Zawsze, kiedy o czymś nie myślę,
to się staje:
jak jeżyny rozrywające bluzę,
nitki prostowane przez dni,
ślad, który nie chce odejść.
Nie prowokuję życia,
nie w dzikich pnączach róż,
nie w lasach, gdzie ludzie żyją
na granicy apopleksji,
gubiąc się w martwych punktach własnych myśli.
Tam nie ma wiadomości telewizyjnych,
piekarni, drugiego programu,
a teatr przyjdzie z tym wszystkim
za kilka lat — albo wcale.
Kto się boi, od razu widać:
ja się boję.
Nie mam tego wypisanego na czole,
ale to widać.
Nie śmieję się od czasu, gdy przeczytałam
o pękającym lodowcu,
zamarzniętym dziecku w lesie —
krzyk zatrzymało grudniowe niebo.
Myślę, że coś trzeba zrobić,
ale nie wiem co.
Coś mnie ogranicza,
granica wzdłuż otwartej dłoni,
nie mieści już więcej niż ból
widoczny, ale nieprzyjęty.
Odwracanie wzroku to udawanie,
że ciało jest wolne, że można
nie widzieć, nie słuchać, nie czuć.
Ale jak plecy, uszy, oczy zamknięte
odczytują spojrzenia,
usłyszą wrzask,
głos gromu z grudniowego nieba?
Mogę się mylić,
ale dlaczego nic nie dociera?
To trudność przyznania się do błędu,
liturgia w martwym języku,
zamknięte drzwi
do świadomości.
Być może to tylko założenie.
no i teraz mi smutno...jakby podwójnie.
OdpowiedzUsuńano właśnie :*
Usuń