Glitch nie ma początku. Albo może miał, tylko nie zauważyłam, wszedł tylnymi drzwiami, przylgnął do mnie na uczelni i od tamtej pory towarzyszy jak echo, którego nie da się wyciszyć. Pojawia się w każdej pracy, w każdym obrazie, jakby mówił: nie masz kontroli. I nigdy jej nie będziesz mieć. Glitch to zakłócenie, pęknięcie w tkance dnia. Świat lubi udawać gładkość, harmonię, proporcję ale on przecina tę fasadę, jak zimne szkło w gardle. Płonie magentą na tle czerni, jakby domagał się swojego miejsca w przestrzeni. Nie jest moim sprzymierzeńcem, nie jest też wrogiem jest pasożytem, który uczy oddychać w rytmie zacięć. Bywa, że glitch zamienia się w przedłużoną pauzę, rozwarstwia zdanie na pół, jakby chciał sprawdzić, co zostanie, gdy pęknie sens. Innym razem brudzi, wyciąga spod skóry to, co ukryte, i rozmazuje to po ścianach, aż przypomina podziemne przejście po ulewie. Nieprzewidywalny, ale zawsze wierny. Mówi prawdę tylko wtedy, gdy coś poszło nie tak. Wtedy pokazuje swoje zęby, szumy, migotania, powidoki. Uczy, że piękno i brzydota są fałszywymi kategoriami. Że wszystko jest w ruchu, w rozsypce, w zawieszeniu. Glitch jest opowieścią, która się nie kończy. Można ją odczytywać jak zakłócone nagranie, przeskakując ścieżki, słuchając szmerów pomiędzy słowami. To w tych szmerach kryje się właściwy język, niedoskonały ale prawdziwy.
*skrzyżowanie burzy i purpury, jak zapowiedź uderzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz