niedziela, 2 listopada 2025

Sztorm bez imienia

 


Nie wiem, czy to wina listopada, czy butów,
które zakurzyły się od czekania na decyzję.
Zaparzam herbatę z cytryną,
pistacje stukają o porcelanę jak paciorki.
Uśmiechamy się do wnuczki, która przez tydzień
urosła o kilka zdań i jeden poważny gest.
Mówi: babciu, świat jest bardzo niegrzeczny.
Wierzę jej, chociaż to tylko sobota.

Paddy znów przeżył i krowy też,
pies sąsiadów, który nigdy się nie zamyka,
bo ktoś musi pilnować istnienia.
Próbuję odejść od tradycji,
ale tradycja ma długie ręce i ciepły głos,
zachęca do powrotu,
do herbatników, mopów, rozmów o pogodzie.

Nosorożec w mojej głowie stuka rytmicznie,
jakby chciał przebić się do sedna sprawy,
ale sedno wyjechało pociągiem,
którego już nie ma.
Więc zostajemy: ja, Paddy,
kilka owiec za płotem
i ta chmura, która wygląda jak metafora,
choć pewnie jest tylko deszczem.

Wycieram stół, okruchy po wzruszeniu,
bo emocje też trzeba sprzątać.
Świat się kończy i zaczyna przy filiżance,
a Irlandczycy polewają samochody zimną wodą,
jakby można było zmyć z nich ślady śmierci.

Cierpki poranek, mówi Paddy.
Myślę, że to wystarczy za całą metafizykę dnia.
Nie wiem, co mam dzisiaj do zrobienia,
czy coś muszę, czy nie.
Krowy przeszły na drugą stronę pastwiska,
dzieci podskakują,
rodzice stoją.
Wszystko dzieje się tak, jak powinno,
aż do chwili, gdy znowu przetrzemy buty
i ruszymy po więcej codzienności.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz