W kieszeniach – grudki torfu,
dwa listy – zaklejone.
Jest deszcz, dym i światło –
nic, co mogłoby zostać na dłużej.
Pytasz, dlaczego mówię nie świętu?
Bo każde podniesione oko
to już akt wiary.
Zagłębiam palce w ziemi – pachnie
jak wczoraj – czarny chleb, słońce,
cień owcy na wzgórzu.
Nie szukam ciebie.
Wiem, że jesteś tam, gdzie zaczynają się
pęknięcia – na skórze wierzby.
Mówią: deszcz to tylko woda.
Ale on nosi w sobie głosy.
Opowiada o ciężarze,
którego nie uniesiesz,
o bólu ptaka, który traci gniazdo
na szczycie drzewa.
W czwartej godzinie wichury –
droga rozpływa się w błocie,
chmury pęcznieją jak odciski.
Pytasz: kiedy to się skończy.
Wszystko, co kochasz, stoi obok.
Pod mostem, pod sklepem, pod gwiazdami.
Rzucam w to rękawicę –
w tej burzy nie ma miejsca na strach.
czuję się jak podczas sztormu ...trochę. mogłoby już przestać bujać.
OdpowiedzUsuńzaciskający się grudzień, zapach cienia owcy na wzgórzu i on w pęknięciach na skórze wierzby.
OdpowiedzUsuńdo takich zauważeń trzeba urodzić się poetą.