czwartek, 22 grudnia 2016

Gniazdo II - rozmawiam z Tadeuszem Baranowskim



Małgorzata Południak: Naszą poprzednią rozmowę zakończyłeś zdaniem: (...) Może o tym następnym razem, jeśli ma to jakiś sens. Oczywiście, że ma sens. Dostałam mnóstwo zapytań, kiedy ukaże się kolejna część. Wracając do czasu szkolnego, do egzaminu. Zagrałeś na nosie egzaminatorom i co zrobił Twój tato?

Tadeusz Baranowski: Wracam do „muzycznego” wątku. W Lublinie, oprócz bezpłatnej, oczywiście państwowej szkoły muzycznej, funkcjonowała także państwowa, ale chyba płatna, średnia szkoła muzyczna. Tak więc po oblaniu egzaminu z fortepianu w szkole podstawowej, zdawałem egzamin osobno do męskiego gimnazjum im. Stanisława Staszica oraz, nie bardzo pamiętam, jak to było, również osobno, dzięki staraniom mojego ojca, zacząłem uczęszczać do liceum muzycznego na dalszą naukę gry na fortepianie. Chciałbym tu powiedzieć, że nie byłem jakimś debilem nienawidzącym muzyki. Muzykę lubiłem, lubię, słuchałem jej i słucham całe życie, ale jako krnąbrny smarkacz, zawsze robiłem tylko to, co lubiłem najbardziej. Nie znosiłem przymusu, i to mi pozostało na całe życie. Ojciec, raz na kwartał, po każdej wywiadówce, na które chodziła moja matka, stawał się prężnym ramieniem sprawiedliwości i ja byłem przygotowany na ten okresowy dopust boży. Wiedziałem, że to będzie musiało nastąpić, minąć i tak do następnego razu. Być może podświadomy lęk przed tym naszym pięknym światem krystalizował się we mnie w tamtym okresie. Ten lęk noszę w sobie bezustannie, tłumiłem go na różne sposoby, miał – i wciąż ma – wielki wpływ na moje dorosłe życie. Dzisiaj ojca rozumiem, ale nadal mam w sobie to, że próby przymuszania mnie do czegoś siłą wywołują ataki gniewu i buntu. Sprawę gry na fortepianie załatwiłem szybko. Któregoś razu w akcie desperacji pokaleczyłem sobie przed lekcją muzyki opuszki palców prawej ręki. Dopiero wtedy nastąpiło otrzeźwienie i dano mi spokój z przygotowywaniem do roli wirtuoza. A ja, już jako uczeń liceum ogólnokształcącego, zacząłem grać jazz tradycyjny w szkolnym zespole jazzowym, założonym wraz podobnymi do mnie osobnikami. I to była wtedy moja prawdziwa druga pasja. O czym wspomnę może później, bo to, jak na tamte czasy, było prawdziwą przygodą. Przygodą, która miała swoje plusy i minusy. Mój ojciec zaszczepił we mnie dwie rzeczy: miłość do przyrody i absolutnie perfekcyjne wykonywanie pracy. Praca dla ojca była rzeczą najważniejszą i tak też stało się ze mną. Z oczywistą szkodą dla mojego późniejszego osobistego życia rodzinnego. Przymus doskonale wykonywanej pracy, lub tylko dążenia do tego, aby była perfekcyjnie wykonana, stał się, można powiedzieć, moim natręctwem. Potem, po każdej takiej „orgii pracy”, musiało nastąpić jakieś rozładowanie, ucieczka od wszystkiego. Miałem bezustanne poczucie uciekającego czasu. Mam go całe życie. W latach pięćdziesiątych wykonanie rzeźby w marmurze to było wyzwanie na miesiące, jeśli nie lata. Nie było takich narzędzi, możliwości ułatwienia sobie pracy jak dzisiaj. Do pracowni ojca przywożono dwustukilogramowy głaz z pola, który on najpierw obkuwał do właściwej formy miesiącami, potem szlifował ręcznie do gładkości, a później, znowu miesiącami, polerował szmatką do połysku. Trudno się dziwić, że takich rzeźb pozostało kilka. Te, które robił w glinie, odlewy z gipsu i z innych dostępnych wtedy materiałów, były nietrwałe, poprzepadały i ulegały zniszczeniu. Zostało po nim niewiele rysunków i trochę prac w muzeum na Zamku w Lublinie. O perfekcjonizmie ojca niech świadczy taki przykład. Bardzo rzadko (niestety musiał) wykonywał prace zlecone. Jedną z nich była renowacja i naprawa zniszczonej średniowiecznej sztukaterii pod sufitem w sali kościoła. Elementy ozdobne, całkowicie przegnite, należało odtworzyć do stanu pierwotnego. Było tego kilkadziesiąt metrów bieżących ornamentów. Ojciec, żeby naprawa była trwała, nie reperował tego zwykłym gipsem, ale kupował w aptekach gips dentystyczny. Myślę, że wszystko wokół ulegnie kiedyś zniszczeniu, ale ten gips pozostanie na następne wieki. Robił to z cierpliwością i pietyzmem starego zegarmistrza. Długo i powoli. Więc gdy już byłem studentem ASP, przyjechałem kiedyś do Lublina i postanowiłem przyśpieszyć te prace i mu pomóc. Gdy już wlazłem na rusztowania, zadufany w sobie, na jego oczach odtworzyłem głowicę kolumny w bardzo krótkim czasie, próbując udowodnić, że można to zrobić równie dobrze, ale znacznie szybciej. Ojciec, który w tym samym czasie robił coś obok, pokiwał głową, nic nie mówiąc. Byłem z siebie wtedy bardzo dumny. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się od matki, że gdy zlazłem z rusztowania, ojciec, nie dowierzając, że coś takiego można zrobić dobrze w takim krótkim tempie, rozwalił moją robotę i zrobił ją jeszcze raz, po swojemu. Nigdy mi o tym nie powiedział. Myślę, że dzisiaj, robiąc tygodniami obrazy, które są niezwykle trudne w wykonaniu, nie poddaję się jednak, czerpię z tamtych doświadczeń. Przecież mógłbym ten obraz zrobić w kilka dni, jednak sumienie nie pozwala mi na omijanie trudności dla wygody. Tracę w związku z tym masę czasu, ale nie potrafię inaczej.


Ja gram

Ale rozbił ten ornament, bo uznał, że nie będzie trwały? Każdy proces kształtowania wiąże się z buntem. Ty w tym wszystkim łapałeś jednak dystans. Wydaje mi się, że proces twórczy, o którym opowiedziałeś, jest dzisiaj czymś niezwykłym i niespotykanym. Przyglądam się ludziom, jak szybko żyją, nie przykładając się do tego, co robią. To do niczego dobrego nie prowadzi. Ale wracając do szkoły i pasji – dobrze się bawiłeś, grając w zespole jazzowym?

Dlaczego rozbił zrekonstruowany przeze mnie fragment ornamentu, nie wiem. Może rzeczywiście zrobiłem coś nie tak, a może po prostu nie był przekonany, że można było tę pracę wykonać dobrze, poświęcając jej mniej czasu niż on by go na nią poświęcił. Faktem jest, że nie chcąc deprecjonować mojej wiary w siebie, wykonał ornament ponownie, po swojemu. Od początku naszej rozmowy mówię wiele o ojcu, który pomimo, że był wiecznie nieobecny w domu i od świtu do nocy przebywał w tym samym budynku szkolnym, bo w nim pracował i tam właśnie mieszkaliśmy, miał jednak, jak widać, na mnie wielki wpływ. Nic nie wspominam o mamie, która podporządkowała się takiemu stylowi życiu w naszym domu. Dbała o to, żeby w tych trudnych czasach wszystko w miarę normalnie funkcjonowało, mając niewielkie możliwości finansowe, bo dysponowała tylko nauczycielską pensją ojca. On cały swój czas poświęcał działalności pedagogicznej i jak ognia unikał wykonywania chałtur. Pomimo że miał takie możliwości. Była bieda, ale każdego ranka wychodziłem do szkoły w jedynej, jaką miałem, pranej codziennie, czystej i wyprasowanej białej koszuli oraz w jedynym wyprasowanym granatowym garniturku. Bo biała koszula i granatowy garniturek z tarczą na ramieniu stanowiły też jedyny obowiązkowy ubiór, w jakim można było wówczas przychodzić do szkoły. I rano, w drzwiach szkoły, stał jakiś nauczyciel (przeważnie od przysposobienia wojskowego). Stał i sprawdzał wygląd przychodzących uczniów, a przede wszystkim, czy przyszyta jest do rękawa tarcza z nazwą szkoły, co było obowiązkowe. Ewentualnie, jeśli to był belfer od PW, sprawdzał też, czy uczeń nie ma zbyt długich włosów, co było oczywiście dla mnie najgorsze. Gdyż zawsze nosiłem dłuższe włosy niż inni chłopcy i nie chodziłem do fryzjera. Już w liceum strzygli mnie koledzy z Liceum Sztuk Plastycznych, z którymi nawiązałem siłą rzeczy, mieszkając w szkole, jakieś kontakty. Długie włosy i niechodzenie do fryzjera zostały mi do tej pory, co zresztą widać. Oprócz dbania o mój wygląd mama dawała mi co rano do ręki kilka złotych, abym sobie kupił coś do zjedzenia. A ja zasuwałem od razu z uzbieranym w ten sposób kapitałem do sklepu filatelistycznego, który był po drodze do szkoły, by zakupić sobie nowe znaczki przyrodnicze.

Wracając do tego zespołu jazzowego. Pierwszą prawdziwą przyjaźń koleżeńską nawiązuje się przeważnie w szkole. Miałem takiego kolegę, właściwie przyjaciela, w podstawowej szkole muzycznej. Pomimo że nasze drogi w życiu dorosłym się rozminęły, pozostał on na zawsze tym jedynym, prawdziwym szkolnym kolegą. Zmarł w ubiegłym roku po ciężkiej, niespodziewanej chorobie, ale pod koniec jego życia, nawiązaliśmy jeszcze ponownie kontakt. Nazywał się Jurek Dunin Kozicki. Jurek razem ze mną opuścił podstawową szkołę muzyczną i dostaliśmy się do tego samego Liceum Ogólnokształcącego. Właściwie to dzięki Jurkowi i jego ściągawkom, przekazywanym mi w zakręconym wiecznym piórze podczas egzaminu, zdałem do tego liceum egzamin z matematyki. Jurek marzył o grze na perkusji i w liceum te jego marzenia zaczęły się spełniać, gdyż jego ojciec mu tę perkusję kupił. Nie było to wtedy takie proste. Ponieważ jedyny producent tego instrumentu był w Łodzi i tylko u niego istniała możliwość jego nabycia. Jurek grał również bardzo dobrze na trąbce. I tak się jakoś złożyło, że w tym samym czasie w liceum pobierało nauki dwóch innych uczniów, mających kontakt z muzyką na niezłym poziomie. Jeden grał na klarnecie, drugi na puzonie. Tak więc: ja – fortepian, Jurek – perkusja i trąbka, koledzy – klarnet i puzon. W ten sposób stworzyliśmy komplet do zespołu grającego jazz tradycyjny. Zresztą wtedy każdy z nas grał przeważnie na dwóch instrumentach i były możliwości robienia roszad. Tej muzyki mogliśmy wtedy słuchać tylko w marnym odbiorze z Radia Luxemburg. Łapaliśmy ją na falach krótkich i pośród trzasków i zaników melodii, chłonęliśmy to, co można było usłyszeć. Słuchaliśmy i graliśmy potem te tradycyjne, znane kawałki tylko ze słuchu. Tak powstał nasz szkolny zespół jazzowy, który powoli zaczął zdobywać uznanie w oczach nauczycieli i w prowincjonalnym lubelskim środowisku. Nasz prestiż w pewnym momencie tak wzrósł, że niespodziewanie Lubelska Rada Narodowa (czy jak ją tam wtedy nazywano), postanowiła wysłać nas, jako reprezentantów miasta, na pierwszy festiwal zespołów jazzowych w Opolu i my tam zajęliśmy niespodziewanie trzecie miejsce. Do mnie zaś w trakcie „koncertów” w Opolu przychodzili członkowie zespołów z innych miast, pytając, gdzie będę zdawał egzaminy na studia, gdyż są zainteresowani współpracą ze mną jako pianistą. Chodziłem wtedy do dziesiątej klasy i był jeszcze przede mną rok liceum. Grałem ragtime, pewnie na dzisiejsze czasy naiwnie, ale z wielką pasją. Po powrocie do Lublina w Radzie Narodowej odbyła się wielka feta.

Pisałem o radościach i „smutkach” tego grania. Dwa słowa o tym. Raz na jakiś czas w szkole organizowane były dla poszczególnych klas potańcówki i wieczorki zapoznawcze. Ponieważ moje liceum było liceum męskim, zapraszano więc „równoległą” klasę żeńską, z lubelskiego żeńskiego liceum. Wtedy nasz zespół przygrywał na takich imprezach. I wychowawcy poszczególnych klas, które miały akurat taką potańcówkę, przychodzili do nas z pytaniami, czy możemy im zagrać tego dnia. Kiedyś więc przeholowałem i nauczycielce od matmy, była wychowawczynią innej klasy, u której miałem akurat dwóję z tego przedmiotu, odpowiedziałem bezczelnie, że z powodu tej złej oceny mój ociec z pewnością nie pozwoli mi grać, tylko każe się uczyć. Ojciec oczywiście o ocenie nic nie wiedział i gdy wróciłem do domu, dostałem w skórę. Ponieważ pani nauczycielka w dobrej wierze zadzwoniła do niego, aby powiedzieć, że nie jest z tą matematyką u mnie tak źle, ja się z tej dwójki wyciągnę i żeby pozwolił mi zagrać. Do pozytywów grania na wieczorkach zapoznawczych zaliczam jednak naszą wyjątkową pozycję wobec zaproszonych do nas młodych dam, możliwość oceny aktualnej sytuacji damsko-męskiej na parkiecie i „obcinanie” z podestu auli co piękniejszych osobników płci odmiennej, które z równym zainteresowaniem „obcinały” nasz „zespołowy czteropak”. Minusem było jednak to, że grając, nie miałem możliwości zaprosić dziewczyny do tańca. Ale ja wtedy i tak nic o życiu i „tych sprawach” nie wiedziałem i sama wymiana spojrzeń między mną i potencjalną wybranką, powodowała powstawanie nieznanych dotąd dreszczy. I tak, dzięki jazzowaniu, poznałem moją późniejszą, pierwszą licealną miłość.

