Nic z wami nie muszę,
a jednak wychylam się, gdy zakręcasz –
delikatnie, wiatr dotyka kurzu na starych ikonach.
Wiersze leżą odłogiem jak wytarte chodniki,
ich sylaby to kamienie, unoszą ciężar kroku.
Nawijam na palec nie słowa, ale nitki: linkę,
wieloryba, krawędź lekkiego nakrycia,
co porusza się tylko wtedy, gdy mrugasz.
Przewijam w głowie sny –
Powidoki tkanin, włókna rozpięte jak
pajęczyny między powiekami.
Tamte dni pachniały merynosami,
a trawa miała szorstkość skóry twojej dłoni.
Leżałyśmy obok siebie,
a twoje palce tkały coś między ziemią a niebem.
A co z falą? Tą, która podmywa, uderza,
wygarnia spod nas pewność i monety ze słoja?
Co z tym, co zaplątane w sieci –
ryba, która dawno przestała oddychać,
lub słowo, co nie zdążyło wybrzmieć?
Palce ponacinane, krople krwi wsiąkające w piasek.
A ty liczysz – piórka, naparstki, urwane nitki.
Turlaj się z górki, między drzewami.
Tam coś szeleści – może to liść,
może kość rozbita na wróżbę,
może echo, co próbuje się jeszcze raz urodzić.
Mówisz, że wiesz, ale beczki z deszczówką
ciągle są za małe. Przez tydzień napełniasz je po brzegi,
Później brakuje wody, i każde z nas skarży się
na suchość, co chrzęści w kranach jak stary pergamin.
Prognozy chybiają – niebo jest niewypowiedziane,
przytrzymane w połowie zdania.
Nie rozpoczęło się jeszcze lato,
a już splatamy warkocze z traw i porażek.
Mówisz: tam i tam, coś jeszcze,
jakby wszystkie odpowiedzi ukryto między przecinkami.
Tandeta wypełnia przestrzeń –
literackie wywody w telewizji,
rozmowy o szklance wody,
która wciąż pozostaje pusta.
Burza nie daje się sprowokować.
Natura milczy, jak milczą ryciny w muzeach –
zbyt pełne znaczeń, by je czytać.
Patrzymy na szklankę, na siebie, na niebo.
Czekamy – spragnieni, jak zawsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz