W młodości byłam harcerką. Nie z tych porządnych, wyprostowanych jak tyczki do grochu – raczej z tych, co nigdy nie do końca rozumiały cel musztry, ale za to świetnie odnajdywały się w plamach, deszczu i śmiechu między drzewami. Rodzice przed każdym wyjazdem do dziadków w góry – zresztą obowiązkowym, rodzinnym rytuałem – pakowali mnie z bratem na obóz harcerski. Najpierw błoto i komary, potem pierogi.
Ten konkretny obóz – gdzieś w okolicach Kętrzyna – był miejscem z pogranicza realności i snu. Nikt z nas nie znał dokładnej lokalizacji – zalesione nie-do-końca-tam, z mnóstwem podobnych do siebie namiotów, prowizorycznych kuchni i dzieci biegających boso z menażkami, które już dawno zapomniały, czym był kolor – czysty. Prysznice? Konstrukcje z drewna i sznurka. Opieka? Z dzisiejszej perspektywy – filozofia chaosu zarządzanego przez gwiazdy i dobrą wolę. Ale nikt się nie przejmował. Brud był naturalnym stanem bycia. Plamy stanowiły raczej świadectwo przygody niż powód do zmartwień. Pamiętam dokładnie zapach mojej harcerskiej bluzy – trochę wilgoci, ogniska i mięty, którą raz ukradkiem wtarłam w rękawy, żeby nie pachnieć jak rozdeptana żaba. Przed snem, kiedy robiło się cicho, wsłuchiwałam się w szelest mchu pod stopami drużynowych – jakby ziemia coś szeptała. W nocy, kiedy nie mogłam zasnąć, liczyłam ślady popiołu na namiotowym suficie. I czułam, że świat jest zrobiony z materii, którą da się objąć ręką. Słońce grzało bezlitośnie. Pot lał się po karkach. Lody smakowały wtedy jak nagroda za przetrwanie. Nikt z nas nie znał jeszcze cynizmu. Wszystko było bardziej. I mniej skomplikowane. Zdarzało się, że w marszu przez las – z jednego obozu do drugiego – natrafialiśmy na ludzi. Mieszkańców wsi, spacerowiczów, grzybiarzy. Patrzyli na nas z takim zdumieniem, że dzisiaj mogłabym je nazwać współczuciem pomieszanym z politowaniem. Ale była w tym też cicha gotowość – ci ludzie nam pomagali. Dzielili się wodą, chlebem, czasem uśmiechem. To było, zanim świat zaczął wszystkiego się bać.
W naszym obozie nie było intryg. Ani prześladowań. Może dlatego, że żyliśmy bez telefonów, bez komentarzy, bez porównań. Relacje były surowe i klarowne jak poranny apel. Koleżeństwo nie wymagało deklaracji. Po prostu było. Niosło menażkę, śpiewało fałszując, stało przy tobie w kolejce po zupę o dziwnym kolorze. I wtedy właśnie postanowiłam zdobyć sprawność Trzech Piór. Nikt mnie nie zmuszał. Po prostu pewnego dnia obudziłam się z myślą, że chcę zrobić coś większego niż grzebanie patykiem w ognisku. To była jedna z tych sprawności, o których krążyły półszeptane legendy: trzy próby – milczenia, głodu i samotności. To nie była sprawność Zbieracza Ziółek ani Porządkowej Pogody Ducha, no wiecie, raczej egzamin, z bycia w pełni ze sobą. A w nagrodę – naszywka, która nie tyle zdobi, co zostaje w człowieku na zawsze. Zabrali mi zegarek i jedzenie. Zostawili butelkę wody, śpiwór i szeroki las. Spałam pod ścianą drzew, a las mówił. Mówił skrzypieniem, stukotem gałęzi, szeptem liści pod śpiworem i moich własnych myśli. W miejscu, gdzie rozkładałam tymczasowy obóz, rosły jagody, pachniało żywicą i pleśnią. Pod głowę układałam mech – wciąż pamiętam chłód i miękkość pod szyją. Wtedy znalazł mnie grzybiarz. Zaskoczony. Przerażony. I chyba dobry. Poszedł sobie i po jakimś czasie wrócił. Przyniósł mi jedzenie i wodę. Nie rozumiał, że to akurat było zbędne. Wtedy pomyślałam tylko: Idź już, Panie, do swoich grzybów i jagód. Dzisiaj wydaje mi się, że po prostu się o mnie bał. Przeniosłam się. Zmieniłam miejsce. Trochę ze strachu, trochę z dumy. W nocy znaleźli mnie koledzy – ci, z którymi rozumieliśmy się bez słów. Poszliśmy razem odwiedzić inny obóz. Ognisko, śpiew, nocne tańce na błotnistym placu. Wracaliśmy o świcie, brudni jak mitologia, z piórami w kieszeni. Pachniałam wtedy dymem, zmęczeniem i czymś dzikim, co do dziś wyczuwam czasem w wilgotnym lesie.
