Sprawy ojców, do których trudno dotrzeć,
synów, przeciągających ciała w letnich łóżkach i najczęściej obojętnych.
Odnajdują się w słowach, w mowie szeptanej,
z nostalgią i z zaskoczeniem. W cierpkim smaku ginu.
W dymie. W przecieranych oczach. W głębokich spazmach.
Kto jest bardziej uwikłany, a kto tylko obejmuje
odrapane z kory drzewa?
Pociąga nosem, próbuje coś ugrać,
wygrać rundę? Oczekiwanie. To koniec, ty zasrańcu.
To wyżej zalatuje bzdurą, jakąś niepotrzebną historyjką,
wymyśloną na potrzeby małomiasteczkowych płaczek,
mitem miejskim, podawanym z ust do ust albo w palcach.
Chusteczki higieniczne owijają każdy kęs, purpurową literę,
szkarłatny znak, każdego dnia spadają z dębowego stołu
o mocnych nogach bez śladów po kornikach.
Turlają się, idą w zaparte albo przyklejone pod stopami
przenoszą w kawałkach drobiazgi, w plamach.
Roztarte. Stracone w pyle.
Ojcowie. Wymyśleni na potrzeby zimy, bolesnego razu,
zapisywani małymi znakami, ciągiem niepowodzeń.
W gadkach o niczym, o siadaniu na końcu. O rękach
sięgających światła, o celowości życia w ciemnościach,
w cieniu, ukradkiem, z dala od uniesień. Blisko matrycy,
w drobno rozstawionych otworach, w wyciekającej farbie,
w przeniesieniu, bo tak jest zawsze lepiej. W jedną stronę,
w odorze szajsu, który rozpowszechniają w kolejne urodziny.
z nostalgią i z zaskoczeniem. W cierpkim smaku ginu.
W dymie. W przecieranych oczach. W głębokich spazmach.
Kto jest bardziej uwikłany, a kto tylko obejmuje
odrapane z kory drzewa?
Pociąga nosem, próbuje coś ugrać,
wygrać rundę? Oczekiwanie. To koniec, ty zasrańcu.
To wyżej zalatuje bzdurą, jakąś niepotrzebną historyjką,
wymyśloną na potrzeby małomiasteczkowych płaczek,
mitem miejskim, podawanym z ust do ust albo w palcach.
Chusteczki higieniczne owijają każdy kęs, purpurową literę,
szkarłatny znak, każdego dnia spadają z dębowego stołu
o mocnych nogach bez śladów po kornikach.
Turlają się, idą w zaparte albo przyklejone pod stopami
przenoszą w kawałkach drobiazgi, w plamach.
Roztarte. Stracone w pyle.
Ojcowie. Wymyśleni na potrzeby zimy, bolesnego razu,
zapisywani małymi znakami, ciągiem niepowodzeń.
W gadkach o niczym, o siadaniu na końcu. O rękach
sięgających światła, o celowości życia w ciemnościach,
w cieniu, ukradkiem, z dala od uniesień. Blisko matrycy,
w drobno rozstawionych otworach, w wyciekającej farbie,
w przeniesieniu, bo tak jest zawsze lepiej. W jedną stronę,
w odorze szajsu, który rozpowszechniają w kolejne urodziny.
a przecież można mieć jedną parę spodni, kilka koszulek, bieliznę...i siebie samego, dla siebie dla bliskich, bez tego całego szajsu.
OdpowiedzUsuńMożna :) spokojnie i bez presji, nie wychylając się, ot co.
UsuńMocno poruszyły mnie te słowa.
OdpowiedzUsuń:*
Usuńprzysiadam, uśmiech zostawiam
OdpowiedzUsuń:)
UsuńDlatego trzymam się z dala od dużych ilości ludzi, nie lubię hipokryzji :3
OdpowiedzUsuńDla lepszego samopoczucia, chyba nie można inaczej...
UsuńWidziałam dużo pustych domów i smutnych matek z winy ojców.
OdpowiedzUsuńNiestety :(
UsuńNadrabiam, czytam i znowu jestem poruszona.
OdpowiedzUsuńuściski Moniko :)
Usuń