Ludzie świętują wszystko, jakby odhaczali istnienie:
pierwszy ząb, pierwszy kredyt, pierwszą ratę pożegnania.
Przyjęcia z konfetti, które nigdy nie znika,
tylko przesypuje się w dywanach jak pamięć.
Świętują, żeby nie zwariować od zwykłego dnia.
Bo dzień nie celebrowany jest jak ciało bez energii.
A ja – świętuję na własną rękę. Nie w sali, nie w feedzie,
tylko w kuchni, przy zapachu wypiekanego chleba.
Codziennie rano pytam siebie: co dziś będzie moim tortem?
Światło na filiżance, liść ginkgo, czy to, że nikt nie napisał,
a ja i tak zaparzyłam herbatę.
Nie jestem z tych, co czekają na zaproszenie.
Zrobiłam własne święto. Z papierową koroną i
herbatnikiem zamiast hostii. Bo kto inny ma podnieść
brwi wobec obojętności, jeśli nie ja?
Niektórzy mają orkiestrę, ja mam świerszcze i puls.
Świętuję, bo tak się nie znika. Bo kiedy świat
przestaje wymieniać twoje imię, możesz je zapisać
na chmurze z pary nad czajnikiem. I to wystarczy, żeby istniało.
Bo święto to nie hałas, tylko decyzja: że nawet gdy nie ma tortu,
jest świeczka, która się pali dla samej idei ognia.
I to już się dzieje.
Teraz.
W tej literze, w tym przecinku,
który właśnie obchodzi swoje urodziny.
PS
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz