piątek, 5 grudnia 2025

O artystach, którzy chcieli mieć na własność wszystko

 



Zadziwia mnie zawsze ten moment, kiedy twórca, nieważne czy wielki, czy ledwo unoszący się nad taflą własnej legendy, zaczyna otaczać język płotem. Jakby każde słowo miało swoją działkę, przypisaną księgą wieczystą, a metafora mogła stać się nieruchomością: nieużytkiem, ogródkiem pod skarpą, gotowym do sprzedaży za gruby hajs. Masłowska z kanapką z hajsem to tylko kolejny rozdział starej historii. Bo o ile ironia jest jej żywiołem, o tyle pragnienie posiadania może okazać się najbardziej serio aktem twórcy. A przecież nic w sztuce nie jest własne w sensie wyłącznym. Każda kreska, którą rysuję, była już kiedyś postawiona; każdy kwadratowy wiersz, zanim powstał, istniał w czyjejś głowie, choćby w postaci przeczucia. Kształty poezji, układy wersów, ta cała geometryczna choreografia utworów, ile razy widziałam twórców budujących z nich fortyfikacje? To ja wymyśliłam formę wstęgi, to ja jako pierwsza przesunęłam akapit tak, żeby wisiał, to ja napisałam zęby światła w poprzek ciemności. I zwykle kończy się to jak w dawnych kłótniach o wynalezienie koła: każda cywilizacja odkrywa je sama, bo każdej było potrzebne. Artyści często uzurpowali sobie prawo do słów, jakby język miał jedną parę drzwi i tylko oni posiadali klucz. Historia zna takie momenty, gdy twórca ogłaszał, że jego metafora jest niepodrabialna, jakby nie przyszła do niego od innych: z powietrza, z ulicy, z rozmów, z kultury, z podsłuchanego zdania w autobusie. Zresztą, to może najbardziej fascynujący paradoks: to, co naprawdę oryginalne, nigdy nie potrzebuje płotu. Wytrzymuje bliskość innych znaczeń, nawet kradzież. Energie słów są pożyczane, oddawane, krążą. Słowo zdradza, słowo wraca, słowo robi głupie miny i ucieka przez okno. Nigdy nie jest na zawsze. Z obrazami jest jeszcze gorzej. Każda kreska pod kątem wywołuje w niektórych twórcach odruch strażnika: to mój kąt, tak się nie rysuje świata, bez mojego podpisu to kradzież. Tymczasem styl, ten osobliwy sposób prowadzenia ręki i głowy, jest mieszaniną wszystkiego, co widziałyśmy wcześniej. Dziedziczeniem, przypadkiem, błędem, zapachem dzieciństwa, światłem w kuchni o piątej rano, pierwszym cieniem drzewa na szybie. Rościć do tego prawo to jak twierdzić, że wynalazłam sposób oddychania. Mogę go udoskonalić, mogę nadać mu swój rytm. Ale przecież wdech i wydech nie są moje. W sztuce istnieje tylko jedno realne prawo własności: prawo do pracy. Do uporu. Do tego, by codziennie siadać, rysować, pisać, sklejać fragmenty myśli i obrazów, które przepływają przez każdego. Oryginalność przychodzi czasem z nieba, ale częściej jest efektem żmudnego, prawie ascetycznego treningu. I o to można walczyć, o własny wysiłek, nie o zawłaszczanie wszystkiego dookoła.

Kiedy patrzę na tych wszystkich twórców, którzy z zacięciem notariuszy wyliczają swoje pierwszeństwa, przypominam, że sztuka nie jest księgą wieczystą. Jest przejściem. Rzeką. Każdy z nas zanurza w niej ręce, czasem w tym samym miejscu, czasem w innym. A woda i tak popłynie dalej. I dobrze. Sztuka nie jest od tego, by ją zamykać. Jest od tego, żeby ją puszczać wolno.


PS

Zdjęcie zrobiłam wiele lat temu, podczas zajęć z fotografii. Tematem była autopromocja: trzeba było stworzyć portret, który odsłania jakąś cechę osoby przedstawionej. Kiedy dziś patrzę na tamten kadr, a potem na setki podobnych zdjęć, które pojawiły się później niezależnie, pytam samą siebie: czy to oznacza, że pomysł należy do mnie? Jakbym miała akt własności na intuicję, którą mają setki ludzi?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz