wtorek, 25 listopada 2025

Skąd się wzięła Sosa

 



Dziadao i dółeń
(z notatnika podróży, która jeszcze się nie zaczęła)

Dziadao mówi:
Zamknij oczy, Soso,
bo świat trzeba czasem widzieć
od środka.


Wtedy zaczyna się lampanie.
To nie światło, to nie cień.
To moment, w którym drewno oddycha
i klocki rosną w pagody,
śmieją się jak ty
na widok słonia z nosorożcem
tańczących walca.

Dziadao wie, jak zrobić z patyka świątynię,
z krzesła – łódź,
a z soli – przeprz.

Bo sól to nie tylko do zupy.
To też:
• ziarenko na czole wschodu
• ślad po łzie, której się nie wstydzimy
• droga, którą trzeba liznąć, zanim się przejdzie.

Zbudujemy dółeń, mówi,
a ty już wiesz –
to nie dół,
to nie pełnia,
to coś, co mieści się między nimi,
miękkie jak twoja myśl tuż przed snem.

Dziadao wkłada ci do kieszeni okruch drewna.
To mapa, mówi. Pokaż ją komuś w Japonii,
a zrobi ci herbatę. Pokaż ją komuś w Indiach,
a zatańczy wokół niej sari. Ale najpierw – pokaż ją sobie.

Śmiejecie się, aż gubią się słowa i zostaje tylko szuszu,
czyli szept, który przytula, gdy już nie da się mówić.

Potem Dziadao znika za parawanem z firanki,
ale ty wiesz, to nie zniknięcie.
To podróż w bok, tam gdzie robi się kolejne klocki
i uczy nowy kolor dla purple-ish.

A w nocy, kiedy już jesteś pod kocem,
Dziadao stoi w kącie snu, w dłoni trzyma sól,
w drugiej przeprz, a między nimi: śmiech,
co nie zna końca.



PeS

Sosa wzięła się z dziecięcej fonetyki, z tej miękkiej szczeliny pomiędzy językami, w której Sophia układa własne brzmienia. To jej wymyślony, polski zapis imienia Zosia, prywatny neologizm, coś pomiędzy zabawą a autotranslacją. Napisana przez nią Sosa jest jak echo jej wyobraźni: lekko przekręcona, własna, pełna czułości. I kiedy mówię do niej; Soso, podejdź do mnie! Mówi do mnie: Tak mogłoby brzmieć moje imię po japonisku. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz