rozmawialiśmy w porze
która nie istniała //
ani dla nas
ani dla pustyni
ani dla oceanów dryfujących z nadmiaru
(nie słyszeliśmy)
nagłówków
ani siebie
ani tego, co było za słabe na znaczenie
wspominałam / (czyli: chciałam przemycić) /
problem z wodą
z miękkością
z tym, że nie mam już wystraczająco grubej skóry
na te wszystkie komunikaty z drugiej strony światła
a ty, słuchałeś
na przekór wszystkiemu
(w tym rozsądkowi i rytuałowi rozkładu)
listonosz wchodził przez błąd architektury
i zostawiał listy od tych, którzy noszą ciężar
jakby był totemem albo resztką metalu
włożoną pod język
by nie zapomnieć imienia ojca
do lata – mówiłam –
aż kwiaty zakwitną płomieniem
na stosach nieprzeproszonych zmarłych
wtedy może coś oddamy
czy jest coś złego w tym
że ciemna zieleń pachnie dla mnie jak blizna?
że burza gra w mojej głowie
na organach, których nikt już nie stroi?
że tandetne kryształy przepuszczają światło
lepiej niż ludzie?
gdybym potrafiła:
posklejać
odbudować
zapomnieć kolejność strat
kobiety nie opadałyby,
jakby kolana były jedynym punktem podporu
zajęłyby miejsce
bez wianków
rysunków
falującej zgody na znikanie
ogród,
ten ogród z wyrwanymi słowami
jest tu
i spacerujesz w nim
boso,
z błędem gramatycznym w ustach
a może do lata nauczysz się mówić:
jestem
bez przepraszania
ironii
tego może jednak nie warto
jeszcze możesz
wzdychać //
jeszcze możesz
prostować ramiona, jakby nic się nie stało
ćwiczysz
jakby to była gimnastyka
na koniec języka
na koniec świata
na koniec tego zdania
gdziekolwiek
(nie znaczy: wszystko jedno)
(tak sobie eksperymentuję, interpunkcję wstawiłam w miejsca konieczne)
No i co ja mogę powiedzieć? Niewiele. Nawet czuję, że nie mam kompetencji, by cokolwiek tu komentować. Ale to z tym metalem pod językiem i imieniem ojca mi się najbardziej podoba.
OdpowiedzUsuń