Patrzę na miasto. Zsiniałe jak usta, zziębłe, palce
otwierają tysiące okien, drzwi.
Samotne wycieczki kajakiem po Shannon.
Szukam jednoczęściowej historii z irlandzkich piosenek.
Przetrzymam ją, odstawię. Człowiek z łatwością podnosi głowę,
udając radość, choć w środku pękają połówki orzecha (z rozpaczą).
Opuszczona pośród znoszonych rzeczy,
marzę o dwóch tygodniach na wsi. Sposób na lęk,
moment, gdy już nie przydusza i odpuszcza.
Odginasz konary, z których opadły liście i nie trzeba rozmawiać.
Widok na kawał świata. Po szelest płuc.
Pamięć ciała.
Pasjonujemy się namiętnością, grymasami wyrwanymi z koszmaru,
po którym szklanka wody smakuje tym wszystkim,
co zjadłaś przed snem.
Zakurzone lub rozstrojone miejsca.
Nieznajomi zaglądają do środka,
przynoszą bułki z masłem, ciemne piwo.
Śmiejemy się z gorszących rysunków w sepii:
w brodzie wysokiego mężczyzny znikają ptaki
z czerwonymi dziobami. Kończymy zwariowaną zimę.
Zamglone słońce próbuje nas dopaść. Bezczelnie.
jeśli stając w oknie potrafisz dostrzec to wszystko - strach pomyśleć, co zobaczyłabyś podchodząc bliżej. podglądam i uczę się, że można widzieć więcej, niż oczami.
OdpowiedzUsuńNieograniczona wyobraźnia - dar i przekleństwo :)
Usuń:-)
OdpowiedzUsuń:)
Usuń