to raczej coś jak nieporadny atlas zaginionych stworzeń,
które nosiłam w sobie, każde o innym odcieniu nerwu,
każde domagające się drogi powrotnej,
jakby ciemność była tylko zarośniętym szkicem,
z którego ktoś wymazał podpis, ale zostawił drżenie papieru.
wracam tam powoli, z ostrożnością, jaka pojawia się w dłoniach kobiet
noszących za długo cudze ciężary, troskę pożyczoną, winę odziedziczoną,
strach nabierany łyżeczką z dna przetworów robionych latem.
I nagle widzę, że mrok nie był żadnym mrokiem,
tylko półsurową farbą, pigmentem, który wciąż szukał sposobu,
żeby mnie ocalić.
kolory nie pochodziły z nieba, skądże, raczej z tego małego laboratorium bólu,
gdzie życie mieli się w moździerzu razem z porównaniami,
których nie potrafiłam jeszcze nazwać. tam wyrastały najdziwniejsze barwy:
fiolet wzięty z oddechu między kłótniami, popiół,
który wyglądał jak cień zwierzęcia obserwującego mnie
z wnętrza własnej pamięci, błysk, który mógłby być humorem,
gdyby wcześniej nie przeciął mi gardła.
i w tej gęstości nagle dostrzegłam coś, co przypominało instrukcję życia:
że każda barwa zaczyna się od ściemnienia, że światło to tylko efekt uboczny
rozpadu czegoś, co przez lata nie miało odwagi pęknąć. to było jak czytanie
księgi powstawania napisanej na odwrocie dawnej mapy,
tej, którą nosiłam w kieszeni jak amulet, choć dawno stracił ważność.
nauczyłam się wtedy mieszać własne odcienie
bez wstydu, odpowiadać na ciemność nie gestem obrony,
lecz dłonią wyciągniętą jak do rośliny, która zbyt długo trzymała w sobie noc.
moje barwy buntowały się, próbowały uciekać z palców
jak ptaki, które wiedzą, że ich skrzydła wymyślono od nowa.
i w końcu, pewnego dnia, kiedy wszystko we mnie dudniło
jak pusta misa po zbyt późnej kolacji, zrozumiałam, że kolor
nie jest odpowiedzią, tylko pytaniem, ruchem w stronę przyszłości,
która jeszcze nie ma swojego światła.
więc podgrzałam ten mój wewnętrzny barwnik,
aż zaczął pulsować jak ciało otwierające oczy po zimie,
wtedy zobaczyłam:
ciemność nie była żadnym przeciwnikiem tylko etapem fermentacji,
półproduktem przeznaczonym do przemiany, formą troski,
miała zbyt wielkie zęby.
i kiedy w końcu wydostałam się z niej, nie triumfowałam,
nie miałam siły na gest zwycięstwa, stałam po prostu w środku
własnego koloru, cała z liści, z pulsu, z oddechu,
i wiedziałam, że ta barwa jest pierwszą rzeczą,
która kiedykolwiek należała do mnie naprawdę.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz