Niebo miało brzeg podszyty kurzem,
a ślimaki zostawiały na drodze podpisy świętych.
Szłam za matką, trzymając jej rękę jakby była klamką do świata,
który się zatrzasnął.
Nie zadawałam pytań. Były tylko zapachy,
liście pod butami, grzyby z kapeluszami jak spłaszczone księżyce
i głosy sąsiadów, które urywały się nagle,
gdy mijaliśmy ich furtki.
Ojciec uczył mnie rozpoznawać kierunki
na podstawie mchów, ale to było złudzenie,
bo mech rósł tam, gdzie chciał
i tylko śmierć wiedziała, gdzie jest północ.
Pamiętam ławkę z resztką pomarańczy,
zjedzoną do błony, jakby człowiek mógł się przegryźć przez czas.
Zimą woda w rynnie zastygała w głosie, a babcia mówiła,
że nie wolno patrzeć zbyt długo w okno,
bo człowiek może odlecieć razem z parą.
Kiedyś znalazłam w lesie odcisk jelenia
i przez chwilę sądziłam, że to ślad Boga.
Przytuliłam się do drzewa. Pachniało daleką podróżą
i pierwszym głodem. To był ten moment,
kiedy zrozumiałam, że przyroda nas nie pamięta,
i że jeśli kiedyś wrócę tu w popiele.
Liście nie będą wiedziały, czyim imieniem szeleszczą.
Dzieci w szkole rysowały domy, ja rysowałam tunele.
Z jednej strony wchodził człowiek,
z drugiej wychodziło pytanie.
Pan od historii powiedział, że to niepokojące.
A ja tylko nie chciałam znowu widzieć zdjęć
z nieoznaczonymi oczami.
Było we mnie coś czułego jak mleczny ząb,
który wypadł za wcześnie i teraz wszystko czułam mocniej,
smak metalu w chlebie, dotyk światła przez firankę,
drapanie w gardle, gdy ktoś wspominał Auschwitz
i zbyt długo milczał.
Nie wiem, jak uczyć dziecko, że światło może oślepiać,
a wiosna nie przychodzi z gwarancją.
Ale wkładam jej dłoń w moją,
tak jak dziadek wkładał miasto w ciszę,
i szepczę:
To nie są mapy. To są ścieżki, które uciekły z map.
A potem zmywam z niej pył
i pozwalam pszczołom znów zatańczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz