Odejście bliskiej osoby – zmusza do konfrontacji z pustką, w której codzienność traci sens. Pożegnanie staje się początkiem samotnej wędrówki. Próba odnalezienia sensu w przedmiotach i wspomnieniach jest wciąż niemożliwa, a echo tego, co było, nic nie wypełnia oprócz udręki i bólu.
Powró†
Nie wrócę, bo wracanie zawsze jest końcem,
przecież nie chodzi o dom, o ściany,
zielone czy szare, z mchem czy z odpryśniętą farbą.
Chodzi o to, że tam, gdzie byłeś, teraz jest echo,
a echo nie wypełni miejsca przy stole.
Wino dawno skwaśniało, harmonia zardzewiała,
piwonie przekwitły w innym języku –
może to ich krzyk był ostatnią modlitwą,
może zapomniały nas, zanim zdążyły zrozumieć.
Tamta niedziela była ostatnia,
ale nie dla mnie,
bo śpiewam dalej – na ulicach, w przejściach podziemnych,
w kanałach między naszymi głowami.
Słyszę melodię, czuję jej chłód,
jest jak zimna skóra stołu w mieszkaniu –
teraz jest niczyje.
Nie mam już siły na proste rzeczy.
Młotek, nożyczki, pędzle – to są słowa,
nie narzędzia,
i nie wiem, czy umiem jeszcze widzieć w nich sens.
Odwracam się do siebie, jak do obcej w lustrze,
czasem próbuję coś powiedzieć, ale język nie klei się
do podniebienia.
Bóg nie jest moim problemem.
On już dawno schował się w szumie drzew,
w tej ciszy, która przychodzi po zmierzchu,
gdy przestajesz próbować.
Czy mnie to zasmuca? Nie wiem.
Widzę ciebie na placu,
w dłoniach trzymasz kulę śnieżną
i butelkę – wciąż otwartą.
Święta bez świętości, gwiazdy bez gwiazd.
Dom bez domu.
Nie ma powrotu.
Ale idę,
i idąc, zostawiam ślady,
których już nikt nie zobaczy.
Nie wrócę, bo wracanie zawsze jest końcem,
przecież nie chodzi o dom, o ściany,
zielone czy szare, z mchem czy z odpryśniętą farbą.
Chodzi o to, że tam, gdzie byłeś, teraz jest echo,
a echo nie wypełni miejsca przy stole.
Wino dawno skwaśniało, harmonia zardzewiała,
piwonie przekwitły w innym języku –
może to ich krzyk był ostatnią modlitwą,
może zapomniały nas, zanim zdążyły zrozumieć.
Tamta niedziela była ostatnia,
ale nie dla mnie,
bo śpiewam dalej – na ulicach, w przejściach podziemnych,
w kanałach między naszymi głowami.
Słyszę melodię, czuję jej chłód,
jest jak zimna skóra stołu w mieszkaniu –
teraz jest niczyje.
Nie mam już siły na proste rzeczy.
Młotek, nożyczki, pędzle – to są słowa,
nie narzędzia,
i nie wiem, czy umiem jeszcze widzieć w nich sens.
Odwracam się do siebie, jak do obcej w lustrze,
czasem próbuję coś powiedzieć, ale język nie klei się
do podniebienia.
Bóg nie jest moim problemem.
On już dawno schował się w szumie drzew,
w tej ciszy, która przychodzi po zmierzchu,
gdy przestajesz próbować.
Czy mnie to zasmuca? Nie wiem.
Widzę ciebie na placu,
w dłoniach trzymasz kulę śnieżną
i butelkę – wciąż otwartą.
Święta bez świętości, gwiazdy bez gwiazd.
Dom bez domu.
Nie ma powrotu.
Ale idę,
i idąc, zostawiam ślady,
których już nikt nie zobaczy.
Margo chyba sie popłakałam. Dziękuję ci raz jeszcze.
OdpowiedzUsuń