Sophie mówi, że nie ma nic lepszego
niż makaron smażony na klarowannym maśle
z maliami.
Nie, maliny – poprawiam ją w myślach,
ale tylko przez chwilę.
Bo malie są bardziej –
bardziej czułe, różowe,
zmyślone.
Lżejsze od chmurki nad zamkiem w Koreanii.
Wciąga nitki jak pajęcze mosty,
aż zostają tylko smugi na talerzu
i złoty ślad.
Sophia wie, że świat można wymówić na nowo,
od końca do początku:
maki, malie, malina, malinowiec, maliołek.
W każdym słowie trochę słońca, trochę zaklęcia,
i ani grama powagi,
która przecież niczego nie ocaliła.
Siedzę przy niej,
trzymam widelec jak berło
i czuję, że lepi się we mnie nowa opowieść –
z makaronu, smoka i drzazgi,
która przestała boleć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz