Ogólnie lubię ludzi. Serio. Mimo że jestem introwertyczką, potrafię się uśmiechnąć, czasem nawet odbębnić krótką pogawędkę, jeśli ktoś mnie zaczepi. Noszę to w sobie jak normalną część dnia. Ale dziś druga z rzędu konfrontacja z tą samą osobą na siłowni wywołała we mnie czysty, krystaliczny brak sympatii. I irytację, która nie prosi o miejsce, po prostu wchodzi. Traktuję siłownię poważnie. Mam plan, rytm, cel. Nie przyszłam tam pobawić się aktywnością ani zabić czas, tylko wykroiłam dla siebie poranek, kiedy jest najmniej ludzi. A mimo to pojawia się ona: statywowa królowa fitnessu. Nagrywa, streamuje, strzepuje włosy, a ja w tle, jak nieproszona dekoracja scenograficzna. I nie dość, że mnie wciąga w swoje ujęcia, to jeszcze okupuje kilka maszyn naraz, bo przecież jej telefon też musi ćwiczyć. Dziś zapytałam, czy naprawdę musi zająć drugie urządzenie, skoro tylko stoi tam jej statyw. Odpowiedziała, że ma „jeszcze dwie serie” i nie przerwała transmisji. Oczywiście mogłam pójść gdzie indziej. Jasne. Zawsze mogę ustąpić. Zawsze mogę zejść z drogi młodym, którzy robią z siłowni dekorację do autopromocji, a samo ćwiczenie jest dla nich dodatkiem, żeby tylko te srebrne nitki we włosach błyszczały w kadrze jak należy.
Córka powiedziała, abym to zgłosiła. Ale ja, szczerze, po tym miesiącu raczej zrezygnuję. Nie chce mi się patrzeć na kolejne live’y i kolejnych samozwańczych performerów. Ta jedna nie jest przecież wyjątkiem, tylko częścią nowej dyscypliny: streaming na maszynach siłowych. Gdybym chciała być statystką w czyimś filmie, to bym się zgłosiła do agencji. I pobierała za to wynagrodzenie. A nie robiła to gratis, między jedną serią a drugą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz