Wszystko zaczyna się od nazwisk. Otwieram nowy numer kwartalnika literackiego, czasopisma poświęconego literaturze najwyższej próby, czasopisma, które deklaruje otwartość, różnorodność, nowoczesność – i uderza mnie nie tyle brak kobiet, ile jego rytmiczna regularność: jeden mężczyzna, drugi, trzeci, czwarty, piąty, kobieta, znowu mężczyzna, mężczyzna, mężczyzna, kobieta. Jakby ktoś rozrzucał perły na czarno-białej szachownicy, pilnując, by za dużo ich nie błysnęło w jednym rzędzie
To nie jest skarga. Ani lament. Jedynie próba uważnego spojrzenia na rytm nieobecności.
W czasach, gdy parytety są hasłem przewodnim grantów, programów rezydencyjnych i paneli dyskusyjnych, zastanawia powrót do asymetrii w samym centrum literatury – w jej rdzeniu, który powinien być pluralistyczny, żywy, zdolny do samooczyszczenia. Tymczasem liczby, choć banalne w swoim ujęciu, mówią jasno: spośród dwudziestu nazwisk autorów publikujących w kwartalniku – pięć to kobiety. Reszta stanowi nienaruszalny panteon powtarzalności, powielania, pewnego rodzaju zachowawczości. Jakby gust literacki był zaledwie powidokiem nieświadomych mechanizmów przynależności. Można powiedzieć: może tak po prostu jest. Może kobiety mniej piszą, może rzadziej wysyłają teksty, może są zbyt samokrytyczne, może redaktorzy nie zauważają ich głosów, bo te nie krzyczą, nie agresywnieją się, nie wchodzą w ton. Może. Ale może też to, co uważamy za uniwersalne, jest tylko męskim doświadczeniem głośno nazwanym. Może kobiety nie mieszczą się w tym idiomie. Może ich rytmy są mniej spektakularne, mniej pewne, mniej kompatybilne z redaktorską wizją dobrego tekstu. Może ich język wywiera inny nacisk na czas. Może zamiast grać z językiem, pozwalają mu dojrzewać. A może po prostu nie są brane pod uwagę, bo preferencje, nawet te literackie, są ideologiczne – podskórnie, miękko, nieuchwytnie, ale boleśnie.
Piszę to, bo wiem, że kobiety robią to kobietom. Że redaktorki także powielają męskie wzorce selekcji, bo przez lata uczyły się oceniać siebie z pozycji cudzych spojrzeń. Bo tak długo były dopisywane do kanonu jako przypis, że dziś, mając władzę, często kontynuują ten sam porządek. Niektóre nie chcą się wychylać, inne zwyczajnie nie zauważają, że mogą zmieniać trajektorię wierszy i opowiadań, przesuwać je w stronę większej różnorodności, intymności, prawdy. I że mogą to robić nie jako gest łaski, ale jako akt sprawiedliwości. Pamiętam głos jednej poetki, która powiedziała, że nie czuje się zaproszona. Że choć pisze od lat, choć publikuje, choć jej głos jest rozpoznawalny, wciąż stoi jakby przed drzwiami, w korytarzu instytucji literackiej, która jej nie zna, a może zna i nie chce. Bo preferencje bywają wyrokami, a wyroki są rzadko odwoływane. Chciałabym wierzyć, że przyjdzie moment zmiany. Że czytanie stanie się bardziej otwarte. Że redaktorzy i redaktorki nauczą się słuchać inaczej – nie tego, co znane, lecz tego, co nadchodzi. Że zamiast powtarzać nazwiska jak mantry, zaczną ich szukać. Że przestaną mylić wyrazistość z siłą, a eksperyment z kaprysem. Że wśród dwudziestu autorów znajdzie się nie pięć, ale dziesięć kobiet. A potem piętnaście. A potem – nie będziemy musieli liczyć. Bo może w końcu uwierzymy, że literatura nie potrzebuje wykluczeń, by trwać. Że to, co naprawdę wartościowe, nie zawsze mieści się w starych formatach. I że cisza, tak często przypisywana kobietom, nie jest brakiem – lecz potencjałem innego języka.
Nie wiem, czy to już ostatni temat wykluczeń, ale przyznam – zmęczyłam się. Przez chwilę przemknęła mi myśl, żeby po prostu zamknąć bloga. Ale nie – jeszcze nie teraz. Może to właśnie zmęczenie jest kolejnym językiem. Może to też forma oporu.
Wszystkie zmiany są powolne, a niekiedy pozorne. Patrząc z perspektywy Babińca chciałabym powiedzieć, że coś się zmieniło - ale czy zmieniło? Czy po prostu ta swoista oaza zapewniła wielu piszącym pewną szansę, a jak to się zwykle na końcu okazuje, stała się przez to pewnym symbolem i... tyle. Bo przecież fanpage się rozwija, piszą do nas kobiety, poetki - początkujące i z dorobkiem, a potem trafia się na taki wpis, na takie listy, na takie publikacje. I mówiąc delikatnie - cztery litery. Ściskam i proszę mi tu nigdzie nie znikać! :)
OdpowiedzUsuńMasz rację, że zmiany bywają powolne, a czasem iluzoryczne. „Babińcowa” oaza dała wielu z nas przestrzeń do twórczości – i chociaż z czasem stała się symbolem, wciąż pozostaje miejscem, gdzie spotykamy kobiety-pisarki z całym bagażem doświadczeń.
Usuńjak to zamknąć bloga ??
OdpowiedzUsuńzmiany idą, są odbywają się ale niestety wolno. pewnie za wolno. Nie trać nadziei Margo.
Nie mam w planach zamykać bloga (to była chwilowa słabość). Nadzieja dodaje mi sił, by znów zanurzyć się w kolejnych wątkach i przywrócić pasji pisania to, co chwilowo przygasło.
Usuńnie zamykaj absolutnie. co ma kwartalnik wydawany przez kogoś, do Twojego codziennego bloga? nie widzę ani potrzeby, ani zasadności. jesteś u siebie i wolno Ci wszystko. a tam? skoro to miejsce dla wybrańców, to niech się kiszą w sosie własnym. ja czytuję blogi, a kwartalników nie. może nie jestem sam? tu jest życie, a selekcja (jeśli jest) to dokonana moim smakiem dla mnie. rezygnacja z bloga to byłaby porażka i to bezzasadna.
OdpowiedzUsuńzostań.
Absolutnie nie porzucam codziennego blogowania. To prawda, że kwartalnik i blog to dwie różne przestrzenie, ale obie wzbogacają debatę literacką.
UsuńDziękuję Wam za każdą refleksję i dobre słowo. Chcę uspokoić wszystkich: nie zamykam bloga ani nie znikam stąd na dobre. To był jedynie moment zmęczenia tematyką wykluczenia i moje chwilowe poczucie, że mimo licznych wysiłków nie oznacza to wiele.
OdpowiedzUsuń