(na marginesie: to nie jest snycerka – to praca na żywym organizmie)
Smoczy Kwiat widziany z góry przypominał strukturę nerwu –
czyli coś, co nie pęka od razu, ale pamięta każdą sprzeczność.
Nie pytaj mnie, gdzie to się zaczęło. Może w plamie na dłoni prababki,
dotknęła gorącej blachy w dzień, kiedy umarł ktoś od pioruna.
Może w pęknięciu kory, którą pokazałam córce
jako mapę domu, jeśli kiedyś nie wrócę.
Jest coś w tkance liścia, co przypomina o podzielności serca.
Dwie komory, trzy kolory, czwarta nad ranem niepokoi –
czyje to światło u sąsiadów? Kto uczy dzieci wymowy katastrofy?
Światło wychodzi z liścia jak modlitwa, ale nie do boga,
tylko do mechaniki zjawisk: fotosyntezy, rozmnażania
przez zarodniki, reguły przemiany cienia w wodę.
Zanim powiesz, że to tylko metafora, spróbuj przetrwać lipiec
z suszącym się świerszczem w łazience
i wiadomością z przedszkola: Twoja wnuczka powiedziała,
że las jest smutny, bo ludzie już nie wierzą w potwory.
Czasem czuję, że tlen pochodzi z żalu. Albo z tych chwil,
kiedy wracasz w myślach do czegoś, co cię nigdy nie spotkało,
ale bolało tak, jakby to było twoje.
To wtedy wyrasta kwiat. Nie do zerwania. Nie do przesadzenia.
Zupełnie jak pamięć, która trzyma w sobie: zieleń, język, ręce,
nie chcą się jeszcze poddać
ani trwać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz