poniedziałek, 16 grudnia 2024

Bibeloty

 


Napisałam wiersz o wodzie, o potędze –
rozdrabnia kamień, tapetę,
nowojorskie okna przysłaniające świt.
Z siłą rozrywała kąciki ust,
wydrapywała ślady po białych sonetach,
po tych, które nie rozwinęły skrzydeł –
zostały w cieniu.

Nie było modlitwy, nie było śpiewu,
ale sąsiad zniknął –
zostawił tylko złoto na swoich dłoniach,
złoto, które odbijało światło,
jak rybie łuski, jak rogi nosorożca,
jak kości, które wiatr rozwiał po ziemi.

Zeszłej nocy próbowałam zmyć
lakier, pozostał po wieczorze;
z końcówek palców, z miejsc obronnych,
gdzie schowałam to, czego nie chciałam widzieć.

Papierki w kolorze lapis lazuli,
czy tam wciąż siedzą poeci,
którzy boją się bruzd?

Nie ma tam lęku przed zapomnieniem,
tylko zapach ziemi –
jest moim śladem
w przestrzeniach. Zaczyna kwitnąć.

Z radością odchodzę,
ale jesień życia wciąż jest blisko,
z dnia na dzień zręczniejsza,
jak torf. Oblepia ciało
w sadzawce, aż po brodę.

Nazywamy się imionami prababek.
Nadają kształt snom.
Twarze o ciepłych spojrzeniach;
potępiają nieużytki i miękkie kolana kolegów,
tych, którzy wracają do światła.
Wracają, choć wciąż w sobie,
rysują na ścianach otwory, przez nie wchodzi noc.
Gdzieś tam w polu,
pośród podziałów, selekcji,
tworzą nową rzeczywistość,
z bólu, z resztek, z wymówek.
A gdy zbiorą odpowiednią ilość,
wejdą do ogrodu,
jakby nagość była w tej chwili
największą z tajemnic.

Z walizkami pełnymi sztucznych pereł,
z dykcją – wyuczoną
na każdym zakręcie życia.
Przestraszyłam się, że tak zostanę,
bo znajomi znikają w tym,
co nie wróci,
w tym, co już nie istnieje.
A ja wciąż stoję tam,
gdzie ślady wiatru nie zostają,
gdzie nic już nie jest takie, jak było.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz