środa, 22 stycznia 2025

O ciszy


Connemara



I wtedy powiedziałam, że wszystko już jasne,
ale nie było. Było wręcz niejasne,
jak noc na przełomie, kiedy ktoś zdmuchuje
resztki światła z ust, a ono się nie daje.
I zostaje w powietrzu sztuczny ślad oddechu, migotanie.

Celtycka wiosna, tylko że nie. Coś żarzyło się pod skórą,
Wszystkie gesty obnażone, słowa jak kartki,
zbyt lekkie, by coś ważyć, zbyt ciężkie,
by ich nie rzucić. Taki węzeł, co pęka zanim go ktoś zawiąże.

Nie, no wiesz, to się nie klei – powiedział, a ja,
wbrew logice, widziałam wszystko w ciągłym ruchu.
Sznury, węzły, nitki jakbyś wędrował po śladach,
które nigdy nie były twoje. Zawsze gdzieś obok,
zawsze na marginesie. Pamiętasz margines?
Ten biały cień co zostawia papier, kiedy światło się nie patrzy?

To wszystko nie było o nim, nie było o mnie.
Nie było o węzłach, co je przecinał, bo nie umiał wiązać.
Było o słońcu, co wbija się w szyby, jak niewybaczalne
na zawsze. Było o zwykłości, stawia mur,
niewidzialny i taki solidny, jakby nigdy nie istniał.

Siedzę teraz na krze, ona płynie gdzieś tam,
może do ciebie. Może do nikogo.
I może się roztopi zanim znajdzie brzeg.
Może to lepiej. Może to było wszystko, co mogłam obiecać.

A kiedy słowa płynęły przez powietrze z ust,
już nikt nie słuchał, pozostałości światła
rozpraszały się na zakurzonej podłodze,
I coś się niosło, czego nie rozumiał nikt,
na pewno nie on, ani ja.

Rzucane petardy w podwórkach,
a potem tylko cisza, bo ktoś zdmuchnął światło,
bo ktoś powiedział, że to już czas.

I matka, miała w torbie wszystko, co najgorsze:
zasmarkane chusteczki, wspomnienia,
pośpieszne oddechy dzieci,
co strzelały w poezję jak w tarcze,
nie wiedząc, że ranią.

Koło moich rodziców też ktoś rzucał petardy.
Leciały też słowa. Głupie, takie, co zostawiają znaki
w powietrzu, w każdej fałdzie podłogi
w samym sercu dnia, tam, gdzie czas
przestaje mieć znaczenie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz