środa, 2 lipca 2025
Początek lipca
sobota, 28 czerwca 2025
Nieczytelnie obecna, czyli bajka o zgaszonej latarni
czwartek, 26 czerwca 2025
Pejzaż wewnętrzny
z życia, z wyobraźni, gdzieś tam zasłyszane.
Ktoś ucieka z całym dobytkiem, upycha po szufladach skarpety,
nawet nie otwiera oczu. Rozumie świat w prosty sposób.
Nic mu nie utyka, nie ubywa.
Obudziłam się rano i popatrzyłam na poduszkę obok.
Byłam pewna siebie, jak zawsze. Bezpieczna,
choć za oknem deszcz i ziąb. Nie muszę się odzywać,
przechodzić zimy po swojemu.
No dobrze, całe życie fajnie się przechodzi,
kiedy pewność siebie odbija się w lustrach, w oczach,
nie odstępuje na krok. Kiedy jednak nosisz w sobie
jeszcze kogoś – innej postury, starszego, młodszego,
takiego od pierwszego wejrzenia i na całe życie –
wiesz, że umieranie przybierze inną formę
i nie będzie tylko umieraniem z głodu.
Bywa, że całe to jestestwo wydaje się bezsensowne,
a stworzenie czegoś osobnego wręcz niemożliwe,
trudne, niesprzyjające. I, mimo że cały czas zapisuję,
przepisuję, biegam z notatkami,
to wciąż nie da się tego w warstwie semantycznej i pragmatycznej
sensownie wyjaśnić.
Ująć tak, by nikt nie cierpiał,
nie rzygał z bólu do utraty tchu,
nie brał pastylek na dobry sen,
nie rozstrzygał dnia zanim się rozpoczął, od wewnątrz.
I mówisz, że to normalne, jasne, prawdziwe, czułe.
A ja odwracam się i myślę dalej o teraz,
o kiedyś tam, o możliwościach czasu,
kiedy mamy go pod dostatkiem.
Co wiemy o utracie?
Kawałków siebie, czegoś nadzwyczajnego, dni i nocy.
Ślady po nas są jak zatopione mapy.
Rozmazane kontury, przesunięte granice.
Czyjeś palce przejechały po nich w zamyśleniu,
zanim woda spowiła wszystko w jednolitą ciszę.
wtorek, 24 czerwca 2025
Chcesz przysiąść
z okazji urodzin BP, Beacie
Chcesz przysiąść tam, gdzie dźwięk rodzi się z pary,
na brzegu bez nazwy, między pogłosem a skrzypieniem
własnych stawów. Półotwarta dłoń
trzyma ostatni fragment ciszy – zagniecenie w tkaninie,
zanim fala światła je rozprostuje.
Nie wiem, jak nazwać to wszystko, co przemyka
w twoim oddechu – może to są żyły liścia,
który zapamiętał jeszcze dno epoki lodowcowej.
Może ty jesteś tą, co gra na stygnącym kamieniu
i nie boi się pyłu. Ani lęku.
Twoje urodziny to nie przypadek, że ziemia
chce ci jeszcze coś powiedzieć.
O wietrze, który przynosi stłuczoną skałę
o poranku, gdy cienie ziewają szerzej niż domy,
o niebie, które zawahało się i zaczęło płynąć wstecz.
Nie wszystko widać z poziomu skóry.
Trzymasz przestrzeń tak, jak się trzyma światło –
nie za mocno, żeby nie zgasło.
Nie za lekko, by nie uciekło.
Tylko tak, żeby zatrzymało na moment
wszystkie dźwięki, które chciały być tobą.
Gdy będziesz słuchać dziś Frahma,
niech dźwięk cię rozszczepia jak pryzmat.
Niech wnętrze drzewa przemówi,
a twoje palce poczują mech
z przeszłości, która dopiero się wydarzy.
Wszystkiego, co się rodzi mimo strachu.
Wszystkiego, co nie przeminie,
bo umie się rozpraszać z sensem.
niedziela, 22 czerwca 2025
Rozpalają się w oknach inne układy
(na marginesie: to nie jest snycerka – to praca na żywym organizmie)
Smoczy Kwiat widziany z góry przypominał strukturę nerwu –
czyli coś, co nie pęka od razu, ale pamięta każdą sprzeczność.
Nie pytaj mnie, gdzie to się zaczęło. Może w plamie na dłoni prababki,
dotknęła gorącej blachy w dzień, kiedy umarł ktoś od pioruna.
Może w pęknięciu kory, którą pokazałam córce
jako mapę domu, jeśli kiedyś nie wrócę.
Jest coś w tkance liścia, co przypomina o podzielności serca.
Dwie komory, trzy kolory, czwarta nad ranem niepokoi –
czyje to światło u sąsiadów? Kto uczy dzieci wymowy katastrofy?
Światło wychodzi z liścia jak modlitwa, ale nie do boga,
tylko do mechaniki zjawisk: fotosyntezy, rozmnażania
przez zarodniki, reguły przemiany cienia w wodę.
Zanim powiesz, że to tylko metafora, spróbuj przetrwać lipiec
z suszącym się świerszczem w łazience
i wiadomością z przedszkola: Twoja wnuczka powiedziała,
że las jest smutny, bo ludzie już nie wierzą w potwory.
Czasem czuję, że tlen pochodzi z żalu. Albo z tych chwil,
kiedy wracasz w myślach do czegoś, co cię nigdy nie spotkało,
ale bolało tak, jakby to było twoje.
To wtedy wyrasta kwiat. Nie do zerwania. Nie do przesadzenia.
Zupełnie jak pamięć, która trzyma w sobie: zieleń, język, ręce,
nie chcą się jeszcze poddać
ani trwać.
piątek, 20 czerwca 2025
Gorset
środa, 18 czerwca 2025
Wąwóz milczewii w kolorze szaropłomyku
poniedziałek, 16 czerwca 2025
Traktat o wypalonych mostach i iluzji wspólnego stołu
niedziela, 15 czerwca 2025
O hortensjach
(po cmentarnej stronie)
Pojawiają się późno, gdy ziemia przestaje być pewna,
a dzieci zapominają, jak wygląda śnieg.
Trzymam je przy kaloryferze, śpią
w przezroczystych płatkach, które nie chcą się zamknąć.
Nie pachną, ale noszą w sobie coś z ciszy,
takiej, której się nie uczysz,
tylko przechodzi przez ciebie jak dym przez siatkę.
Myślisz: przekrój, gleba, opadający cień
a ja myślę o tym, jak niewiele trzeba,
żeby coś zwiędło ze wstydu.
Albo dlatego, że za długo mówiło jestem.
U podstawy ogrodu znajduję paznokcie
twojej mamy, białe, starannie ułożone,
jak powitanie.
Pytasz mnie, dlaczego nie uczę Sophii nazw liści.
A ja nie potrafię już powiedzieć: to dąb,
klon, coś, co przetrwa. Wszystko rośnie za szybko,
a później staje się wodą.
Widziałam, jak hortensje dusiły inne rośliny,
a dzieci w szkole rysowały je
bez środka. Tylko obrys, puste pole.
Czy to znaczy, że nie wierzą w środek?
Czy my też już nie?
Czasami udaję, że liście to języki.
Że nieśmiałe g w grzbiecie
ma moc trzęsienia ziemi.
Że biel nie rani, tylko
zamyka oczy.
Zostawiam ci kartkę:
gdy zniknę, podlej wszystko,
ale nie szukaj mnie w kwiatach.
Bo mogłam być już wszędzie,
w zgięciu palca, w dymie z popołudnia,
w tej jednej nocy, gdy uczyliśmy się od nowa,
jak umierać spokojnie.
Nie wiem, czy przyroda chce nas zniszczyć.
Wiem tylko, że nie umie przebaczać.
A hortensje,
one już dawno przestały pytać.
czwartek, 12 czerwca 2025
A co z wyobraźnią
Gdy drży owad pod szybą, i nie chce odlecieć,
a ty jeszcze nie wiesz,
czy to wiosna czy stara blizna znów pęka.
Zaparz herbatę,
ale tylko do połowy, reszta niech będzie ciszą.
W tej ciszy mieszkają rzeczy, które porzuciłaś:
klocki, których nikt nie poukładał,
pytania, które nie dotrą do końca ust.
Wyobraźnia rośnie pod skórą, jak łuski,
które gubi pisząca dłoń. Jeszcze chcesz wierzyć,
że rysunek palca na zakurzonej szybie,
to mapa do jakiegoś nowego sensu.
Dzieci uczą się ostrożności, jak ptaki,
przysiadają tylko raz, na krawędzi języka.
Ich dłonie są jeszcze czyste, ale już czują, że świat
zostawia tłuszcz, zadrapania i rdzę.
Mówią, że natura nas leczy, ale to tylko połowa zdania.
Druga ukrywa się w trzepocie skrzydeł po burzy,
w tym, jak ziemia trzyma zmarznięte nasiona
i nie mówi nic, choć tyle już widziała.
Gdy pytasz mnie, czy jeszcze piszę,
co mam ci powiedzieć? Że każde słowo boli,
że najpierw trzeba wetrzeć farbę w bawełniany
papier, pokryć woskiem krzyk?
A potem –
cicho.
Zaczynają się półcienie,
ciąg dalszy, którego nie wymyślono.
Tam rodzi się język.
Czasem drży, czasem kruszeje.
Ale póki jest –
idziemy.
wtorek, 10 czerwca 2025
[XV] barwa toni
ale nie tę z katalogu – nie #1DCB67,
lecz tę, co rośnie na spodzie stawu,
tam, gdzie światło już nie dochodzi wprost,
tylko załamane, zmęczone,
rozbite jak glif bez światła między znakami.
ta zieleń to bardziej cisza gliny
niż kolor.
taka, co klei się do palców,
zanim jeszcze nazwiesz ją zielenią.
język natury nie zna nasycenia –
to nie Pantone 5763 C,
to nie italic ani black condensed.
to raczej niedopowiedzenie,
jak w literze e, która się nie domyka,
bo ktoś przerwał zdanie łzą.
z dna jeziora wynosiłam w dłoniach
nie kamienie, tylko myśli –
trudne do złożenia.
każda z nich miała odcień –
niebieskoszary, jak cisza ryby,
czerwonożółty, jak gniew trzcin w wietrze,
a czasem zielony – jak strach kijanki.
pamiętam, jak drewno moknie.
to wtedy pachnie najbardziej –
stare książki w języku,
którym już nikt nie mówi.
kiedy deska pod stopą wydaje dźwięk –
to tak, jakby coś chciało przemówić,
ale było zbyt skamieniałe,
zbyt mocno zanurzone w historii.
świat miał kiedyś więcej kerningu,
więcej miejsca między zjawiskami.
teraz wszystko się styka,
przestrzenie są za małe na ciszę,
na oddech,
na zrozumienie,
na łagodność dla oka i duszy.
czasem wchodzę znów do wody.
nie żeby pływać.
żeby dotknąć dna.
żeby się upewnić, że glina tam nadal jest,
że z niej powstałam,
z niej – i z koloru
którego nie da się wydrukować.
niedziela, 8 czerwca 2025
O przejściach
sobota, 7 czerwca 2025
o hortensjach (ciąg dalszy)
Nie te z ogrodów, tylko z katalogów snu.
Czasem, gdy jestem bardzo cicho,
słyszę, jak drgają,
jakby chciały ostrzec mnie
przed tym, co się właśnie dzieje
gdzieś indziej, ale też we mnie.
Może to nie są kwiaty.
Może to detektory subtelnego smutku.
Czujniki momentów, w których udajemy,
że wciąż coś można.
Otwieram notatkę:
środek drogi to też kierunek, jeśli idziesz sama.
Czasami wracam do tego miejsca,
gdzie zostawiłam własny głos w plastikowym kubku.
Paddy mówił: nie zostawiaj rzeczy, które mają pamięć.
Ale ja właśnie z nich jestem.
Z taśmy nagranej niechcący,
Z wewnętrznego skowytu rzeczy
przypisanych do kobiet.
Mam ciało jak kraj,
którego nikt nie uznaje,
ale wszyscy próbują wyeksportować.
Żyję między wersami, które nie chcą się skończyć,
bo koniec to zbyt duże słowo.
Więc uczę moją wnuczkę,
że hortensje to metaforyczne zwierzęta.
Mogą żyć w szklance, we włosach,
albo w ciszy, którą przerywa trzask poczty
znowu nie dla nas.
Na końcach drucików – mówię jej –
nosi się pamięć.
A pamięć, kochanie, to nie fotografia.
To napięcie.
To ten moment, kiedy ściskasz dłoń
i nie wiesz, czy to gest miłości,
czy uścisk przed ucieczką.