziany z góry przypominał strukturę nerwu –
czyli coś, co nie pęka od razu, ale pamięta każdą sprzeczność.

Nie pytaj mnie, gdzie to się zaczęło. Może w plamie na dłoni prababki,
dotknęła gorącej blachy w dzień, kiedy umarł ktoś od pioruna.
Może w pęknięciu kory, którą pokazałam córce
jako mapę domu, jeśli kiedyś nie wrócę.

Jest coś w tkance liścia, co przypomina o podzielności serca.
Dwie komory, trzy kolory, czwarta nad ranem niepokoi –
czyje to światło u sąsiadów? Kto uczy dzieci wymowy katastrofy?

Światło wychodzi z liścia jak modlitwa, ale nie do boga,
tylko do mechaniki zjawisk: fotosyntezy, rozmnażania
przez zarodniki, reguły przemiany cienia w wodę.

Zanim powiesz, że to tylko metafora, spróbuj przetrwać lipiec
z suszącym się świerszczem w łazience
i wiadomością z przedszkola: Twoja wnuczka powiedziała,
że las jest smutny, bo ludzie już nie wierzą w potwory.

Czasem czuję, że tlen pochodzi z żalu. Albo z tych chwil,
kiedy wracasz w myślach do czegoś, co cię nigdy nie spotkało,
ale bolało tak, jakby to było twoje.

To wtedy wyrasta kwiat. Nie do zerwania. Nie do przesadzenia.
Zupełnie jak pamięć, która trzyma w sobie: zieleń, język, ręce,
nie chcą się jeszcze poddać
ani trwać.






piątek, 20 czerwca 2025

Gorset

 






Wyciągnęłam go wczoraj. Nie jak rzecz, ale jak ślad. Wiadomość, którą ktoś zostawił między dniami. Leżał w pudełku owinięty delikatnym papierem. Milczał. Czekał, nie na mnie, tylko na czyjąś obecność. Czarny welur, matowy, miękki, w świetle łapie odcień nocy – nie tej głębokiej, tylko tej tuż przed świtem, kiedy jeszcze nie wiadomo, czy się zacznie dzień, czy skończy pamięć. Na nim – haft. Drobny, a jednak stanowczy. Nici jak źdźbła, sarnie rzęsy, kolory z łąki zapomnianej przez ogrodnika. Nie kwiaty z rabat, tylko te, które rosną same, z uporem i czułością. Haft nie ozdabia. Opowiada. Wzór, opowieść przenoszona w cieniu rąk, z pokolenia na pokolenie – motyw Lachów Sądeckich. Nieznaczny, a głęboko osadzony. Powściągliwy i czuły. Zapisany nie w nutach, ale w ściegach. Tak wyszywano w dolinie między Popradem a Dunajcem, tam gdzie ziemia rodziła twardo, a ludzie nosili milczenie jak korale. Nie z pychy – z przekonania, że to, co ważne, zostaje niewypowiedziane.

Gorset należał do mojej prababci Karoliny, matki babci Marysi. To ona, jeszcze jako dziecko, nosiła w nim obraz Matki Boskiej podczas uroczystości odpustowych, z powagą większą niż jej wzrost. Wtedy tkanina jeszcze była świeża, ale pamięć już zaczynała się w nią wszywać. Później nosiła go moja babcia, a później mama, a potem ja. A jeszcze później – moja córka. Choć to nie dziedziczenie rzeczy, ale obecności – pulsujących pod skórą kobiet. Gorset wędrował, był wypożyczany na śluby, odpusty, uroczystości kościelne i państwowe – zakładany jak zbroja ze wspomnień i powagi. Wszystko wskazuje na to, że pochodzi z końca XIX wieku.

Rozmiar, już nie mój, ale jakby dla mnie. Jakby szyty na przynależność. Koraliki nie błyszczą – one świadczą, że ktoś tu był, że ktoś tu oddychał. Nie ma w nim rodowej koronki. Ale szwy ją znają. Pamięć jest zapisana w czerwonej wstędze, której już nie mam. W braku, tym, który boli bardziej niż obecność. Został mi tylko gorset i czerwone korale. I babcia, oprawiona w czerń i kwiaty. Rozpoznawalna dotykiem. Czasem nocą śni mi się, że trzymam ją za łokieć, a ona mówi, że wszystko jeszcze wróci. Z ciotkami nie rozmawiamy. Zawziętość ich jest starsza niż moja córka, głębsza niż krew. Chciałyśmy może za dużo – nie rzeczy, tylko obecności. Tego się nie wybacza. Dostałam więc gorset. I wspomnienia, które są jak cienie pod haftem. Szczyrzyc. Odpusty. Upał, który kleił spódnice do ud. Niebieska figura Matki Boskiej, za lekka, by była z gipsu, za obecna, by ją zignorować. Cystersi. Pustelnik, któremu babcia niosła zioła. Jakby była z innego porządku. Jakby była szeptuchą między kantykami. Przeciwieństwa nie kłóciły się, rosły razem, jak pokrzywy i macierzanka. Nie noszę go. Nie pasuje do mojego ciała. Ale czasem przykładam go do żeber – przylega do mnie jak wspomnienie, które nie odchodzi. Jakby miał rozpoznać moją temperaturę. Pachnie drewnem i ziołami, tym błękitem, który nazywałyśmy modrym cisem, i czerwienią, która przypomina wnętrze szkatułki. Trzymam tam swoje notatki, słowa na później, na gdyby.

Kiedy go dotykam, słyszę dzwonki leśne. Czasem dzwony ze Szczyrzyca – sierpniowe, rozlegające się po polach jak myśli: rozgłaszane, ale nie zapisane. Pod podszewką ktoś zostawił ślad – kolor mchu z dna studni i herbaty z nutą róży i tytoniu. Tak pachniały nasze listy: niebieskim wieczorem i żółcią utkaną z zapomnienia. Czasem patrzę w lustro i widzę – nie siebie, ale ramę. Obraz, który niesie inne twarze. I wiem, że jestem córką mojej matki. I wnuczką tej, która uzdrawiała dotykiem. Wnuczką tej, która już nie istnieje – poza tą tkaniną. Która wciąż oddycha.

środa, 18 czerwca 2025

Wąwóz milczewii w kolorze szaropłomyku

 






(– milczewia to wymyślone słowo, które brzmi jak roślina albo miejsce, gdzie milczenie się zagnieżdża, rozkwita; – szaropłomyk to kolor miękki jak poranna mgła na popiele ognia – niebiesko-szary z ciepłym błyskiem głębi, bardzo zmysłowy, a zarazem subtelny, cichy.)

W tamtym czasie nie znałam słowa odwaga. Była jak nieoswojona roślina, której nazwy nie zna się jeszcze, ale już dotyka codziennie, dłońmi, łokciem, spojrzeniem. Beskid Wyspowy otulał nas nie górą, tylko kształtem samotności, każda wieś jak wyspa, każde podwórko jak zatoka, z której nie wypływa się bez powodu. Babcia siedziała na niskim zydelku przy oknie, w rytmie własnego świtu. Ruchy miała powolne, jakby nie podlegały żadnemu zegarowi poza biciem krwi. Zaplatała warkocz, długi, popielaty, w którym odbijał się cały jej dzień i wszystkie poprzednie. Dwa razy oplatała nim głowę, ciasno, uważnie, jakby to była jej korona z ciszy.

Nosiła spódnicę w kolorze nocnego jagodylu, odcień między indygo a snem o niebieskim kamieniu. Albo niebo tuż po zmierzchu, zanim zrobi się zupełnie ciemno. Koszula była luźna, z rękawami, które kończyły się, jak opowieść w połowie słowa, koloru porannej bieli z domieszką popołudnia i myśli nieskończonych. Patrzyłam na nią z kąta izby, jak wpatruje się w drzewo, które już dawno zakorzeniło się we wszystkim. Babcia nie potrzebowała wiele, żeby być. Sieczkarnia stała przy drzwiach do komórki, stara, zardzewiała, ale jej rytm był czysty, jakby zawsze trafiała w ten sam punkt dnia. Cięła pokrzywy na karmę mocnym gestem, jakby to były obawy, które trzeba rozdrobnić, zanim zamienią się w strach. Zapach tej zieleni – ostry, żywy, pokrzywogłębny – wdzierał się we mnie jak światło przez szpary w deskach. I został. Wraca, ilekroć rozcieram liście, ilekroć ziemia oddycha po deszczu.

Za domem był wąwóz. Dla mnie: szaropłomykowy trakt, dla babci: pastwisko kur. Uwielbiałam patrzeć, jak schodziły między trawy. Nie tyle chodziły, co znikały. Znikały jak myśli, które jeszcze nie wiedzą, że chcą zostać wypowiedziane. Kury znosiły jajka pod krzakami, a one, jakby same chciały być odnalezione, turlały się w dół, zatrzymując na kępach miękkiej trawy o odcieniu zielisza płochliwego. Pamiętam to odkrycie, pobiegłam do babci z wieścią z innego świata. Dała mi koszyk. W tym geście było coś więcej niż zgoda. Było zaufanie, że potrafię słuchać.

Zrywałam się o świcie, zanim dzień ułożył się w obowiązki. Biegłam wąwozem, śledząc tropy kur, nie za jajkami, ale za tą chwilą, w której coś zostaje podarowane przez świat, a nie wyproszone. To było moje. Moja misja, mój rytuał. Dziś, kiedy widzę jaja na plastikowych wytłaczankach w supermarketach, robi mi się ciasno między żebrami. Tęsknię za tamtym porankiem, za uważnością, która nie potrzebowała nazwy.

Nie wszystkie relacje były lekkie. Indor, wielki, z piórami jak rozpostarty parasol gniewu, nosił do mnie urazę. Nie wiem, za co. Może za to, że patrzyłam mu prosto w oczy. Przeganiał mnie z pola, jakby pilnował granicy, której nie wolno przekraczać. Wzywałam babcię, ciocię, kogo się dało. W końcu wzięłam kij. To nie była agresja, tylko akt samoobrony, jakby kij miał moc ochrony, jakby z kawałka drewna można było zrobić coś na kształt bezpieczeństwa.

Dom babci był niebieski. Nie modry, nie pastelowy. Taki jak filiżanka, z której dzisiaj piję kawę, barwa niebołusku, miękka, ale zdecydowana. Kolor, który nie chciał być niczyim tłem. W nim pachniało zawsze czymś żywym, sianem, mlekiem, ziemniakami z parownika, które parzyły palce, ale nie było w tym złości. Liturgia zaczynała się wcześniej niż msza, zaczynała się w ruchach babci, w szuraniu jej stóp, w tym, jak odmawiała poranne modlitwy, patrząc przez okno, nie na niebo, ale na drzewa, które znały ją lepiej niż ktokolwiek. Nie potrzebowała odpowiedzi, tylko ciągłości, żeby dzień nie urwał się nagle, tylko szedł, jak strużka wody w rynnie.

Byłam dzieckiem, ale w tamtym czasie to oznaczało coś więcej niż brak dorosłości. Znaczyło bycie po stronie życia, które jeszcze nie zostało okaleczone powtarzalnością. Słuchałam ludzi, nie co mówili, ale co chowali między słowami. Ich język był twardy, jakby nosił glinę i oddech pola w jednym zdaniu. Kobiety mówiły przez zęby, mężczyźni zamilknięci, ale wszystko miało ciężar prawdziwego. Nikt nie udawał. Wtedy nie wiedziałam, że to wszystko kiedyś zniknie, że babcia odejdzie, że dom zsinieje od czasu, że pokrzywa przestanie pachnieć tak mocno. Ale teraz wiem. I dlatego trzymam te obrazy w sobie, jak jaja w koszyku. Delikatnie, z drżeniem. Z pokornistością. Bo to był mój wąwóz, mój trakt. Mój świat utkany z ciszy i czuwania. I moja pierwsza odwaga, żeby być tam, gdzie coś się zaczyna, zanim ktoś to nazwie.


Słownik


milczewia (rzeczownik) Miejsce, w którym osiada milczenie. Może być rośliną, może być geograficznym załamaniem, ale zawsze rośnie tam, gdzie cisza staje się formą istnienia. Krzew o czułych liściach przemilczeń.

szaropłomyk (rzeczownik/kolor) Kolor mgły nad popiołem, niebiesko-szary z ciepłą smugą światła. Barwa zmierzchu dotykającego poranka, bardzo cicha, jak zapamiętany szept.

jagodylek / jagodyl (rzeczownik/kolor) Barwa między indygo a snem. Ciemny, głęboki odcień jagody śnionej tuż po zmierzchu, kiedy jeszcze nie wiadomo, czy to niebo czy wspomnienie.

