środa, 14 maja 2025

Dłoń w dłoni

 




To było wtedy, gdy wszystko pachniało inaczej  żywiej, mocniej, z tajemniczym połyskiem niedopowiedzenia. Miałam sześć lat, no może siedem, i byłam u dziadków w Beskidzie, gdzie czas gubił się między sosnami, a światło było inne – bardziej stare, jakby pamiętało więcej niż ktokolwiek z nas.

Chodziłam z dziadkiem Adamem pod Śnieżnicę. Nie mówił wiele, nigdy nie mówił wiele – był raczej ciszą wśród słów innych ludzi. Czasami myślę, że w tej ciszy mieściło się wszystko, czego nie wypowiadało się w domu, we wsi, w kraju. Ale jego dłoń była zawsze blisko, otwarta jak schronienie. Wsuwałam swoją niewielką w jego szorstką, pewną, i wszystko wracało na miejsce, nawet kiedy wiatr zrywał się nagle i trawa zaczynała mówić niezrozumiałym szeptem.

Znajomi dziadka mieli tam ule – wielkie, drewniane skrzynie jak ciche domy. Pamiętam smak miodu – lejącego, jasnego, słonecznego. Dostałam butelkę do ręki, a miód był jeszcze ciepły od dnia. Jadłam palcami, ustami lepkimi od słońca, biegając pomiędzy owcami i dziećmi, których imion już nie pamiętam, ale pamiętam ich śmiech i łąki, które falowały pod nami jak morze. Wysoka trawa zasłaniała świat dorosłych, a ja byłam ukryta – w kwiatowych chmurach, w ostrych liściach, w szczelinach tego lata, które nie chciało się skończyć. Czas był płynny i dziki jak pszczoły, które tańczyły swoje wzory nad głowami.

Na rozwidleniu dróg, tam gdzie kończył się skrót przez łąkę, stała mała kaplica – bielona, z drewna, w której Maryjka miała twarz dziewczynki. Jej policzki były różowe, a oczy zawsze smutne, jakby widziała coś, o czym nie wolno mówić. Zawsze paliły się tam świeczki, a zapach wosku wżerał się w skórę. Ktoś zostawiał tam polne kwiaty, jarzębiny, czasem różaniec z wypłowiałych paciorków. Pachniało snem – nie dało się go opowiedzieć. Światło, wpadające przez wąskie okienko, drżało na figurze, jakby ktoś od środka chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował.

Czasem dziadek prowadził mnie do lasu, gdzie był cmentarz. Taki, którego nikt nie odwiedzał. Krzyże zardzewiałe, ziemia porośnięta bluszczem, tabliczki z zatartymi imionami. Mówił, że tu pochowano tych, co zginęli pod Śnieżnicą, ale nie mówił jak. Zamilknięcie było jak mur. W lesie było cicho, aż za cicho. Nawet ptaki tam nie śpiewały, jakby pamiętały zbyt wiele. Czasem leżał tam kamień, który wyglądał, jak skręcone ciało. Bałam się go dotknąć. Dziadek zawsze wtedy stawał obok, jakby czekał, aż sama zdecyduję, czy patrzeć, czy odejść.

Były w tym dzieciństwie rzeczy niedopowiedziane – kobiety, przestawały mówić na nasz widok, a mężczyźni znikali. Skrzypiące schody, światło gubiące się pod stołem, zapach suszonych grzybów i milczenie, które rosło między jednym a drugim łykiem herbaty. Ale był też dziadek – jego dłonie, plecy, nos czerwony od słońca i twarz zmęczona, ale obecna. I to mi zostało najmocniej – ten lęk, że kiedyś nie zdążę włożyć dłoni w jego dłoń, gdy znowu zerwie się wiatr.

Zima. Padało aż po szyby, ferie zaczynały się od wyprawy na stację. Śnieg sięgał wyżej niż ja, wyżej niż ogrodzenia, był jak miękka ściana czasu. Dziadek wtedy brał mnie na barana i szliśmy do pociągu, który zabierał nas do Chabówki. Miał ciepłą czapkę z wystrzępionym brzegiem i rękawice, pachniały dymem z pieca. Nie pytał, czy jest mi zimno. Wiedział. A ja wtulałam się w niego, czując się bezpieczna, jakby mógł zatrzymać dla mnie cały świat.

Na strych wchodziło się po starej, skrzypiącej drabinie, trzymała się resztkami własnej lojalności wobec domu. W kącie, gdzie światło z okienka padało pod takim kątem, że cząstki kurzu wirowały jak gwiazdy, stała rzeźbiona skrzynia. Drewno miało kolor orzecha, z zakamarkami ciemniejszymi jakby ktoś wlał tam cień. Wzory były misterne – gałązki, ptaki, słońce, jak z dziecięcego snu. Siedziałam obok niej długo, czasem z zamkniętymi oczami, jakbym chciała zapamiętać jej zapach.

W skrzyni leżały książki oprawione w drewniane okładki, ciężkie, pachnące kurzem i żywicą. Nie czytałam ich tak, jak się czyta – literami. Sunęłam palcami po rzeźbieniach, badałam pismo jak ślepcy – zmysłami, intuicją, jakby to było zaklęcie. Wracałam tam w chwilach tęsknoty, jak do świątyni. To był mój sposób, by być blisko dziadka, już po tym, jak odszedł. Po prostu być w miejscu, które go jeszcze pamiętało.

Nie byłam na pogrzebie. Rodzice przywieźli albumy z Auschwitz – oglądałam je w milczeniu. Hałdy okularów, zębów, protez, dziecięce buciki z zaschniętym błotem, fragmenty ciał, których nikt już nie nazywał. Przeglądałam te zdjęcia z bólem, nie miał słów  tylko obraz. Został we mnie na zawsze. Przychodzi w snach, w nieoczywistych momentach. Czasem, gdy patrzę na czyjeś buty. Czasem, gdy zamknę oczy i zobaczę blask metalu w popiele.

Tamten dziecięcy świat kleję z łatek – wspomnienie dłoni dziadka, drewniane litery pod palcami, radość lata i rozpacz śmierci, której nie mogłam zrozumieć. Z rozszczelnionych drzwi, z zapachów i szeptów, z miejsc, gdzie światło drży. Wszystko to było moje. Wszystko było we mnie. I chyba nadal jest.



6 komentarzy:

  1. bardzo bogate życie, w te wszystkie detale, skrawki pamięci i wspomnień. niezwykłe, że aż tyle pamiętasz. a i sposób, w jaki opowiadasz sprawia, że łatwo przenieść się w czasie. nie wiem, czy chciałaś mnie wpuszczać na dziadkowe ramiona, ale spod śniegu nie zobaczyłbym pociągu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasami pamięć wybiera to, co chce widzieć.:)

      Usuń
  2. Lubię to, lubię takie pisanie. Podziwiam pamięć, tym bardziej przez tak zacny filtr przepuszczoną.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Pamięć bywa kapryśna, ale staram się, żeby to, co zostaje, miało w sobie coś cennego. :)

      Usuń
  3. bardzo mnie urzeka Twoje pisanie, pisz Margo...cały czas ciebie proszę, pisz Margo pisz...może wydasz :-)

    OdpowiedzUsuń