Byłam małą dziewczynką, która w listopadowe słońce zakładała biało-czerwoną sukienkę. Pamiętam materiał: lekko drżący, jakby w nim była pamięć o dłoniach, które ją szyły; pamiętam, że ktoś uśmiechnął się wtedy z troską i z obawą, jakby samemu narodowi też przychodziło się bać. Od trzynastu lat mieszkam gdzie indziej. Emigracja uczy cierpliwości wobec języka: inaczej mówisz o domu, inaczej go przyzywasz. To nie wyparcie, to noszenie go pod skórą, cienką i trwałą jednocześnie. Język polski przychodzi czasem jak zapomniany rytuał: siadam przy nim i rozcieram go ostrożnie, żeby znów stał się czuły. 11 listopada, dzień, który w kraju jest głośny albo milczący, zależnie od ulicy, dla mnie ma wiele głosów. Jest radość i rozczarowanie; jest hymn i szept poetek, które bronią swojej przestrzeni. Jest pamięć o ofiarach i pamięć ciała, rąk, które sypały ziemię na groby, i pamięć oczu, uczyły się czytać mapy z atlasów. Kiedy myślę o kobietach, widzę warstwy. Prababki, odmawiały głośno czułości, bo w głośności była zdrada; przetrwały w cichych rytuałach. Sprzątanie, pieczenie chleba, szycie flag. Widzę ich dłonie: zwapniałe od pracy, miękkie od śpiewu. Widzę te, które pisały listy w świetle lamp, i te, które stały przy łóżkach rannych, te, które w nocy rozmawiały o polityce, jakby każde słowo było granatem, którego rozbuchanie miało szansę zmienić rzeczywistość. Historia kobiet nie jest linearna. To plątanina: emancypacja i powroty do milczenia, prawa na papierze i gorsety codzienności. W tej plątaninie kobiety wymyślały sobie przestrzenie: salony, kawiarnie, stowarzyszenia, szkoły, strychy, zakazane biblioteki. Wymyślały języki, by mówić o miłości i o zdradzie narodu, macierzyństwie i o tym, jak nosić w sobie pamięć bez ołtarza. Polska potrafi być czuła, choć często obok tej czułości stoi zbyt surowe spojrzenie. Potrafi tulić i jednocześnie kąsać; potrafi budować ołtarze z marmuru i niszczyć ogrody. To nie jest sprzeczność do wykluczenia, to jest forma miłości, którą znam i której się boję. Kocham to, co przychodzi z gleby: zapach sosen, brzeg jeziora, lessowe skarpy, od których uczysz się, że ziemia może trzymać pamięć dłużej niż pamięć ludzka. Nie chcę być triumfalna ani czarno-biała. Chcę być w tym wszystkim. W miłości do ziemi i w odruchu odrzucenia, kiedy zaczynają liczyć się tylko kolory i emblematy. Chcę, żeby moje dzieci i wnuczka znały to, co najlepsze: że ojczyzna to nie tylko barwa flagi, ale i opieka, ciepło herbaty, wełniany koc, i prawo do mówienia bez wstydu o bólu. W moich wierszach i tekstach zawsze wraca motyw ściółki: stóp, deptań, liści, tych maleńkich cichych działań, które toczyły życie. Tam jest prawda: nie w wielkich pomnikach, lecz w rękach, które podlewały, w dłoniach, które uczyły alfabetu, w kobietach, które potrafiły przedłużać linie pamięci, nie prosząc o medale. Dzisiaj, jeśli zapytasz mnie o 11-go listopada, odpowiem: to dzień, który zaprosił mnie do bycia podwójnie: córką tej ziemi i obcą na obczyźnie; kobietą, która pamięta sukienkę i jednocześnie uczy się nosić flagę, jak rzecz delikatną, wymagającą opieki, a nie zbroi. To dzień, który każe nam pytać: kogo pamiętamy, komu dajemy słowo, kto ma prawo do historii? A w odpowiedzi będę szeptać: pamiętajmy o dłoniach, które nigdy nie stanęły na mównicy, a mimo to zbudowały dom. Na koniec, małe wyznanie czułości: gdy wracam myślami do Polski, pozwalam jej być i ostrą, i miękką równocześnie. Nie muszę przecież wybaczać jej wszystkiego. Mogę po prostu trzymać swoją miłość tak, jak trzyma się filiżankę gorącej kawy przy zimnym oknie: uważnie, bez teatralności, z czułością i z humorem, który chroni. Ty też tak możesz, jeśli tylko zapragniesz.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz