Mgła to skóra, ściągana z poranka –
czas płonie, zapomniał, że był krzykiem.
Cienie rodzą się z ziemi jak kamienie,
potem – pędy, łodygi szorstkie, przypominają ręce kobiet.
Wyrabiały nocami przędzę, rwały pieśni na strzępy.
Rozpuszczone warkocze ścielą pola pełne kwiatów.
Słońce wyrywa plecy, wypala na nich tatuaże.
Chłopka rzucała klątwy, jakby miały korzenie –
zaprzęgała konie do pustki,
kopyta tłukły ciszę, kołysały przestrzeń w pętli.
Jej mąż – teraz cień drzewa
z korzeniami jak rzeka,
ale nie ta, co płynie – ta, co zamarła,
szumiąc w uchu jak krew, która nigdy nie zasypia.
„Oślarówka” – pamiętasz, pagórek?
Margaretkowe łany rozdzierają dym,
jakby pszczoły tańczyły w ogniu.
Liczymy krople krwi – jedna, dwie, trzy –
to nie ziarna, nie dojrzewają,
gubią się w deszczu, jak pytania bez odpowiedzi.
Na płótnie tańczą ich blizny.
Farba, pamięć, supełki, które rozplątuje wiatr –
wiatr, którego nikt nie rozumie,
ale wszyscy czują w stawach, jak trwogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz