Jesteśmy. Gdzieś pomiędzy
niekompletnymi tłumaczeniami,
a brakiem powietrza.
Zapomnieliśmy już o świeżości,
o tamtych czasach, gdy oddychało się w pełni.
Łykam płytko powietrze, wydobywam świst –
a może ulgę, której szukam od zawsze?
Nawet wtedy, gdy spoglądasz w moje odbicie,
leżymy pod chmurą wszystkiego,
oderwani od ziemi, od gałęzi i tego,
co zatyka nasz słuch i blokuje przepływ krwi.
Szukasz w moim głosie odrobiny rozsądku,
cienia obietnicy, zanim nadejdzie koniec.
A nadciągająca noc pożywi się wspomnieniem.
Potrafimy na wiele sposobów unikać tego tematu –
byleby nie siadać przy oknach, nie snuć wyobrażeń,
kto co widział, czuł, co mogli przeoczyć
nasi rodzice tamtego dnia.
Rozczarowani opuszczali ręce,
albo liczyli w napięciu spojrzenia sąsiadów,
łkali.
Szłam wtedy boso przez sad,
rozdzierałam skórę drzew,
pozwalałam sobie na ciszę.
Na rozsupływanie i zamykanie oczu,
głowy, szuflad. Później gumkowałam
ślady po wyrwanych włosach, pręgach,
wybitym barku.
Dlatego nie wyplataj nitek snów z tego,
co umarło w tamtym momencie.
obraz świetny, moja kolorystyka, lubię takie, klimat współgra z jesienią.
OdpowiedzUsuńno i słowa...wyśmienite.
Dziękuję Teatru, bo już prawie nikt nie czyta mojego bloga, więc ogromnie doceniam.
Usuń