Opowieść bez końca, puenty. Mogłaby być zmyślona,
jak czasem ja, kiedy patrzę przed siebie.
Zastanawiam się, ile stworzeń przeszło przede mną. Zwyczajnie
nie dotrzymuję kroku, nie unoszę pragnień,
jedynie kłębek nici ułatwia powrót albo przypomina
o czymś ważnym.
Boję się mocy prosto rozumianej biologii,
a w metafizycznych wątkach roznoszę skazane
na nieskończoność purpurowe cienie utrwalone terpentyną.
Potrafię schwytać ulotne słowa, zatrzymać je w centralnym punkcie
i użyć jako środek ciężkości. Umiałabym nawet uwikłać byt,
gdyby coś z tego wynikało, gdybym nie musiała schodzić na ziemię,
ryzykować życiem. Każdego dnia leczyć relacje, osadzać sny,
myśli w naturze.
Doświadczać troski, być obecną w mchu,
w różowych kwiatach, które kwitną w maju na brzuchach klifu.
Beznadziejnie macać dłonie.
Znów być datowaną do przydatności.
Małgosiu, dziękuję! Piękny tekst!
OdpowiedzUsuńProszę, to miłe.
UsuńPrzepiękny, kobiecy, bardzo mi bliski tekst. Dziękuję.
OdpowiedzUsuń:* miej przyjemność.
UsuńŁadnie doświadczasz tego świata :)
OdpowiedzUsuńJeżeli o to chodzi, wciąż mam wątpliwości :( uściski.
UsuńWątpliwości są jak najbardziej wskazane. Ja im dużo zawdzięczam :)
Usuń