A potem był zlot grunwaldzki. Rok 1988. Autobus. Upał. Zielona twarz. Ostry rozstrój żołądka. Chciałam być cząstką legendy, a skończyło się na byciu cząstką statystyki sanitarnej – biegunka i rozczarowanie. Ale po powrocie wszystko było znów moje: las, śmiech, mech i wspomnienie wilczego szańca, które tak silnie mnie wtedy oczarowało, że przez tydzień mówiłam, że zostanę architektką bunkrów. I nie był to taki sobie pomysł. Poszłam nawet do technikum budowlanego – ściany, stropy, przekroje, szkice i wieczny kurz pod paznokciami. Gdyby życie mnie nie dopadło z zaskoczenia – gdyby coś, co długo wyparłam, nie rozszczelniło planów – może dziś projektowałabym betonowe schrony ze świetlikami i ukrytym wejściem pod porostami. Ale nie chcę o tej krzywdzie mówić. Nie teraz. Zostawię ją gdzieś pod warstwą igliwia, głęboko.
Tak oto, nie do końca oficjalnie, z lasu i samotności, zdobyłam najważniejszą sprawność. Nie tylko harcerską. Sprawność zostawania sobą. Na własną rękę. I czasem, kiedy coś mi się nie udaje, przypominam sobie tamtą noc – śpiwór na korzeniach, zapach dymu w koszuli i wilgoć mchu. I wiem, że znów dam radę. Bo raz już wyrosłam z błota.
Przepadam za tego rodzaju wspominkami, szkicami, no, nie do końca wiem, jak to nazwać, wszakże - o określenie się nie spierajmy; podoba się mnie wielce, pani Margo!
OdpowiedzUsuńO to natomiast, o tę perełkę - "filozofia chaosu zarządzanego przez gwiazdy i dobrą wolę" - mam żal do Ciebie, żeś mi to zabrała, lecz do siebie mam jeszcze większe pretensje, żem sam na to nie wpadł przed Tobą. ;-)
No i - muszę się pilnować, by tego gdzieś bezwiednie nie przemycić. :D
UsuńPrzemycaj, nie będę się upominała. Pozdrawiam. :)
Usuńtakie obrazki nazywam malowankami. coś, co bardziej maluje, niż opowiada. byłabyś niezłym gawędziarzem, gdyby taka idea funkcjonowała w pubach. a malowanki, to coś, od czego sam zaczynałem pisać - koniecznie chciałem napisać coś, co da się poczuć na skórze, języku, w uszach. nie gołe bezduszne słowa. może dlatego mam sentyment do takiego pisania.
OdpowiedzUsuńbył czas, kiedy czytałem Gawędziarza i Opowieść sprzedawcy odpustów. ładne rzeczy, kojarzące mi się z Wyspami. i z opowiadaniem bez końca. trudny fach.
A to tylko wspomnienie z młodości, bo jednak pamięć coraz częściej płata mi różne figle, postaniwłam zanotować to i owo. Dziękuję za komplement.
Usuńpewnie, że wspomnienia. takie najłatwiej namalować. trudno pokusić się o emocjonalny opis niewidzianego.
UsuńNo właśnie tak :) masz rację.
UsuńBogowie !!! co to za piękna opowieść i tak pięknie napisana. nie przesadzam. powinnaś pisać książki Margo. składające sie z takich malutkich opowiadań, skoro, jak mi już raz napisałaś, taka formuła wyczerpuje Twoje możliwości. choć ja uważam inaczej...
OdpowiedzUsuńotóż i ja byłam zuchem i byłam tylko raz na kolonii zuchowej, bo nie dla mnie musztry, sprawności i dryl obozowy :-))
nie umiem w to, nigdy nie umiałam. ale oczywiście doceniam takie wspomnienia i naukę życiową, jaka płynie. Tak, to były inne czasy i patrząc z dzisiaja, to równie beztroskie co niebezpieczne, jednak. dziwne rzeczy czasem działy sie na takich obozach...
bo że też ty się sama nie bałaś spać w tym lesie pod gołym niebem, ja bym oka nie zmrużyła. lisy, wilki niedzwiedzie i wreszcie człowiek, facet wcale nie musiał być miły...
Teatralno moj miła, byłam wtedy niewielka, jak rzeka w lipcu, bez nazwy dla tego, co się czaiło pomiędzy krzakami. Nie miałam wiedzy, miałam ciało i instynkt. I to ciało mówiło: odejdź. I odeszłam. Nie z lęku, tylko z jasności. Co ja mogłam wtedy wiedzieć o pedofilii?! Ale wiedziałam, że coś tam się rozszczelniło w porządku. Później widywałam tego człowieka z daleka – z rodziną, czasem na drodze. I wiesz, dziś myślę, że może on czuł coś podobnego – że świat jest niepewny, że ktoś inny mógłby mnie skrzywdzić. Albo że oboje, z zupełnie innych miejsc, przeczuwaliśmy coś trudnego i nieopowiedzianego. Ja się nie bałam, bo jak można bać się czegoś o czym nie ma się pojęcia? Spałam w lesie, bo miałam misję. Lisy, wilki, niedźwiedzie – nie były tak groźne jak niektóre spojrzenia. Ale miałam swoją niewidzialną sieć alarmową, miałam zmysł, który działał wcześniej niż język. A piszę, tak, no sama wiesz. Piszę dla kilku świadków, dla siebie z tamtego czasu, dla tych, co potrafią usłyszeć. Dla Ciebie. Nie interesuje mnie masowe czytelnictwo, interesuje mnie rezonans. Jeśli zdanie może wrócić do mnie z echem, znaczy – było warte. Jeśli ktoś je uniesie w sobie dalej – to znaczy: było ostrzem.
Usuń