niedziela, 26 października 2025

Po albo pomiędzy





Przytyka mnie jeszcze. Ola napisała, abym wyleżała, wygrzała te wszystkie gile, gluty i dławienie. Możliwe, że przywiozłam zarazę z Polski. Poszłam na siłownię kilka razy, czułam, że mnie łamie, ale liczyłam, że porządny trening wyciśnie ze mnie toksyny i cały ten shit. Poległam. Długi weekend. Tyle planów, misternie wymyślanych. Przykrywam się wełnianym pledem i marzę o oddechu, głębokim i spokojnym. Raju. Dobrze, że jest Ola Kaczkowska i jej audycja. Filmy nie wchodzą, książki rozmywają się w oczach. Przeziębienie to najniższa forma bytu biologicznego, taka mikroskopijna anarchia w organizmie. Zatkany nos, kaszel, gorączka, katar, który mógłby mieć osobny kod pocztowy. Piję napój wzmacniający, niby eliksir życia: imbir, pomarańcza, cytryna, miód, trochę przypraw. W teorii zdrowie w płynie, w praktyce już mi się odbija zdrowiem. Dopóki siedzę w półleżacej pozycji, świat jest znośny. Grawitacja jeszcze nie wtrąca się do rozmowy. Ale kiedy próbuję wstać, rzeczywistość wiruje jak instalacja performatywna o tytule człowiek i pion.

Wczoraj planowałam ugotować ogórkową, ambitnie, prawda? Ale samo pionowanie ciała pozostawiało wiele do życzenia. Po chwili doszłam do wniosku, że to bez sensu, bo i tak nie mam siły jeść. Taki to powrót, raczej z mgły niż z podróży. W piątek były wybory prezydenckie w Irlandii, wygrała lewicowa kandydatka. Jeden z kandydatów musiał się wycofać po ujawnieniu historii, której nikt nie chciał słuchać w roku 2025. Presja społeczna tutaj wciąż działa, nie jak w Polsce, gdzie skandal często jest tylko dodatkiem do programu. Patrzyłam na znajomych, którzy ubolewali, że ich ulubiona kandydatka, od konserwatywnych ideałów i nieustępliwej moralności, nie otrzymała wystarczającego poparcia i nie było jej na listach do głosowania. Cóż, prezydent w Irlandii i tak głównie wygląda, ale trzeba przyznać, że wygląda z rozmachem: podróże, przemówienia, wieńce, uściski dłoni. I pensja, wiadomo.

Blog też trochę choruje razem ze mną. Mąż mówi: już prawie nikt do ciebie nie zagląda, a ja myślę, że może to i dobrze. Październik jest miesiącem znikania, rozpuszczania się w katarze i refleksji. Myślę o Magdzie, kiedy wyciągam chusteczki z pudełka. O Siostrze Judycie, która odeszła w 2015 roku, i o wierszu, który wtedy napisałam. O Małgorzacie Zakrzewskiej, której już nie ma od 5 stycznia z nami. Tyle światła przeszło przez te imiona. I to zdjęcie muralu, żeby pamiętać, jak szybko się zapomina. Jak bardzo wszystko jest tu tylko na chwilę, nawet kolory na ścianach.

dla Judyty (kiedyś napiszę o kulisach tego wiersza, bo chyba ponownie musi wybrzmieć).

O przechodzeniu

Wiersz dla Judyty nie był o Judycie. Ile mitów i prawd
musiałabym spisać, żeby obudziła się rano, parę dni,
kilka lat później. Pobłogosławiła dzieci,
żeby zboże z puszczonych kiełków rosło wyżej i wyżej.
Gulgotanie to rodzaj oczyszczenia, wypluwania z siebie
guzów, nocnych koszmarów, łańcuchów, w które się wplątała.

Nie, to nie było o Judycie. Ona wierzy w namaszczenie, a może
ja nie wierzę, dlatego pamiętam cały ten koncert życzeń babci.
Dlatego uważnie patrzę, próbuję się skupić na porcjach płynów,
diabeł drwi ze szczegółów. Albo przechadza się między nami
i burczy w brzuchach. Daje dyla, gdy tracimy pamięć i zaczynamy

od nowa. Życie z przełożoną, mężem, kimś zaślubionym. Ile razy moczyłaś
stopy w occie i pocierałaś palcami czoło. I było tak, jakby ktoś gąbką
szorował ci mózg, wyrywał ciernie lub na oślep wbijał gwoździe.
Za twoje i moje, pij. Pij, może tak łatwiej zamordować strach.

Nagle okazuje się, że naokoło pachnie czarnym bzem.
Wolno się nie zgadzać, w końcu, zamiast ciebie, Judyta stoi w kolejce.
Wstaje, śpiewa jutrznię i czeka. Godzinki ciągną za sobą ptaki,
nawołują ławice ryb. W łańcuch zdarzeń włączają się słowa
z Pisma Świętego.

Każdy święty umiera inaczej, później towarzyszy nam w barach,
urzędach. Za obrazami i za pamiątkowymi tablicami chowają tajemnice.
Wpatrują się w dal, milczą. Jest ich więcej i więcej,
a nad nimi niebo gwiaździste?

2015

Po Lynchu

A kiedy obudziłam się tego ranka, David już nie żył.
Patrzyłam na świat, który jeszcze wczoraj
był blady, jak podkład pod surrealistyczny pejzaż,
dzisiaj stężały kontury, migoczą. Taśma filmowa
przeciągnięta przez brudny projektor w ostatniej sekundzie.

Na ulicach wciąż szumią stare sny –
te, które zapisał na celuloidzie, i o nich zapomniał,
potem znowu przypomniał sobie w innym kadrze,
jak te dzieciaki w Twin Peaks, co nigdy nie dorosły,
chociaż udawały, że potrafią się bać naprawdę.

Nie ma go. Więc kto nam wyjaśni
ten zbyt długi korytarz, pętlę czasu,
czarnego kota przebiegającego przez każdy dialog,
nagle urwany przez dźwięk telefonu. Dzwoni
w nieskończoność, tak jak teraz dzwoni nic.

Wiesz, powiedziałby, to wina telefonu –
chujowego urządzenia, przez które patrzysz
na świat w rozdzielczości niższej niż twoje sny.
I co teraz? Będziemy próbować wyjaśniać filmy
językiem, którym nie umiem nawet zapytać o to,
co najważniejsze?

David mówił, że filmy są jak sny,
więc pozwól mi śnić jeszcze trochę:
o dymie papierosowym, który rysuje portrety,
o pęknięciach w betonie, przez nie wyrasta
trawa nienazwanych miejsc,
o krzesłach w rogu pokoi, wciąż są puste
i pełne jednocześnie, jak nasze milczenie.

Niech taśma filmowa znów się zapętli,
a światło projektora przebije mrok,
ale tylko na moment.
Nie na tyle, by zrozumieć.
Na tyle, by czuć.

2025

3 komentarze:

  1. Jak to nikt nie zagląda. Ja tu zaglądam. Czytam, choć nie zawsze zostawiam ślad. Za to odkrywam tu inną formę tych samych, lub podobnych myśli. Zdrowiej, ja jeszcze chwilami cherlam, ale już lepiej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nie, że nikt, jesteśmy my i jeszcze cztery osoby, jak zawsze :*

      Usuń
  2. ukłony dla męża. niech podlicza, skoro to ważne. zdrowiej spokojnie, blog nie umrze, jak się odrobinę ponudzi. zawsze można sięgnąć do archiwum i znaleźć coś, co się zapomniało, albo nie widziało.

    OdpowiedzUsuń