Stoję na szczycie lodowej góry, dryfując w ciepłe rejony. Coś tam się do mnie przebija, wyklucza i ogranicza dopływ słodkiej wody. Wypycha mnie poza schematy i pozostawia w statusie (zaraz wracam). Teraz nie zagłębiamy się w tym, nie dotykamy miejsc styku. Brak mi słów. Oczywiście wiem, że inni mnie nie rozumieją. Nie identyfikuję się z ludźmi wycinającymi lasy, drzewo po drzewie, krok po kroku. Budują swoje utarte potrzeby. Oddają hołd na każde skinienie, intensywnie bezludzcy. Zasada przetrwania dla panów. Gdzieś w tym całym krajobrazie ciągnących się częstochowskich rymów i przydawek, szamba – trwa językowa intensywność szaleństwa. Perwersyjnie w mowie, w retoryce udającej prawdę, opieszałość i wprowadzanie nikczemności jako najwyższej cnoty, jako możliwości penetracji umysłów mas. Zawsze zadawałam sobie pytanie, na czym polega ta papierowa stabilność, produkcja anonimowych jednostek, maminsynków, którzy ostatecznie przyjmują postawy bierne i mediumiczne, impulsywne i subiektywnie szaleńcze.
Robię przerwę. Zbieram muszle, drewno wyrzucone przez ocean. Układam szklane nosorożce na półce, a w wolnym czasie rysuję wieże, przyglądam się wiejskim domom, próbuję transcendentalnej medytacji. Wchodzę do środka, do wyobraźni. W zakamarki i korytarze umysłu. Unikam wpływu innych ludzi, badam własne doświadczenia, eksploruję formy, staję się. W jakiś sposób umysł nie rozpada się od utartych wzorców i jest w stanie mnie opuścić lub przenieść w przestrzeń, gdzie mogę się schronić. W opowiadaniach, które czytam mojej czteroletniej wnuczce, która zadaje pytania na temat ontologii i ornitologii. To bardzo ważny moment w naszym wspólnym życiu i mógłby zainteresować psychologów. Dokładam wszelkich starań, aby odpowiednio wyjść z tej sytuacji i nie zaszkodzić naszym relacjom. W drodze do przedszkola rano powtarza to, co zapamiętała, a córka przepytuje mnie na okoliczności, gdzie roznosi mnie wyobraźnia. Wnuczkę zaś, niepokoi los zwierząt i pada pytanie, czy ożywają. Dla dziecka zrozumienie zmartwychwstania to w praktyce ożywienie zombie. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie wynikające z jej wniosków. W jakim gnieździe tkwi umysł takiego malucha, w jakie kokony się otacza i jak objawia wiedzę, której nabyła? Czasami kurczę się trochę i próbuję podczas wieczornej lektury spokojnie zmienić losy tych zombie.
Słowa otoczone miękkim podniebieniem. Pełne niepokoju i woni wschodzących ziół, których nie roznoszę po wnętrzu wyschniętej rzeki. Przedmioty ulepione z przymiotów, ścieżki wybrukowane wzorami z murów miast, ludzkimi symbolami unosi ciężar lat. Krwawy rok, przez który zmieniam barwę głosu. Przyglądam się płyciznom, niedojrzałości, nie współczuję teraźniejszym. Brakuje przejrzystych miejsc, aromatu przemieszczającego się od wewnątrz. Wchodziłyby w unerwienie dłoni, drzew i odczuwalnie w przestrzeń idiomów o odpowiedniej intensywności. Rozmawiamy o efektywności, odlotach w sytuacje, których nie można ująć, żeby potem oddzielić od siebie.
Nagle ktoś przychodzi i prosi o kilka monet, przyczepia zatrute pędy do nitki wiersza, okalecza ptaki, pszczoły. Ogranicza naszą wytrzymałość. Każdy ból przyjmuje inną formę, w zależności od poziomu wody, którą nam odbiera.
Wyobrażam sobie życie robaczka, który podgryza zielone jabłko. Zamieszkuje w nim, mimo że poza rozciągają się nieskończone światy, pełne doznań i zapachów, przestrzeni. Lasy, doliny i pola. Zawracam językiem wszystkie kolorowe dziecięce światy, wcielam się w nie i zachwycam wizjami i interpretacją baśni. Fascynujemy się jasnymi słowami, prostymi metaforami, a nagle słyszę: Dlaczego nieskończoność się nie kończy?. Wtedy wychodzę poza granice rozumu i proszę dziecko, by zamknęło oczy i spróbowało usłyszeć echo, które odbija się od naszego domu. Chcę pobudzić jej wyobraźnię, aby słuchanie wykraczało dalej, przepuszczało dźwięki, docierało tam, gdzie jest daleko, bardzo daleko. W tej wspólnej podróży zasypiamy bez słów, oczyszczając wyobraźnię, fantazję i przenosząc naszą komunikację na wyższy poziom, w kosmos.
