niedziela, 13 lipca 2025

Zatrzymanie

 



Istniało tylko w spojrzeniu babci, kiedy siadała przy oknie i wpatrywała się w orzecha. Drzewo było ogromne, pełne siebie, jakby znało wszystkie tajemnice okolicznych pól i ludzi. Liście miało w kolorze tłumzieleni, barwy gęstej ciszy, która tłumiła wiatr, a jednocześnie szeptała coś tylko dla tych, którzy potrafią słuchać. Jesienią z tego drzewa spadały orzechy. Złociły się w trawie jak myśli, które dojrzewają długo, a potem lądują tuż obok stóp, wystarczy się po nie schylić. Babcia patrzyła na orzecha jak na kogoś, kto ją pamięta. Codziennie, tym samym wzrokiem, głębokim jak milczewia, czyli miejsce, gdzie spojrzenie zapuszcza korzenie. Miała chustkę w kolorach wieczornego lata w złotej godzinie i cienia spadającego ze stodoły w samo południe. Spracowane dłonie, wiedziały więcej niż wszystkie książki razem wzięte. Czas płynął wokół niej inaczej, powoli, z rozwagą, jakby nie chciał jej spłoszyć. Pod orzechem swoje klukowisko miały kaczki, najpierw żółte, puchate, rozsypane w słońcu, potem nieco większe, ale wciąż niesione miękkością. Pływały w korycie jakby w wielkiej wanience bajki. Potrafiłam siedzieć przy nich godzinami, aż na skórze osiadał zapach wody, błota i kaczej obecności – pluskogładki, odcień letniego zamyślenia.

Ale były też gęsi. Gdy mnie widziały, sunęły po trawie jak drużyna hokeistów z piekła rodem. Nisko pochylone głowy, spojrzenia ostrzejsze niż patyk z ogniska. Z ich dziobów wyrastał gniew, bez powodu, czysty, jakby miały mnie zapisane w pamięci jako kogoś, kto nie pasuje do mapy ich świata. Uciekałam. Zrywałam się i biegłam, aż trafiałam do obórki. Tam był mój azyl. Owce nie osądzały. Owce były muczne, czyli miękko-ciszące, a ich obecność chłonęła mój strach jak ciepły koc. W obórce oddychałam z ulgą ale płytko, z lękiem, który nie zdążył się jeszcze osadzić głęboko. Ale nie siedziałam tam długo. Gdy tylko przestawało być groźnie, wspinałam się po drabinie na strych. Strych był moim miejscem odkryć. Zawsze pachniał kurzem, wspomnieniami, jak rzeczy, które już nie są używane, ale wciąż pełne obecności. Babcia wiedziała, że tam idę, ale nie zatrzymywała mnie. Wychodziła na próg, patrzyła na gęsi, potem w stronę nieba, jakby odmawiała modlitwę za moją ciekawość. Drzewo stało nieruchomo, ale jego cień przesuwał się po ziemi jak wskazówka zegara, którego nie widział nikt oprócz babci. I może mnie czasem, gdy udało mi się być wystarczająco cicho. Dziś wiem, że patrzenie też jest działaniem. Że drzewa można znać, jak zna się człowieka. Że orzechozostałość, to jest to uczucie, które zostaje w rękach, gdy łupina orzecha rozpadnie się idealnie, a środek jest cały, świeży, lśniący. Takie były tamte dni: jak dobrze otwarty orzech, którego smak zna się tylko wtedy, gdy samemu się go rozłupało.



1 komentarz:

  1. czytając pomyślałem, że to co Tobie dała babcia, teraz oddajesz Zosi. i że ta uważność obecności, cisza, która pozwala zaistnieć słowom spoza słownika, to, że jej światy mają wreszcie gdzie się zmieścić, to zasługa tej Twojej cichej obecności. może i Ty odmawiasz modlitwy za Zosiną ciekawość?

    OdpowiedzUsuń