środa, 18 czerwca 2025

Wąwóz milczewii w kolorze szaropłomyku

 






(– milczewia to wymyślone słowo, które brzmi jak roślina albo miejsce, gdzie milczenie się zagnieżdża, rozkwita; – szaropłomyk to kolor miękki jak poranna mgła na popiele ognia – niebiesko-szary z ciepłym błyskiem głębi, bardzo zmysłowy, a zarazem subtelny, cichy.)

W tamtym czasie nie znałam słowa odwaga. Była jak nieoswojona roślina, której nazwy nie zna się jeszcze, ale już dotyka codziennie, dłońmi, łokciem, spojrzeniem. Beskid Wyspowy otulał nas nie górą, tylko kształtem samotności, każda wieś jak wyspa, każde podwórko jak zatoka, z której nie wypływa się bez powodu. Babcia siedziała na niskim zydelku przy oknie, w rytmie własnego świtu. Ruchy miała powolne, jakby nie podlegały żadnemu zegarowi poza biciem krwi. Zaplatała warkocz, długi, popielaty, w którym odbijał się cały jej dzień i wszystkie poprzednie. Dwa razy oplatała nim głowę, ciasno, uważnie, jakby to była jej korona z ciszy.

Nosiła spódnicę w kolorze nocnego jagodylu, odcień między indygo a snem o niebieskim kamieniu. Albo niebo tuż po zmierzchu, zanim zrobi się zupełnie ciemno. Koszula była luźna, z rękawami, które kończyły się, jak opowieść w połowie słowa, koloru porannej bieli z domieszką popołudnia i myśli nieskończonych. Patrzyłam na nią z kąta izby, jak wpatruje się w drzewo, które już dawno zakorzeniło się we wszystkim. Babcia nie potrzebowała wiele, żeby być. Sieczkarnia stała przy drzwiach do komórki, stara, zardzewiała, ale jej rytm był czysty, jakby zawsze trafiała w ten sam punkt dnia. Cięła pokrzywy na karmę mocnym gestem, jakby to były obawy, które trzeba rozdrobnić, zanim zamienią się w strach. Zapach tej zieleni – ostry, żywy, pokrzywogłębny – wdzierał się we mnie jak światło przez szpary w deskach. I został. Wraca, ilekroć rozcieram liście, ilekroć ziemia oddycha po deszczu.

Za domem był wąwóz. Dla mnie: szaropłomykowy trakt, dla babci: pastwisko kur. Uwielbiałam patrzeć, jak schodziły między trawy. Nie tyle chodziły, co znikały. Znikały jak myśli, które jeszcze nie wiedzą, że chcą zostać wypowiedziane. Kury znosiły jajka pod krzakami, a one, jakby same chciały być odnalezione, turlały się w dół, zatrzymując na kępach miękkiej trawy o odcieniu zielisza płochliwego. Pamiętam to odkrycie, pobiegłam do babci z wieścią z innego świata. Dała mi koszyk. W tym geście było coś więcej niż zgoda. Było zaufanie, że potrafię słuchać.

Zrywałam się o świcie, zanim dzień ułożył się w obowiązki. Biegłam wąwozem, śledząc tropy kur, nie za jajkami, ale za tą chwilą, w której coś zostaje podarowane przez świat, a nie wyproszone. To było moje. Moja misja, mój rytuał. Dziś, kiedy widzę jaja na plastikowych wytłaczankach w supermarketach, robi mi się ciasno między żebrami. Tęsknię za tamtym porankiem, za uważnością, która nie potrzebowała nazwy.

Nie wszystkie relacje były lekkie. Indor, wielki, z piórami jak rozpostarty parasol gniewu, nosił do mnie urazę. Nie wiem, za co. Może za to, że patrzyłam mu prosto w oczy. Przeganiał mnie z pola, jakby pilnował granicy, której nie wolno przekraczać. Wzywałam babcię, ciocię, kogo się dało. W końcu wzięłam kij. To nie była agresja, tylko akt samoobrony, jakby kij miał moc ochrony, jakby z kawałka drewna można było zrobić coś na kształt bezpieczeństwa.

Dom babci był niebieski. Nie modry, nie pastelowy. Taki jak filiżanka, z której dzisiaj piję kawę, barwa niebołusku, miękka, ale zdecydowana. Kolor, który nie chciał być niczyim tłem. W nim pachniało zawsze czymś żywym, sianem, mlekiem, ziemniakami z parownika, które parzyły palce, ale nie było w tym złości. Liturgia zaczynała się wcześniej niż msza, zaczynała się w ruchach babci, w szuraniu jej stóp, w tym, jak odmawiała poranne modlitwy, patrząc przez okno, nie na niebo, ale na drzewa, które znały ją lepiej niż ktokolwiek. Nie potrzebowała odpowiedzi, tylko ciągłości, żeby dzień nie urwał się nagle, tylko szedł, jak strużka wody w rynnie.

Byłam dzieckiem, ale w tamtym czasie to oznaczało coś więcej niż brak dorosłości. Znaczyło bycie po stronie życia, które jeszcze nie zostało okaleczone powtarzalnością. Słuchałam ludzi, nie co mówili, ale co chowali między słowami. Ich język był twardy, jakby nosił glinę i oddech pola w jednym zdaniu. Kobiety mówiły przez zęby, mężczyźni zamilknięci, ale wszystko miało ciężar prawdziwego. Nikt nie udawał. Wtedy nie wiedziałam, że to wszystko kiedyś zniknie, że babcia odejdzie, że dom zsinieje od czasu, że pokrzywa przestanie pachnieć tak mocno. Ale teraz wiem. I dlatego trzymam te obrazy w sobie, jak jaja w koszyku. Delikatnie, z drżeniem. Z pokornistością. Bo to był mój wąwóz, mój trakt. Mój świat utkany z ciszy i czuwania. I moja pierwsza odwaga, żeby być tam, gdzie coś się zaczyna, zanim ktoś to nazwie.


Słownik


milczewia (rzeczownik) Miejsce, w którym osiada milczenie. Może być rośliną, może być geograficznym załamaniem, ale zawsze rośnie tam, gdzie cisza staje się formą istnienia. Krzew o czułych liściach przemilczeń.

szaropłomyk (rzeczownik/kolor) Kolor mgły nad popiołem, niebiesko-szary z ciepłą smugą światła. Barwa zmierzchu dotykającego poranka, bardzo cicha, jak zapamiętany szept.

jagodylek / jagodyl (rzeczownik/kolor) Barwa między indygo a snem. Ciemny, głęboki odcień jagody śnionej tuż po zmierzchu, kiedy jeszcze nie wiadomo, czy to niebo czy wspomnienie.

pokrzywogłębny (przymiotnik) O zapachu lub odczuciu – głęboko zielony, ostry, wnikający w zmysły jak pokrzywa w dłoń. Głębnia pokrzywowego istnienia, która wraca przez dotyk, zapach, pamięć.

zielisz płochliwy (nazwa roślinna/kolor) Trawa albo zieleń, która pojawia się tylko na chwilę. Kolor miękkiej nieśmiałości roślin. Drży na wietrze i znika, zanim się ją nazwie.

niebołusk (rzeczownik/kolor) Kolor nieba w filiżance. Jasny błękit, który nie chce być tylko tłem. Barwa codzienności widzianej z perspektywy uważnej pamięci. Miękki jak wzrok osoby modlącej się bez słów.

pokornistość (rzeczownik, abstrakt) Stan uważnej czułości połączonej z pokorą. Nie jest to pokora narzucona, ale wewnętrzna zgoda na kruchość świata. Trzymanie delikatnych rzeczy z drżeniem i szacunkiem.

14 komentarzy:

  1. czytając o indyku przypomniałem sobie koguta w leśniczówce ciotki. wychodziłem z kijaszkiem do lasu, po drodze staczając walkę. odkładałem kij za drzewem, bo wracając musiałem być gotów na drugą rundę. wszyscy przeżyli, więc nie było źle.
    jak przeczytałem milczewia i szaropłomyk, sądziłem że to zioła. chwasty, jakie można napotkać w każdym rowie, czy pod płotem, na pewno znakomite na gardło i dreszcze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, widzisz! A u mnie z kogutem było wręcz przeciwnie, darzył mnie sympatią, pozwalał się głaskać i nie planował żadnych zasadzko-szturmów zza krzaka. Chyba miał duszę poetki, choć wyglądał jak dumny kapral. Może gdyby spotkał Twojego, stworzyliby dynamiczny duet: jeden z kijem, drugi z piórem. A co do milczewii i szaropłomyku, absolutnie, brzmią jak zestaw z zielnika babci-szeptuchy: „Na dreszcze, zwątpienie i nocne głosy”. Czasem myślę, że niektóre słowa są zbyt piękne, by być tylko nazwami roślin. Ale z drugiej strony, dlaczego właśnie nie?

      Usuń
    2. nic nie jest zbyt piękne, żeby mieć odzwierciedlenie w świecie przyrody. słowa, to tylko nazwa dla widzianego. a widzimy tak wiele zachwycających rzeczy, że aż się prosi, by słowo dogoniło obraz i uczucia budzące się w głowie. a Tobie wychodzi to doskonale. mogłabyś zostać nauczycielką słów jeszcze nie używanych, czekających na objawienie, bo przecież one są, czekają, aż je ktoś dostrzeże i wysłowi.

      Usuń
    3. hm... może właśnie po to piszemy: żeby uchwycić to, co już jest, tylko czeka na czułe nazwanie.

      Usuń
  2. Och, proszę wybaczyć tę gwałtowną brutalność: nie jest Pani wyjątkowa. Ja również, w dziecięcych czasach, miałem srogie przetarcie z indorem, o którym w pewnych kręgach uznawanych za mniej nawet niż hobbystyczne było swego czasu bardzo głośno. Przeżyłem, indyk też, ale nie podaliśmy sobie dłoni.

    Poza wszystkim, proszę wybaczyć ten gwałtowny banał: bardzo ładnie to wszystko poubierane w te literki, jak to zwykle u Pani na tych Skrzydłach.

    Tymczasem se idę, się se jeszcze tu i ówdzie porozglądam, a potem idę se spać, tak mój skromny wpis tu i oto se zakończę.

    Gul-gul-gul.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Drogi Borbo Lamo, dziękuję za to szczere gul-gul-gul, które zabrzmiał, jak perkusyjna coda po spektaklu z pierza i traumy dzieciństwa. Indyk, który nie podał ręki, to postać niemal mitologiczna, coś między mściwym kuzynem Feniksa a nauczycielem W-F-u z lat 80. Cieszę się, że mimo wszystko przeżyliście oboje, nawet jeśli bez pojednawczego uścisku. I teraz najważniejsze: będzie. Odcinek. O. Gęsiach. Bo jakże by nie! Gęsi są instytucją. Są ruchem oporu. Są świstem rewolucji i chodzeniem z sensem. W dodatku mają ten błysk w oku, który mówi: „wiemy o tobie wszystko, człowieku od indyków”. Więc niechże się pan jeszcze se nie do końca pożegna, bo będą gęsi, a one pamiętają. No może nie dzisiaj, za kilka dni, jak tekst uznam za skończony.

      Usuń
    2. Ech, i tu jest pewien kłopot, albowiem do gęsi, za sprawą niejakiego Pigafetty, żywię szczególną i nieprzejednaną obecnie abominację, choć, po prawdzie, nie gęsi są tu winne, zresztą - ofiarami wręcz są. Niemniej - mleko się rozlało.

      Usuń
    3. Ach, Pigafetta, ten od fermentów! Doskonale rozumiem, czasem jedno spotkanie z gęsią nawet pośrednie, przez literaturę lub wspomnienie traumatyczno-kulinarne, potrafi zostawić trwały ślad na duszy i w trzewiach. Ale mimo wszystko... gęsi dostaną swój odcinek. Muszą. Zasłużyły. Będą potraktowane z należytym respektem, może nawet lekkim honorem, choć też z czułością i niejakim rozpoznaniem krzywdy. Mojej! Jeśli trzeba, uprzedzę: czytasz na własną pierś i pierze.

      Usuń
    4. Czy od fermentów, to, przyznaję, nie wiem. Moja znajomość ogranicza się do Pigafetty od pingwinów.

      Chyba że chodzi o ten Ferment od Tonu, ale wówczas nie rozumiem jeszcze bardziej. ;-)

      Usuń
    5. Ha! No i pięknie, bo to przecież najbardziej poetycki rodzaj nieporozumienia, kiedy Pigafetta od pingwinów spotyka się z Fermentem od Tonu, a gęsi i tak swoje wiedzą i nie wchodzą w dyskusje. Wszyscy spotkamy się Patagonii, ale póki co, ja, ja sobie to wszystko notuję: pigafetta, ferment, pingwin, ton, materiał na cztery odcinki i jedną kłótnię w komentarzach.

      Usuń
  3. Ja Cię nie mogę przeczytać, bo łzy ronię. Jakby swoim językiem filtruję, to co we mnie zlepiasz, doklejam niemoc zaprzeszłego i całe obrazy przede mną płyną. Zapamiętać niepodobna żadnego. To nie jest do zapamiętania, to do odczuwania. Boli pewnie tym bardziej, że lustro przede mną ustawiasz, wyciągasz, walizką trzaskasz, otwierasz, zamykasz. Ile trzeba mieć w sobie czułości do życia i nadziei, by tak wspaniale pisać, ludziom w głowach, duszach mieszać. Milczewia mnie uwiodły. Wszystko mnie uwodzi. Rozkochana jestem w Twoim słowotwórstwie. Te milczewia, ta opowieść, jest tak gęsta jak tom opowiadania, o życiu które się żyje, Dziękuję Małgoś <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, że to najpiękniejszy rodzaj czytania? Taki, który boli i koi równocześnie. Czuję się poruszona i wdzięczna, za Twoje słowa, za to, że znalazłaś mnie w tym gąszczu znaczeń i rozkochałaś się w tych dziwnych zakamarkach języka. Dziękuję Ci ogromnie.

      Usuń
    2. Małgoś <3 https://youtu.be/eUSAhm5TItA?si=cNFuyqLWUCX_g6QP

      Usuń