Ostatnie rozmowy o uzależnieniach tych widocznych, klasycznych, i tych cichych, ubranych w lepsze słowa, wracają do mnie jak echo. Bo przecież nie każdy nałóg wypływa z butelki, ma zapach czy tabliczkę ostrzegawczą. Niektóre przychodzą w miękkiej formie: w szumie codziennych czynności, w rytuałach, które udają troskę o siebie, w zachowaniach, można je sprzedać jako pasję. I właśnie tam, w tej strefie półcienia, mieści się pewien rodzaj pisania, o którym myślę od dawna. Taki, który wygląda jak twórczość a działa jak mechanizm przetrwania. To pisanie kompulsywne, nie z potrzeby opowiedzenia świata, tylko z potrzeby zduszenia w sobie ciszy. Z dystansu wygląda jak kreatywność: zeszyty pełne słów, codzienne muszę zapisać, kolejne akapity, kolejne oddechy. Ale z bliska przypomina raczej nałóg, społecznie akceptowalny. Tekst zamiast kieliszka. Zeszyt zamiast spotkania z drugim człowiekiem. Produkcja zamiast refleksji. I tu nie chodzi o jakość literacką, choć ona w takich przypadkach zwykle zapada się pierwsza. Chodzi o to, że ta osoba nie może przestać, bo zatrzymanie odsłoniłoby zbyt wiele. Każde zdanie jest jak plaster na coś, czego nie wolno dotknąć. I dlatego właśnie nie ma postępu. Bo postęp wymaga bolesnej szczerości wobec własnego pisania. Tego momentu, w którym widzisz, że coś trzeba zburzyć, poprawić, wyrzucić. A tego kompulsywna pisarka nie zrobi, bo słowa traktuje jak protezę, a nie jako tworzywo.
Protezy się nie szlifuje. Protezy się trzyma, żeby nie upaść.
Najbardziej męczy w tym chyba nie samo pisanie, ale ta absolutna niedostępność dialogu. Każda próba rozmowy odbija się od szkła: odwrócenie wzroku, obrażona mina. Jakby krytyka była przemocą, a nie troską o rozwój. A każde zdanie musi być nietykalne tylko dlatego, że zostało napisane. Jakby proces twórczy był świętym rytuałem, który inni mają czcić w milczeniu. To mi właśnie przypomina zachowania osób uzależnionych: ulga po zrobieniu swojego, chwilowy spokój, a potem powrót napięcia i konieczność kolejnej dawki. Nieustanna pętla. Bez refleksji, korekty, czy prostej zmiany. Tyle że w świecie liter, a nie substancji. A dla otoczenia? To trochę jak mieszkać obok kogoś, kto codziennie gra na zużytym instrumencie. Nikt nie ma pretensji, że gra źle, ale o to, że nie chce usłyszeć, że fałszuje, i że fałszem zalewa całą przestrzeń. Czy to jest uleczalne? Nie wiem. Podejrzewam, że tak, ale tylko pod warunkiem, że ktoś uzna, że pisanie nie jest bunkrem, tylko drogą. A droga domaga się skrzyżowań, powrotów, cięć, słuchania innych ludzi. Jeśli jednak ktoś wybiera tylko ruchy pozorne, kartka po kartce, tekst po tekście, w nieskończonej próbie udowodnienia sobie, że to ma sens, to pozostanie w tej spirali. Zasypany własnymi słowami, których nie czyta, nie przetwarza, nie słyszy. I może właśnie to jest najbardziej bolesna odmiana uzależnienia: ta, w której człowiek tonie w słowach, ale żadnego z nich już nie rozumie. Nawet własnego.
PS
Zrobiłam sobie dwa medale
Większy: zamiast wstążki skóra, miękka, jeszcze nie była zbyt często dotykana. Zszyta srebrną nitką, która błyszczy, takie drobne nacięcia w czasie. Na niej trzy małe pirytowe punkty, jak trzy ziarna uporczywej nadziei, udają złoto, a jednak są cięższe, prawdziwsze. I antyczna moneta z bransoletki. Powrót jakiegoś urwanego zdania, które nagle znalazło swoje miejsce na młotkowanym srebrze. To wszystko razem wygląda jak talizman, kiedy trzeba przypomnieć sobie własną wagę i światło. A mniejszy, delikatniejszy, chociaż równie uparty. Szara welurowa wstążka, zszywana srebrną nitką. Jedwabnie pudrowane różowe kokardki i mały piryt, któremu wystarczy być, by nadać sprawom kierunek. Ten medal jest nagroda za wszystkie lodowate dni, te, których nikt nie zauważa, a które trzymają życie w pionie.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz