Wyciągnęłam go wczoraj. Nie jak rzecz, ale jak ślad. Wiadomość, którą ktoś zostawił między dniami. Leżał w pudełku owinięty delikatnym papierem. Milczał. Czekał, nie na mnie, tylko na czyjąś obecność. Czarny welur, matowy, miękki, w świetle łapie odcień nocy – nie tej głębokiej, tylko tej tuż przed świtem, kiedy jeszcze nie wiadomo, czy się zacznie dzień, czy skończy pamięć. Na nim – haft. Drobny, a jednak stanowczy. Nici jak źdźbła, sarnie rzęsy, kolory z łąki zapomnianej przez ogrodnika. Nie kwiaty z rabat, tylko te, które rosną same, z uporem i czułością. Haft nie ozdabia. Opowiada. Wzór, opowieść przenoszona w cieniu rąk, z pokolenia na pokolenie – motyw Lachów Sądeckich. Nieznaczny, a głęboko osadzony. Powściągliwy i czuły. Zapisany nie w nutach, ale w ściegach. Tak wyszywano w dolinie między Popradem a Dunajcem, tam gdzie ziemia rodziła twardo, a ludzie nosili milczenie jak korale. Nie z pychy – z przekonania, że to, co ważne, zostaje niewypowiedziane.
Gorset należał do mojej prababci Karoliny, matki babci Marysi. To ona, jeszcze jako dziecko, nosiła w nim obraz Matki Boskiej podczas uroczystości odpustowych, z powagą większą niż jej wzrost. Wtedy tkanina jeszcze była świeża, ale pamięć już zaczynała się w nią wszywać. Później nosiła go moja babcia, a później mama, a potem ja. A jeszcze później – moja córka. Choć to nie dziedziczenie rzeczy, ale obecności – pulsujących pod skórą kobiet. Gorset wędrował, był wypożyczany na śluby, odpusty, uroczystości kościelne i państwowe – zakładany jak zbroja ze wspomnień i powagi. Wszystko wskazuje na to, że pochodzi z końca XIX wieku.
Rozmiar, już nie mój, ale jakby dla mnie. Jakby szyty na przynależność. Koraliki nie błyszczą – one świadczą, że ktoś tu był, że ktoś tu oddychał. Nie ma w nim rodowej koronki. Ale szwy ją znają. Pamięć jest zapisana w czerwonej wstędze, której już nie mam. W braku, tym, który boli bardziej niż obecność. Został mi tylko gorset i czerwone korale. I babcia, oprawiona w czerń i kwiaty. Rozpoznawalna dotykiem. Czasem nocą śni mi się, że trzymam ją za łokieć, a ona mówi, że wszystko jeszcze wróci. Z ciotkami nie rozmawiamy. Zawziętość ich jest starsza niż moja córka, głębsza niż krew. Chciałyśmy może za dużo – nie rzeczy, tylko obecności. Tego się nie wybacza. Dostałam więc gorset. I wspomnienia, które są jak cienie pod haftem. Szczyrzyc. Odpusty. Upał, który kleił spódnice do ud. Niebieska figura Matki Boskiej, za lekka, by była z gipsu, za obecna, by ją zignorować. Cystersi. Pustelnik, któremu babcia niosła zioła. Jakby była z innego porządku. Jakby była szeptuchą między kantykami. Przeciwieństwa nie kłóciły się, rosły razem, jak pokrzywy i macierzanka. Nie noszę go. Nie pasuje do mojego ciała. Ale czasem przykładam go do żeber – przylega do mnie jak wspomnienie, które nie odchodzi. Jakby miał rozpoznać moją temperaturę. Pachnie drewnem i ziołami, tym błękitem, który nazywałyśmy modrym cisem, i czerwienią, która przypomina wnętrze szkatułki. Trzymam tam swoje notatki, słowa na później, na gdyby.
Kiedy go dotykam, słyszę dzwonki leśne. Czasem dzwony ze Szczyrzyca – sierpniowe, rozlegające się po polach jak myśli: rozgłaszane, ale nie zapisane. Pod podszewką ktoś zostawił ślad – kolor mchu z dna studni i herbaty z nutą róży i tytoniu. Tak pachniały nasze listy: niebieskim wieczorem i żółcią utkaną z zapomnienia. Czasem patrzę w lustro i widzę – nie siebie, ale ramę. Obraz, który niesie inne twarze. I wiem, że jestem córką mojej matki. I wnuczką tej, która uzdrawiała dotykiem. Wnuczką tej, która już nie istnieje – poza tą tkaniną. Która wciąż oddycha.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz