Przekonywał mnie, że życie jest równe,
podzielne, zdatne do użycia jak linijka,
a kobiety je wyolbrzymiają tylko dlatego,
że w środku mają za dużo miejsca,
gdzie noc zostaje na zawsze.
Mówił, że przesadzam, gdy wspominam
o nerwach rwących się jak suche gałązki,
o językach, które krążą wokół nas jak ćmy,
wylatując z ust tych, którzy nigdy nie zmarzli
na przystanku o piątej rano.
Nie wiedział, że strach ma konsystencję śluzu
i potrafi przejść przez każdą szczelinę,
nawet tę między snem a oddechem dziecka,
gdy uczyło się słów: uważność, odwaga,
nie bój się własnego głosu.
Powtarzał, że kobieca złość to pudrowany grymas,
że bunt pachnie kremem do rąk,
którym smarujemy sobie nadgarstki,
żeby nie pękały od zimy i od cudzych spojrzeń.
Nie znał tego trzasku w kościach,
gdy ciało przypomina, że pamięć jest cyklem,
a nie linią prostą, że wraca jak wiosna pod skórę,
nawet jeśli liście jeszcze milczą.
Kiedy mówiłam o przemocy,
uderzał w stół jak w martwy pień,
sprawdzał, czy nie przesadzam z drżeniem.
Słowa odbijały się od niego,
jak od skorupki jajka, które nigdy nie pękło.
A ja w środku miałam całe stado głosów,
wylęgały się z byle dotyku,
z obcych spojrzeń, z własnych wspomnień.
Śpiewały, nawet gdy były zakurzone.
Pisanie o ranach, mówił, to ekshibicjonizm.
A ja wiedziałam, że to jedyny sposób,
żeby nie zgnić od środka.
Bo rany są jak geografia:
trzeba je narysować, żeby wreszcie wiedzieć,
gdzie kończę się ja,
a zaczyna cudze terytorium.
Kiedy odklejam bandaż,
skóra błyszczy nowym alfabetycznym wątrobieniem,
jakby chciała coś powiedzieć światu.
Dlatego zapisuję jej drgania.
Słowa są miękkie jak mech na popękanym głazie,
ale wchodzą w ciało,
jak pył z pożarów, osiada w płucach
i przypomina, że natura też ma swój gniew.
Uczę dziecko, że nie wolno bać się kolorów,
ale trzeba słuchać, co mówią kamienie.
Że siła nie jest po to, by łamać,
jest po to, by trzymać ciepło,
gdy świat pęka w zupełnie innym miejscu,
niż się spodziewałyśmy.
Ktoś przekonywał mnie, że przesadzam.
A ja tylko próbuję oddychać
tak, jakby powietrze nie zostało wymyślone
przeciwko mnie.
podzielne, zdatne do użycia jak linijka,
a kobiety je wyolbrzymiają tylko dlatego,
że w środku mają za dużo miejsca,
gdzie noc zostaje na zawsze.
Mówił, że przesadzam, gdy wspominam
o nerwach rwących się jak suche gałązki,
o językach, które krążą wokół nas jak ćmy,
wylatując z ust tych, którzy nigdy nie zmarzli
na przystanku o piątej rano.
Nie wiedział, że strach ma konsystencję śluzu
i potrafi przejść przez każdą szczelinę,
nawet tę między snem a oddechem dziecka,
gdy uczyło się słów: uważność, odwaga,
nie bój się własnego głosu.
Powtarzał, że kobieca złość to pudrowany grymas,
że bunt pachnie kremem do rąk,
którym smarujemy sobie nadgarstki,
żeby nie pękały od zimy i od cudzych spojrzeń.
Nie znał tego trzasku w kościach,
gdy ciało przypomina, że pamięć jest cyklem,
a nie linią prostą, że wraca jak wiosna pod skórę,
nawet jeśli liście jeszcze milczą.
Kiedy mówiłam o przemocy,
uderzał w stół jak w martwy pień,
sprawdzał, czy nie przesadzam z drżeniem.
Słowa odbijały się od niego,
jak od skorupki jajka, które nigdy nie pękło.
A ja w środku miałam całe stado głosów,
wylęgały się z byle dotyku,
z obcych spojrzeń, z własnych wspomnień.
Śpiewały, nawet gdy były zakurzone.
Pisanie o ranach, mówił, to ekshibicjonizm.
A ja wiedziałam, że to jedyny sposób,
żeby nie zgnić od środka.
Bo rany są jak geografia:
trzeba je narysować, żeby wreszcie wiedzieć,
gdzie kończę się ja,
a zaczyna cudze terytorium.
Kiedy odklejam bandaż,
skóra błyszczy nowym alfabetycznym wątrobieniem,
jakby chciała coś powiedzieć światu.
Dlatego zapisuję jej drgania.
Słowa są miękkie jak mech na popękanym głazie,
ale wchodzą w ciało,
jak pył z pożarów, osiada w płucach
i przypomina, że natura też ma swój gniew.
Uczę dziecko, że nie wolno bać się kolorów,
ale trzeba słuchać, co mówią kamienie.
Że siła nie jest po to, by łamać,
jest po to, by trzymać ciepło,
gdy świat pęka w zupełnie innym miejscu,
niż się spodziewałyśmy.
Ktoś przekonywał mnie, że przesadzam.
A ja tylko próbuję oddychać
tak, jakby powietrze nie zostało wymyślone
przeciwko mnie.

Trzasku w kościach... i zaraz przypomniał mi się niemożliwy do odtworzenia, który pierwszy raz w życiu krzyk słyszałam, krzyk pękającego pod naporem śniegu drzewa. Przeraźliwy, myślę, że obudził całe miasto. Nie zapomnę bólu, jaki to we mnie zrodziło, pamiętając o moim wyciu, kiedy pękło mi serce. To też, jakby nie z tego świata było, bolało najbardziej na świecie. I ten krem na wierzchu dłoni, który noszę ze sobą, a nigdy nie używam, myślę, że podobne pęknięcia zauważę, jak te szczeliny pamięci powstałe przed wiosną, która spokojnie zasnąć nie pozwala, zapominając, że listopad deszczem pada. Ach Małgoś, Małgoś, drżę teraz cała. Te gnicie od środka, to mój imbir, który wyciągnęłam z zamrażalnika, z jego małego domku, bo mieszkał tam, dbałam o niego, by mi asystował w życiu i wszystko ze mną zwiedzał, pisał. A kiedy go raz na szafce kuchennej w inscenizacji zimowej zostawiłam i zapomniałam, nakrzyczałam na niego i wtedy mu pokazałam, jaki los go czeka, za to, że nie umiał swoich słów z siebie wydobyć, przywołać mnie, bym o niego zadbała, schowała. I pokazałam mu inny kawałek imbiru, tłumacząc, że człowiek też gnije od środka i tego nie widać, gdy nagle zaczyna się kurczyć, sfotografowałam tę scenę, niestety przepadło z fb, cała Imbirowa Madka przepadła. I ten pył opadły z pożarów, na płucach moich się odnalazł. Dziękuję Ci za te poruszenie :*
OdpowiedzUsuńDziękuję :*
Usuń