środa, 2 lipca 2025

Początek lipca






Sophia wstała dziś o siódmej trzydzieści. Mimo wakacji i innego czasu, który w tej części Polski płynie wolniej, dziecięce ciało trzyma się swoich rytmów. Na tarasie kafle są ciepłe już od rana. Nie trzeba sprawdzać termometru, wystarczy bosą stopą dotknąć brzegu, gdzie cień jeszcze trzyma się poręczy. W tym miejscu piżama w flamingi zdaje się śmieszna, różowe ptaki na białym tle przypominają, że jesteśmy tu tylko na chwilę. Sophia przechodzi przez poranek jak przez znany sen. Czasem przystaje na chwilę i mówi coś po polsku, półszeptem, z zastanowieniem, jakby układała świat z puzzli bez wzoru. Do rzeki mamy ze trzy kilometry, jeszcze tam nie doszłyśmy. Sophia powiedziała kiedyś, że rzeki są jak duchy: płyną, ale nikt nie wie dokąd. Jezioro bliżej, dwa kilometry stąd, ale trzeba znać ścieżkę, ominąć stare brzozy, wejść głębiej w las i wybrać lewą drogę na rozwidleniu. Nie chodzimy tam codziennie. Las przychodzi do nas sam, wystarczy wyjść kilka kroków za dom, by sosny i brzeziny ustawiły się w wachlarz i chłodziły powietrze swoimi szeptami.

Malin jeszcze nie ma. Krzaki zielenieją jakby dopiero przypominały sobie, po co mają owoce. Za to jagoda kamczacka, królowa czerwca, dojrzewa już partiami. Sophia mówi, że te jagody smakują jak smutne śliwki. Ale zjada je wszystkie z dłoni, zanim zdążę się przyjrzeć, która była największa. Sophia miała na sobie kapelusz, który kupiłam jej na Dzień Dziecka. Wkładała owoce do miski, a co trzecią, do buzi. Usta miała czerwone jakby od śmiechu. Pracowała w skupieniu, jakby każda jagoda była jakimś odkryciem, czymś nie do końca oswojonym.W południe zaszyłyśmy się tam, gdzie trawa przechodzi w mech, a świerszcze grają swoje serenady dla tych, co potrafią się zatrzymać. Sophia budowała z patyków i liści dom dla mrówek. Rozmawiała z nimi po cichu, negocjowała warunki najmu.

Mrówczaki będą miały tu swoją szkołę. Ale nie taką nudną, bez ławek. Będą się uczyć latania myślami.

Nie poprawiałam jej, nie śmiałam się. Zapisałam sobie w głowie, latanie myślami, jak się zapisuje ważne wiadomości od świata, który jeszcze nie zdążył być cyniczny.

Byliśmy też na miejskim cmentarzu, odwiedzić prapradziadków. Sophia snuła się między grobami z miną ekspertki od życia po życiu, przystając przy każdej płycie jakby prowadziła wycieczkę po ruinach starożytnego świata. W pewnym momencie oznajmiła z pełną powagą, że zmarłych przyciska się kamieniami, żeby nie wychodzili z grobu, ale że mrówki i tak wchodzą gdzie chcą, bo one się nie boją niczego. Kiwałyśmy głowami z mamą, bo trudno się z tym nie zgodzić. Potem Sophia podeszła do nagrobka, gdzie przyklejone było stare zdjęcie, i długo się wpatrywała. W tym czasie moja córka przysłała zdjęcie z jej bratem, a moim synem, uśmiechnięci, w jakimś nieznanym dla nas miejscu. Sophia spojrzała na nie i nagle się rozpłakała, bo jej mama jest szczęśliwa bez niej. Musiałam jej tłumaczyć, że to nie tak działa, że czas się nie układa liniowo jak domek z klocków, tylko czasem rozchodzi się jak dżem na kanapce, trochę tu, trochę tam, czasem się sklei, a czasem przecieknie bokiem. Śmiałyśmy się potem z moją mamą, że Sophia wyobraża sobie, jak jej mama leży nocami pod kołdrą i wzdycha: gdzie jesteś, Sophie, moje serce jest dziurką w twojej poduszce. A tak naprawdę to Sophia ma talent do dramatów większy niż niejedna artystka – i bardzo dobrze. Każda rodzina potrzebuje kogoś, kto przypomina, że miłość czasem trzeba też sobie opowiedzieć na głos.

Wieczorem podlewałyśmy maliny. Sophia trzymała konewkę obiema rękami, przechylała ją z namysłem, jakby każda kropla musiała trafić tam, gdzie trzeba. A potem uklękła i zaczęła mówić do krzaków: Rośnijcie szybciej, bo ja nie mam całego życia.

Zjadłyśmy pomidory wyhodowane przez pradziadków, słodkie, pękające pod zębami jak soczyste sekrety. Do tego ogórki, jeszcze gorące od dnia, pokrojone w plasterki i posypane koperkiem. Sophia miała na sobie lnianą sukienkę w niebieskie drobne serca. Siadała i wstawała, podjadała i komentowała rzeczy, które zdążyły się jej przez dzień uleżeć w głowie.

Dlaczego niebo tutaj pachnie inaczej niż w Irlandii? – zapytała nagle.

Zamilkłam. Bo jak odpowiedzieć komuś, kto czuje zapach nieba?

Może dlatego, że są tu inne ptaki. I drzewa inne. I mama z dziadkiem zostali tam, więc pachnie tęsknieniem. – powiedziała po chwili sama do siebie i wróciła do ogórków.

Bo tu, wśród łąk i lasów blisko Gwdy, czas też ma wakacje. I nie spieszy się do żadnej jesieni. Wiśnie i czereśnie wciąż dojrzewają w słońcu i już widać w nich głębię koloru. Jemy je z miski w kropki, w cieniu parasola, plamiąc palce i rozmowy. Sophia żongluje pestkami, wypluwa je teatralnie na trawę i mówi, że to nasz codzienny rytuał odpędzania nudy. Dżem z wiśni wysmażyłyśmy wczoraj, wieczorem, kiedy wszystko już przycichło, a powietrze stało się miękkie jak bawełniana koszula. Sophia dodawała cukier łyżkami, na oko, jak to się robi w bajkach. Teraz, kiedy rozsmarowujemy go na chlebie, mówi, że to najpiękniejszy kolor, jaki zna, kolor środka. Prawie przezroczysty rubin. Prawie sen. Zatrzymałam się przy tych słowach. Kolor środka, nie krzykliwy jak czerwień skórki, nie przezroczysty jak sok, który zostaje na palcach. Ale właśnie taki, gęsty, ciepły, uwięziony pomiędzy dziecięcą radością a czymś trudnym do nazwania. Może to kolor wspólnego robienia czegoś, co ma znaczenie tylko tu i teraz. Kolor chwili, której nie da się powtórzyć. Środek dnia, środek dzieciństwa. I może właśnie ten kolor trzeba zapamiętać najmocniej.

A ja? A ja jeszcze nie sięgnęłam po żadną książkę oprócz bajek.

Wczoraj noc przychodziła powoli. Sophia kładła się na łóżku pod baldachimem z prześcieradła, który zrobiłyśmy razem, przypinając rogi do ścian za pomocą klamerek. Z lampki sączyło się żółtawe światło, a na ścianie wirowały cienie od gałęzi. Czytałam jej książkę o kocie, który został detektywem. Ale zasnęła zanim kot rozwiązał pierwszą zagadkę. Przykryłam ją cienką kołdrą w poszewce w lisy, a potem długo siedziałam na tarasie, patrząc jak świat ciemnieje. Dziś mówiła, że boi się ciemnych wód, ale nie boi się samotności. Że cisza jest dla niej jak szklana kula, można przez nią patrzeć i widzieć świat w inny sposób. A ja pomyślałam, że te wakacje są właśnie taką kulą: trochę wykrzywiają rzeczy, ale też sprawiają, że widać to, co w codziennym pośpiechu staje się niewidzialne. Planujemy odwiedzić stare dęby, i inne drzewa. Sophia marzy by spotkać sarnią rodzinę albo lisa, który patrzy z daleka i znika jak sekret. Sophia nie chce iść na wystawę pająków, i nie zamierzam jej zmuszać. Mówi, że pająki mają smutne łapki. Ale za to rysuje ich portrety, z sercami w pajęczynie.

Jej dzieciństwo jest inne niż moje, mniej słów, więcej obrazów. Mniej zabaw z okolicznymi dziećmi, więcej rozmów z mrówkami, trawą i kamieniami. Ale jest w nim tyle samo ważności. Tyle samo zatrzymania. Jutro może pojedziemy nad rzekę. Weźmiemy ze sobą kanapki i butelki z wodą wiśniową. A potem zanurzymy stopy w nurcie, tak długo, aż zapomnimy, że mamy jakiekolwiek kalendarze.



2 komentarze:

  1. Wielce urokliwy tekst. Mówiłem już chyba, że wolę ten styl od tutaj dominującego?

    I tylko nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak można przypiąć baldachim, choćby i z prześcieradła, do ściany za pomocą klamerek. Gruba zagadka.

    Trochę zazdroszczę takiego początku lipca.

    OdpowiedzUsuń
  2. rzeki są jak duchy - znakomite! bardzo lubię te opowieści o światach rosnących w malutkiej głowie i o definiowaniu rzeczywistości tym, co w środku, bez przejmowania się, co dorośli sądzą bądź nie. Będzie miała piękną pamiątkę, jak trochę podrośnie i poczyta o sobie. albo, jak sobie poczytacie we dwie.
    oko

    OdpowiedzUsuń