Budzę się i zapisuję wiersz, który wypłynął niespodziewanie z małej szafy albo wydostał się spod łóżka:
Wypływa z domów,
lub może wędruje nieświadomie
i zmienia smaki snów, ziaren,
wszystkiego, przez co przechodzi,
co wyrasta, rozrasta się,
rozciąga i zaplata w sobie.
Czego oczekujesz, kiedy wzywasz
jego imię w próżni?
Upodabniasz się do modlitw
na potrzeby zabawy, nieodgadnionej radości.
Ktoś osiedlił się w wieży,
ukrywa tytuły piosenek pod kamieniami,
bawi się ze mną w chowanego.
Krąży wokół, ale nie mam możliwości
go dotknąć, zrozumieć.
Nadchodzi burza przykrywa
zakurzone skały, nawadnia pola.
Ustawia nas obok ściany, pod drzewami,
zapuszcza się w ziemię, w błoto, grzęzawisko.
Zgina palce, nadgarstki, obolałe łokcie.
Ukrywa się w cieple, w miejscu tuż przy uchu,
w zakamarkach okularów.
Krąży i przygląda się, rysuje znaki,
opowieści.
Nie pozbędziesz się jej.
Otworzyłam okno wczesną wiosną, krąży gdzieś w pobliżu i jest więcej niż sceną, którą przebieram w palcach i demonstruję przestrzeń pomiędzy elementami a emocjami. Ustawiam się w tle, na miejscu obok postaci, która spina fabułę, pokazuje punkt widzenia i zmienia kształty. I tak, począwszy od czytania bajek wieczorem, przez zadania domowe, prace stolarskie, malarskie i rysunkowe, rozwijamy i ulepszamy znaczenia. Po prostu próbuję dostrzec czytelnika, jego kroki, które podjął, aby pomieścić się w mojej interpretacji mitologii gestów: ręce w kieszeniach lub dłonie schowane pod pachami, biodra ustawione do przodu. Spotykamy się wzrokiem. Odtwarzamy pytania, próbujemy patrzeć w jedną stronę, oddychamy tą samą przestrzenią. Do utraty tchu.
Nic nie dodaję, nie zmieniam, wciąż mam nadzieję, bo przechodzę przez jego emocje, pragnienia. Przez park. Przyglądam się, bo wyróżnia się na tle myślowego zamętu. Mógłby nie skracać z drogi, nie zakopywać skórek bananów pod oknem, w ziemi pełnej stworzeń, nie opuszczać mnie, gdy żyję w nim pełną piersią, zrozumieniem, smugą czarnych perfum, kwiatów, które ścinał w każdą pełnię, namiętnie, aż kręciło nam się w głowach. Niestety niewielki skrzep oderwał się i utknął w najczulszym miejscu, wsiąkł w przedramieniu, w kreski liścia ginkgo, w siateczkę czerwonych żyłek, w czerwień cięć, w inną osobę, w jej utratę. W lęk.
Wszystko, czego dotykam, zasypia albo się topi. Powinnam przewidzieć, że w przyrodzie i w umyśle natura tworzy się i materializuje. Z wyobraźni przewrotnie kreuje wieczność, powieści, obrazy, muzykę, potrzebę bycia. Istota, która zamieszkała w szarym ciele, blisko ucha.
Właśnie dlatego dziecko, nieświadome konsekwencji życia, jest najlepszym nagromadzeniem emocji i potrafi w cudowny sposób projektować ciekawość, zachłannie stawać się kimś więcej. Ta transformacja słodkiej substancji rozgrywa się na moich oczach, w snach, w dniach przeszłych i przyszłych.
Dziewczynka patrzy przez okno, wychyla się, przytrzymuję ją za ramię. Wyciąga przed siebie rękę i palcem wskazuje usypisko.
A ja myślę, że mam coś w języku, coś, co dryfuje pomiędzy i przystaje, gęstnieje w zaroślach głosek, które nadają znaczenie obrazom, w zagłębieniach skóry czają się i lśnią, aż przestanę się dzielić domkniętym nawiasem, kropką. Dlatego rozgrywam was na stronach, w szarym ciele wypełnionym innym życiem, lepkim i słodką pozostałością z dawnej siebie, którą akcentowałam intuicyjnie, sprawdzając grunt pod stopami. Z zapożyczonych godzin, ubywających osób odsyłanych w nie-sen. Wyczekiwanie pośród pachnących kwiatów, w pulsującej czerwieni maków. Wełna pręży się od mydła, filcuje pod wpływem wcieranego ciepła. Noc przenika nagość ramion, wszystko co dobre; szalona gdzieś pędzi. Rozpoznaje chmury zanim ludzie wyjdą z domów i podpiszą kartki, listy obecności. Trafiają w wąski otwór, naszkicowany kształt. Czerń człowieka uleciała przez niezapięty guzik. Jeżeli odpowiedziałam coś autentycznego, bliskiego, napisz. Jeżeli się mylę, formułując abstrakcje przy muzyce filmowej, czekam, przecież raz może być inaczej.
Przychodzę tutaj, wypisuję kilka zdań, zostawiam, później wracam, idę. Tak jest lepiej i wtedy zaczynamy rozmowę o zwierzętach:
– Czy dostrzegasz tamte krowy?
Wskazuję palcem w kierunku pastwiska, a ona wychyla głowę, podekscytowana śmieje się i śpiewnie powtarza:
– Krowy jedzą trawę i dają mleko dla dzieci.
Wyjaśniam, że nie tylko dla dzieci.
– Dla mnie, dla Jaśka, dla Haniutki i dla innych dorosłych. A ona ma białe włosy (Haniutka), a ja czarne jak kakałko.
Cieszę się, że zapamiętała nasze wcześniejsze rozmowy, bo mój syn długo był przekonany, że mleko jest w kartonie i od kozy. Jednak kakao wprowadza mnie w zakłopotanie, więc zacieśniam temat.
– Krowy dają kakao? – dopytuję.
– Nie, nie, tylko koniki dają kakao.
Otwieram oczy z niedowierzaniem i zaprzeczam. Tłumaczę, że jest w błędzie, wyjaśniam, że kakao rośnie na drzewach. A ona tylko się śmieje i kiwa nogą, jakby moje wyjaśnienie nie pasowało do jej wizji, więc powtarzam:
– Krowy dają mleko.
Na co dziewczynka szybko i zdecydowanie odpowiada pytając:
– Na kakałko?
Na koniec zostawiam jej smak białej czekolady z liofilizowanymi truskawkami.
O utracie, uldze, dniach wypełnionych tajemnicami i smakiem czarnego sezamu. Sashiko markuję w akwareli, jak leci. Na jasnym bawełnianym tle. W zakamarkach letnich nocy. Zamieszkuję w oddali, żyję ze swoją klęską, po cichu, ograniczając cukier, białą mąkę, różnorodnych głupków.
A ty?
Opowiadasz o rozwielitkach, nitkach falujących tuż nad wodą, wdzierającej się zieleni, która wyradza pleśń, nalot przybywający z oceanu, ubywający grunt odbierany przez fale, pojawiające się znikąd kamienie. Dzikie plaże, do których nie wiedzie ścieżka, żaden ścieg. Przeżywamy cykle, mijamy się w kolekcjach pomiędzy literami i mówisz, że wszystko wyśniłeś – zachodnie wybrzeże, smak wędzonych ryb, festiwal ostryg, ukryty za papierowymi maskami.
❤ przypomniałaś mi, Małgosiu, rozmowy z moją kilkuletnią wnuczką podczas spacerów po lasach, ogrodach i łąkach. Jej pytania o nazwy roślin, o których nie miałam pojęcia, ptasie śpiewy, zbieranie polnych różowych truskawek. I wrzaski sójek, gdy zasypiała. Teraz ma prawie 15 lat. Wciąż rozmawiamy, wspominamy. Jest między nami czułość, miłość i pamięć tamtych spacerów.
OdpowiedzUsuńRelacja babcia/wnuczka jest niezwykła i piękna, wspaniale, że macie więź i tematy do rozmów. ❤
UsuńCzasem mam wrażenie, że w szkole nauczycielki zastępują dzieciom babcie... Bierzemy na kolana, mamy czas, pytamy, co słychać, przypominamy o wycieraniu nosa i piciu wody...
OdpowiedzUsuńTo chyba naturalny proces, nauczycielki i nauczyciele spędzają mnóstwo czasu ze swoimi uczniami, trudno by żadne więzi nie powstały...
Usuńhmmm jakoś sobie ósmoklasisty na kolanach nie wyobrażam ;-)
UsuńT.
Moja wnuczka ma cztery lata, a Kalina raczej ma na myśli dzieci z najmłodszych klas, a nie nastolatki...
UsuńGdzie można jeszcze spotkać takich nauczycieli?
OdpowiedzUsuń25 osób w pierwszej klasie, koszmarne podręczniki i pani stawiająca znaki zapytania.
Ja zdecydowanie szkoły nadal nie lubię.
M
Kalina jest świetna, ale takich Kalin nie ma już w tym oświatowym świecie, rodzynka.
UsuńA szkoda.
Usuńtak, ogromna.
Usuń