niedziela, 7 lipca 2024

Rozbawił mnie koniec historii


Stary tekst, ale wciąż czuję się podobnie. Pewnie w tym wieku, to już permanentny stan. Publikuję ku pamięci. Możliwe, że ważny jedynie dla mnie, ale jak mogłoby być inaczej.

Kilka tygodni temu napisałam kilka wersów z wiersza, który nosiłam w sobie. Zapominam o nim, by w nocy, chwilę przed snem, przypomnieć sobie o tych wersach. Wracam do pliku, ale najczęściej jest druga albo trzecia godzina nad ranem i wygrywa sen, a budzik kolejnego dnia znów o świcie dzwoni bezkarnie… Sama to sobie robię, wiem. Muszę bez zająknięcia wstać. I gnam tworzyć różne takie, zapominam o słowach, uldze, rannych ptaszkach, słodkim mleku w kawie. Ryję, rysuję, odbijam, taplam się w tuszach, drukuję, pluję na głupotę ludzką. I nadchodzi ten dzień, Święto Poezji, a mój wiersz leży rozgrzebany na pulpicie komputera, częściowo snuje się z szarymi komórkami tu i tam, a wiersz szorstki, suchy, pragnie czegoś/kogoś... No właśnie. Żyję w związku z alchemią. W gruncie rzeczy tylko tak mówię, wdycham opary farb, tuszy i wizje, jako takie nie są dla mnie czymś szczególnym. Chyba że chodzi o przebudzenie. Widzenie życia i śmierci takimi jakimi są, bez potrzeby grzebania się w ziemi i wykupowania miejsca w promie na Marsa. Przywołuję to niedoświadczenie, wszystkimi zmysłami obserwuję jednolitość cięć, energię przyrody, ciepło, światło, brakujące litery. Później dojdę do wniosku, że jest mi wszystko jedno - moc, głód - przerabiałam każde. Jedynie mogę napisać, że ten temat mi nie leży, a słowa, które zamiast się przykleić i znaczyć, odwracają się i wobec problemów świata stanowią o niczym. Sens walki o życie jest wtedy, gdy obudzeni widzimy, co jest do zmiany, głębiej, w reminiscencji chwil z przeszłości. Później pojadę na zajęcia. Usiądę nad typografią mojej książki (portfolio) i się zacznie - żeby tekst nie wychodził za ramkę, linie trzymały pion i poziom, a słowa nie łamały się w pół, tekst był estetycznie rozmieszczony. Miej w pamięci wszystkie zasady, a będzie cacy - mówi grafik mistrz. Słucham mistrza, rezygnuję z justowania z obydwu stron, bo nie uniknę przenoszenia słów, a to w typografii grzech śmiertelny. Czy ja rzeczywiście chcę być grafikiem?!

Zaczynam analizować, dlatego wychodzę w kierunku szarego ciała i łączę się z procesem ponadosobowym. Coś mnie jednak spaja, przenika jedno w drugie, czasami działa kompulsywnie…

W poszukiwaniach siebie zatrzymałam się na kilka lat w chórze. Ćwiczenia z emisji głosu wyleczyły mnie z nawracającego bezgłosu, a i barwę mam inną. Teraz to mój prawdziwy głos. Przyjaciel z lat szkolnych w ostatnie wakacje, kiedy spotkaliśmy się na kilka chwil, nie wierzył, że ja to ja, właśnie przez głos. Alt zamieniłam na mezzosopran. I dzisiaj, kiedy usłyszałam ponownie wykonanie III Symfonii Henryka Góreckiego pomyślałam, że dzięki pracy z chórem nauczyłam się punktualności i samodyscypliny. Oczywiście zaliczyłam wpadkę w Odessie na festiwalu. Poszliśmy na plażę przed koncertem finałowym i tramwaj, którym próbowaliśmy dostać się do centrum, zwolnił do 5km/h. Wysiedliśmy z tego ślimaka i biegliśmy kilka kilometrów, ale i tak to nic nie dało. Zawiedliśmy i tyle. W takim momencie nie ma żadnego usprawiedliwienia. Teraz, w życiu, nie mam już podobnych wpadek. Chociaż lęk do wiecznego życia z kalendarzem powraca. Dzisiaj jestem mniej komunikatywna, ale myślę więcej, widzę, bo coś rozświetla ciemne zakamarki i naprawdę dociera do mnie formalne życie, jego intensywność. Dlatego epickie obrazki rzeczywistości, mozaika, która wiruje przed moimi oczami… Przestaję interesować się drobiazgami, bezsensem, jakimś przedatowanym mniemaniem, że przez życie należy się przedzierać. W końcu widzę smutne i ciężkie historie, układy odniesienia, posiekane, porozbijane, czasami pełne obłędu. Nie chce mi się - gwałtownych skrętów, zderzeń z niedojrzałymi ludźmi, nerwowych studentów, którzy ze wszystkiego robią problem. Jeżeli pójdziemy dalej, będziemy musieli się rozdzielić. Chronię siebie, spokój, moją ciszę.

Byłam już znudzona i zrezygnowana do tego stopnia, że chciałam rzucić studia. Zima robi mi coś takiego w głowie... Odpadam… Z ludźmi się nie dogaduję, jak to ja. Tylko sprawdzone osoby wiedzą, jak ze mną konwersować i się nie poddają. We wtorek, w muzeum IMMA (Irish Museum of Modern Art) przyjrzałam się z bliska pracom Janet Mullarney, która podróżuje pomiędzy Irlandią a Włochami. Więcej o artystce możecie przeczytać na stronie muzeum. Wreszcie mnie poniosło, uwielbiam, kiedy sztuka przywraca mi oddech i chęć do życia. Prace Janet są wielowymiarowe, nie cacka się z odbiorcą, ale również nie ma w jej opowieściach nachalności. Metafora życia i śmierci. Relacje, kruchość, i chociaż wydaje się, że nie ma już ratunku dla ludzi, coś tam kiełkuje w ogrodzie... Kocham sztukę, szczególnie kiedy zwyczajnie w całym tym przedstawieniu nikt nic nie musi, a najmniej artystka. Bardzo mi bliska. Kiedy sprawia, że jej sztuka dotyka, boli. Świadomych odbiorców sztuki bardzo mocno boli. I koło się zamyka. Pytam siebie dość opieszale - co daje wiarygodność sztuce, słowom, innym ludziom? Potem wypruwam nitkę ze szwu i wiem, że nic nie jest stałe. Mój czy twój punkt widzenia. Instynkt podpowiada mi, że ludzie zmieniają oblicza, jak opowieści. Przy całej czułości do życia, ciągle coś wydaje mi się mniej prawdziwie. Upewniam się całymi godzinami kto kim jest. Rezygnuję z gadania o filozofii, twórczym życiu, o mnie. Oddalam się i wracam. Do sił, które straciłam, propozycji. Pojawiam się jakby znikąd. Skończyła się zima, sen długi i nieruchomy, może trochę na wyrost myślę o wiośnie, ale przecież mam prawo. Przyglądam się sztuce, opowiadam sobie o oczach nosorożca, zakłopotaniu opiekunów wystawy, kiedy czegoś nie wiedzą i zmieniają kolor twarzy na seledynowy. Wszyscy czegoś chcą, więc lepiej nie patrzeć im w oczy, nie wyciągać rąk przed siebie, tylko zgrabnie je zaplatać „w koszyczek”. To powstrzymuje, blokuje. Reakcje na światło, spojrzenia. Wmawianie sobie, że zasługą pisania jest wolność i nieskończoność. A przecież tworzę, wynosząc coś z siebie, ze środka, oczyszczam, by zrobić miejsce na nowe, nieznane. Co będzie dalej, gdy powiem sobie - no dobrze, to musi wystarczyć. I mimo wszystko zostawiam sobie jakąś furtkę dla wyobraźni, ślad dla nadziei, że nie utracę z przyszłości zbyt wiele, kiedy czuję do ludzkości złość, czasami obrzydzenie.

Kropka. Spojrzenie ponad wszystkim, co rzeczywiste.
Twój uścisk, miłość. Opowieść o kurhanach i megalitach.
Przemieniamy się. On jest trochę zazdrosny. O śledztwa z książek,
utraconą tożsamość. Skończyło się na lekcjach boksu.

Oczywiście zima jest tu przewidywalna, deszcz
mnoży się, przelewa. Już jutro. Nie ma końca,
są wycieńczone dni, w łóżko wciśnięte noce.
Wzmianki o niebieskiej łodzi, oceanie, który wciąż odbiera.
Wtrąceni w muzykę mogliśmy się pogodzić, wmówić ustom szept.

Mój kocie… ptaki nie znikną. Ze skrzydeł wyrosną gałęzie,
Pąki zakwitną. Owoce, ramiona, takie dobrze zapamiętałam.
Godziny poświęcone pisaniu, wykupione od bólu. Brakuje początku,
mdłości. Są ranki, kiedy wszystko jest ważne i nic.

6 komentarzy:

  1. poezja i komputer. nie ołówek. może byłoby łatwiej nocą skrobnąć coś analogowo?
    czytając Twoje wpisy mam wrażenie, jakbyś zaczęła pisać na nowo Grę w klasy. i niesie podobnie. w nieokreśloność.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak się kończy pisanie z doskoku. Analogowo to jeszcze gorzej, często zapisuję na kartkach, w zeszytach, notatnikach, ale później nie mogę sobie przypomnieć, gdzie, w którym. W plikach też mam rozgardiasz,  muszę to wszystko jakoś uporządkować w jeden plik. Dziękuję za czytanie :)

      Usuń
    2. nieuporządkowane jest dobre. chaos jest naturalnym stanem wszechświata - porządek wymaga pracy (tak mi powiedział kiedyś profesor od fizyki, a mądry był gość)

      Usuń
    3. Porządek wymaga pracyn - zdecydowanie, chociaż przy pracy kreatywnej, to jest ogromnie skomplikowane, hehe

      Usuń
  2. w takim razie więcej prozy poproszę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie proza, to niestety jak krew z nosa :( uściski.

      Usuń