pokrzywogłębny (przymiotnik) O zapachu lub odczuciu – głęboko zielony, ostry, wnikający w zmysły jak pokrzywa w dłoń. Głębnia pokrzywowego istnienia, która wraca przez dotyk, zapach, pamięć.

zielisz płochliwy (nazwa roślinna/kolor) Trawa albo zieleń, która pojawia się tylko na chwilę. Kolor miękkiej nieśmiałości roślin. Drży na wietrze i znika, zanim się ją nazwie.

niebołusk (rzeczownik/kolor) Kolor nieba w filiżance. Jasny błękit, który nie chce być tylko tłem. Barwa codzienności widzianej z perspektywy uważnej pamięci. Miękki jak wzrok osoby modlącej się bez słów.

pokornistość (rzeczownik, abstrakt) Stan uważnej czułości połączonej z pokorą. Nie jest to pokora narzucona, ale wewnętrzna zgoda na kruchość świata. Trzymanie delikatnych rzeczy z drżeniem i szacunkiem.

poniedziałek, 16 czerwca 2025

Traktat o wypalonych mostach i iluzji wspólnego stołu

 


Nie każda rana się goi. Niektóre zabliźniają się twardą skorupą, pod którą wciąż pulsuje pamięć o ogniu. Ten ogień to nie poezja. To nie metafora. To realna temperatura, jaką osiąga gniew, zranienie, lęk, kiedy wspólnota zostaje rozszarpana przez kilka par ambitnych rąk, gotowych zgasić światło i potem zaproponować rozmowę.

Zaufanie, w moim doświadczeniu, nie jest zasobem odnawialnym. Nie podlewa się go jednym SMS-em czy wiadomością o gotowości do dialogu. Zaufanie jest jak światło między ludźmi, gdy raz zostanie rozszczepione przez ego, pretensję, manipulację, już się nie skleja. Rozprasza się. Znika. A po nim zostają tylko kontury dawnych gestów, jak wypalone negatywy. Nie ma wspólnoty tam, gdzie jedni przynoszą serce, a drudzy zegarek. Ci, którzy mierzą czas, inwestycje PR-owe i widoczność nazwiska, nie jedzą tego samego chleba co ci, którzy przynoszą nić, czas i czułość. I nie da się potem udawać, że to były tylko drobne różnice estetyczne w serwetkach. Nie, nie będzie powrotu. Bo to nie są drzwi, które się zamknęły, to dom, który spłonął. A nie ja go podpaliłam. Stałam z innymi po kolana w popiele i zamiast odbudowywać, wymyśliliśmy coś nowego. Nowym językiem. Z nową troską. Z osobami, które nie syczą przez zęby o gotowości do rozmowy, tylko po prostu siadają i robią robotę.

To nie my stworzyliśmy podziały. My się z nich wycofaliśmy. Jak z toksycznego związku, który przez miesiące karmiliśmy nadzieją, że może jeszcze coś się da uratować. Ale się nie dało. Bo przemoc ubrana w uśmiech i życzliwość to wciąż przemoc. A przejmowanie nazw, działań i zasług, to nie rozwój, tylko kradzież symboliczna. I boli. Bardziej niż ta literalna. Nie chcemy budować porozumienia z kimś, kto najpierw wysadził wspólne rusztowanie, a potem przynosi cement. Nie jesteśmy architektami waszego sumienia. Zbudujcie sobie mosty gdzie indziej, z kimś, kto nie widział was przy pracy z łomem.

Nie mamy w sobie przestrzeni na jałowe spotkania. Nie dlatego, że jesteśmy złośliwi. Ale dlatego, że złośliwość, to odwrócona forma zmęczenia. A jesteśmy po prostu zmęczeni. Nie mamy energii, by znów słuchać opowieści o tym, jak wszystko, to była wina braku dialogu. Był dialog. Były wiadomości. Próby. Ustępstwa. Kiedyś. Teraz jest koniec. I coś nowego.

Coś, do czego nie macie już klucza.

W przestrzeni, którą współtworzę, obowiązuje tylko jedna zasada:
nie wracaj, jeśli sam spaliłeś mapę.

Nie o zemstę chodzi.
Tylko o ochronę tego, co pozostało żywe.



niedziela, 15 czerwca 2025

O hortensjach




 

(po cmentarnej stronie)


Pojawiają się późno, gdy ziemia przestaje być pewna,
a dzieci zapominają, jak wygląda śnieg.
Trzymam je przy kaloryferze, śpią
w przezroczystych płatkach, które nie chcą się zamknąć.
Nie pachną, ale noszą w sobie coś z ciszy,
takiej, której się nie uczysz,
tylko przechodzi przez ciebie jak dym przez siatkę.

Myślisz: przekrój, gleba, opadający cień
a ja myślę o tym, jak niewiele trzeba,
żeby coś zwiędło ze wstydu.
Albo dlatego, że za długo mówiło jestem.
U podstawy ogrodu znajduję paznokcie
twojej mamy, białe, starannie ułożone,
jak powitanie.

Pytasz mnie, dlaczego nie uczę Sophii nazw liści.
A ja nie potrafię już powiedzieć: to dąb,
klon, coś, co przetrwa. Wszystko rośnie za szybko,
a później staje się wodą.

Widziałam, jak hortensje dusiły inne rośliny,
a dzieci w szkole rysowały je
bez środka. Tylko obrys, puste pole.
Czy to znaczy, że nie wierzą w środek?
Czy my też już nie?

Czasami udaję, że liście to języki.
Że nieśmiałe g w grzbiecie
ma moc trzęsienia ziemi.
Że biel nie rani, tylko
zamyka oczy.

Zostawiam ci kartkę:
gdy zniknę, podlej wszystko,
ale nie szukaj mnie w kwiatach.

Bo mogłam być już wszędzie,
w zgięciu palca, w dymie z popołudnia,
w tej jednej nocy, gdy uczyliśmy się od nowa,
jak umierać spokojnie.

Nie wiem, czy przyroda chce nas zniszczyć.
Wiem tylko, że nie umie przebaczać.
A hortensje,
one już dawno przestały pytać.


czwartek, 12 czerwca 2025

A co z wyobraźnią

 




Gdy drży owad pod szybą, i nie chce odlecieć,
a ty jeszcze nie wiesz,
czy to wiosna czy stara blizna znów pęka.

Zaparz herbatę,
ale tylko do połowy, reszta niech będzie ciszą.
W tej ciszy mieszkają rzeczy, które porzuciłaś:
klocki, których nikt nie poukładał,
pytania, które nie dotrą do końca ust.

Wyobraźnia rośnie pod skórą, jak łuski,
które gubi pisząca dłoń. Jeszcze chcesz wierzyć,
że rysunek palca na zakurzonej szybie,
to mapa do jakiegoś nowego sensu.

Dzieci uczą się ostrożności, jak ptaki,
przysiadają tylko raz, na krawędzi języka.
Ich dłonie są jeszcze czyste, ale już czują, że świat
zostawia tłuszcz, zadrapania i rdzę.

Mówią, że natura nas leczy, ale to tylko połowa zdania.
Druga ukrywa się w trzepocie skrzydeł po burzy,
w tym, jak ziemia trzyma zmarznięte nasiona
i nie mówi nic, choć tyle już widziała.

Gdy pytasz mnie, czy jeszcze piszę,
co mam ci powiedzieć? Że każde słowo boli,
że najpierw trzeba wetrzeć farbę w bawełniany
papier, pokryć woskiem krzyk?

A potem –
cicho.
Zaczynają się półcienie,
ciąg dalszy, którego nie wymyślono.
Tam rodzi się język.
Czasem drży, czasem kruszeje.
Ale póki jest –
idziemy.



wtorek, 10 czerwca 2025

[XV] barwa toni

 





jest coś ciężkiego w patrzeniu na zieleń,
ale nie tę z katalogu – nie #1DCB67,
lecz tę, co rośnie na spodzie stawu,
tam, gdzie światło już nie dochodzi wprost,
tylko załamane, zmęczone,
rozbite jak glif bez światła między znakami.

ta zieleń to bardziej cisza gliny
niż kolor.
taka, co klei się do palców,
zanim jeszcze nazwiesz ją zielenią.

język natury nie zna nasycenia –
to nie Pantone 5763 C,
to nie italic ani black condensed.
to raczej niedopowiedzenie,
jak w literze e, która się nie domyka,
bo ktoś przerwał zdanie łzą.

z dna jeziora wynosiłam w dłoniach
nie kamienie, tylko myśli –
trudne do złożenia.
każda z nich miała odcień –
niebieskoszary, jak cisza ryby,
czerwonożółty, jak gniew trzcin w wietrze,
a czasem zielony – jak strach kijanki.

pamiętam, jak drewno moknie.
to wtedy pachnie najbardziej –
stare książki w języku,
którym już nikt nie mówi.
kiedy deska pod stopą wydaje dźwięk –
to tak, jakby coś chciało przemówić,
ale było zbyt skamieniałe,
zbyt mocno zanurzone w historii.

świat miał kiedyś więcej kerningu,
więcej miejsca między zjawiskami.
teraz wszystko się styka,
przestrzenie są za małe na ciszę,
na oddech,
na zrozumienie,
na łagodność dla oka i duszy.

czasem wchodzę znów do wody.
nie żeby pływać.
żeby dotknąć dna.
żeby się upewnić, że glina tam nadal jest,
że z niej powstałam,
z niej – i z koloru
którego nie da się wydrukować.



niedziela, 8 czerwca 2025

O przejściach

 




Ta myśl pojawiła się w odpowiedzi na poruszający komentarz Anny Szymborskiej pod moim zachwytem nad jej twórczością. Rozmowa, która nieoczekiwanie otworzyła przestrzeń do refleksji o tym, jak z biegiem czasu twórcze rozproszenie może ustępować potrzebie skupienia. Zaczęłam zastanawiać się nad tym, że choć eksplorowanie różnych dróg jest potrzebne i naturalne, to z wiekiem, przy ograniczonym czasie i większej liczbie zobowiązań, coraz bardziej świadomie wybieramy, z czego rezygnujemy i właśnie to nadaje naszym wyborom ciężar i kierunek.

To rozróżnienie długo było dla mnie nieuchwytne, aż z czasem zobaczyłam, że poszukiwanie różnorodności to jedno, a życie w nieustannej fragmentaryczności to drugie. Eksperymentowanie i skakanie między formami może być twórczo ożywcze, ale jeśli nie towarzyszy mu jakaś wewnętrzna oś, coś jak cień decyzji, zaczynasz zauważać bezkształt. Może właśnie to dojrzewa w nas z czasem: potrzeba decyzji nie jako ograniczenia, ale jako gestu zaufania do samej siebie, że można wybrać, zawęzić, wytrwać, i to bez poczucia straty. Wydaje mi się, że na początku twórczość bywa ruchem we wszystkich kierunkach naraz, jest eksploracją, rodzajem testowania świata i siebie w nim. To, co nazywamy poszukiwaniem, to często po prostu naturalna niecierpliwość: sprawdzanie formy, języka, tematu, pozycji. Ale z czasem, i to jest ten ważny moment rozróżnienia, zaczynamy rezygnować nie dlatego, że coś się nie udało, tylko dlatego, że pewne drogi przestają nas interesować. To już nie jest szukanie w sensie błądzenia, tylko wąski, ale głęboki tor. Pojawia się świadoma selekcja, co chcę rozwijać, co chcę zostawić. Można by to nazwać przejściem od rozproszonego fermentu do skoncentrowanego tonu. I to nie znaczy, że twórczość traci na intensywności, wręcz przeciwnie. Staje się bardziej własna. Taka droga jest widoczna np. u Louise Bourgeois, która dopiero po sześćdziesiątce zaczęła naprawdę wybrzmiewać swoim językiem, albo u Leśmiana, który od „Klechd sezamowych” przeszedł do zupełnie osobnej metafizyki codzienności. To też różnica między byciem w procesie jako ruchu wewnętrznego a byciem w procesie jako rozbieganiu. Więc tak, rozróżniłabym tu: poszukiwanie jako wielokierunkowy rozruch i pogłębianie jako wybór jednej drogi z pełną świadomością, że coś zostaje za nami. I może ten twórczy spokój, o którym napisała Anna, właśnie bierze się z tego.

od fermentu do tonu

W twórczości jak i w życiu, przychodzi taki moment, kiedy zamiast szukać, zaczynamy wybierać. Młodość (rozumiana niekoniecznie jako wiek, lecz jako faza procesu) to czas rozruchu, ruchu we wszystkich kierunkach, podszytego chęcią sprawdzenia każdej możliwej ścieżki. Twórca testuje formy, style, głosy. To, co robimy, przypomina ferment: żywy, buzujący, zmienny. Czasem coś wykipi, czasem nie dojdzie do końca, ale zawsze coś się dzieje. Ten etap bywa cenny i potrzebny, by zbudować język, trzeba się nim najpierw bawić. Z czasem jednak zaczynamy rezygnować. Ale to nie rezygnacja wynikająca z wypalenia, tylko z rozeznania. Wiemy już, co nas niesie, co wraca w nas jak echo, co chcemy pogłębiać, a co było tylko chwilowym olśnieniem. Przestajemy mówić może to i zaczynamy mówić właśnie to. Ten moment zmiany nie zawsze jest spektakularny, częściej przychodzi po cichu, w gestach selekcji: nie podejmuję się już wszystkiego, nie piszę wszystkiego, nie odpowiadam na każdy temat. Ale to właśnie wtedy twórczość staje się bardziej własna.

Dojrzałość twórcza nie polega na spokoju w sensie statycznym, tylko na spokoju w decyzjach. U Bourgeois ta wspomniana przemiana następuje późno, ale stanowczo: zostawia za sobą wcześniejsze wpływy i tworzy instalacje, które są jak ekspresja ciała pamiętającego każde napięcie. U Celana, świadome zejście z drogi poetyki elegijnej w stronę języka rozbitego, który nie stara się nikogo przekonać, tylko przetrwać. To nie są zwroty przypadkowe, to decyzje.

I to może jest właśnie ta różnica, o której warto mówić: ferment to twórczy chaos otwarty na wszystko, ton, to wewnętrzna zgoda na bycie sobą w wybranym zakresie, z całym jego ciężarem i potencjałem.


Ferment — charakterystyczny dla początku drogi twórczej. Wiele prób, języków, form. Chęć eksplorowania, a czasem ucieczki przed zdefiniowaniem. Przykłady: wczesny Miłosz, pierwsze kolaże Bourgeois.

Ton — pojawia się z czasem. To nie styl, ale świadomość tego, co już jest moje i czym chcę mówić. Decyzja o rezygnacji z tego, co zbędne. Przykłady: późny Herbert ( „Epilogi burzy”), Anne Carson w „Nox”, Olga Tokarczuk od „Prawieku” w stronę „Ksiąg Jakubowych”.

To nie ścisła linia, bardziej oscylacja, ale moment, kiedy ferment przechodzi w ton, to często właśnie chwila, gdy twórczość zaczyna oddychać pełniej.




sobota, 7 czerwca 2025

o hortensjach (ciąg dalszy)








Na końcach drucików noszę hortensje.
Nie te z ogrodów, tylko z katalogów snu.
Czasem, gdy jestem bardzo cicho,
słyszę, jak drgają,
jakby chciały ostrzec mnie
przed tym, co się właśnie dzieje
gdzieś indziej, ale też we mnie.

Może to nie są kwiaty.
Może to detektory subtelnego smutku.
Czujniki momentów, w których udajemy,
że wciąż coś można.
Otwieram notatkę:
środek drogi to też kierunek, jeśli idziesz sama.

Czasami wracam do tego miejsca,
gdzie zostawiłam własny głos w plastikowym kubku.
Paddy mówił: nie zostawiaj rzeczy, które mają pamięć.
Ale ja właśnie z nich jestem.
Z taśmy nagranej niechcący,
Z wewnętrznego skowytu rzeczy
przypisanych do kobiet.

Mam ciało jak kraj,
którego nikt nie uznaje,
ale wszyscy próbują wyeksportować.
Żyję między wersami, które nie chcą się skończyć,
bo koniec to zbyt duże słowo.
Więc uczę moją wnuczkę,
że hortensje to metaforyczne zwierzęta.
Mogą żyć w szklance, we włosach,
albo w ciszy, którą przerywa trzask poczty
znowu nie dla nas.

Na końcach drucików  mówię jej 
nosi się pamięć.
A pamięć, kochanie, to nie fotografia.
To napięcie.
To ten moment, kiedy ściskasz dłoń
i nie wiesz, czy to gest miłości,
czy uścisk przed ucieczką.