Czyli jesteś w dziesiątej klasie. Grasz w zespole na klawiszach. Masz kłopoty z matematyką, ale radzisz sobie, bo przecież życie uczy najróżniejszych metod dochodzenia do celu. A wiesz, że w Irlandii wciąż obowiązują mundurki, białe i błękitne koszule, krawaty i krótkie włosy?! Jak się zatem wymigałeś z tego nieustającego upominania: „Jutro masz mieć krótkie włosy”? Pieniądze przepuszczałeś na znaczki, co jeszcze przepuszczałeś? Czy rodzice byli zadowoleni, że grasz jazz? A Jurek Dunin Kozicki? Długo razem graliście? 

Do liceum zdawało się po ukończeniu siedmiu klas szkoły podstawowej i nauka trwała jeszcze cztery lata. Z matematyką problem był taki, że nie potrafiono mnie jej uczyć i pokazać mi, że matematyka (płeć żeńska) jest także nauką piękną i tajemniczą. I jest kluczem do zrozumienia wszechrzeczy. W latach pięćdziesiątych była oczywiście inna, o wiele prostsza matematyka niż teraz. Szkołę podstawową kończyłem ze znajomością tabliczki mnożenia, ułamków w układach piętrowych i początków algebry. W pewnym momencie nawet zacząłem odczuwać jakąś przyjemność w rozwiązywaniu tych zagadek (szczególnie trygonometrii), ale nie miałem szczęścia do nauczycieli od tego przedmiotu i zaczęły powstawać luki. Luki w znajomości tego przedmiotu to coś, czego nie można było nadgonić, jeśli się nie było na bieżąco. Czym większe powstawały zaległości, tym bardziej traciłem zainteresowanie matematyką. Do liceum zdałem tylko dzięki temu, że na egzaminie, w pustym wiecznym piórze, Jurek Kozicki podał mi wkręcone na rolce papieru rozwiązanie ułamków piętrowych. Były to chwile zabawne i pełne grozy, gdyż ławki podczas egzaminu były od siebie oddalone, a między rzędami przechadzali się nauczyciele, pilnujący, aby takie rzeczy się nie zdarzały. Groza zaś polegała na tym, że Jurek omyłkowo napisał mi tylko licznik ułamka piętrowego, bez mianownika. Ponownie więc musiałem podać mu puste wieczne pióro, aby napisał ten mianownik. Moje ponowne wstanie z ławki, przejście z mojego rzędu ławek do rzędu, w którym siedział Jerzy, wzbudziło już zainteresowanie nauczyciela. Wziął to pióro do ręki, ale na szczęście go nie rozkręcił. Kto wie, może doskonale wiedział, co jest grane, ale wykazał się zrozumieniem. To bardzo prawdopodobne, w każdym razie Jurek musiał mi to pióro jeszcze raz podać. Szczęśliwie się udało, dopasowałem licznik do mianownika i zdałem egzamin do Liceum imienia Stanisława Staszica w Lublinie. Potem miałem problemy ze wszystkimi przedmiotami, które zahaczały o wzory i matematykę. I z astronomią, która mnie pasjonowała, ale znowu wykorzystywała te nieszczęsne matematyczne wzory. Fizyka, chemia, dopóki omawiano więcej zjawisk przyrodniczych, było dobrze, gorzej się robiło bliżej tablicy Mendelejewa. Odpuściłem całkowicie próby nadrabiania zaległości. Rano przybiegałem wcześniej do szkoły, Jurek dawał mi swój zeszyt od matematyki z rozwiązanymi zadaniami domowymi. Nauczyciele w szkole zastanawiali się nad tym, jak to jest, że ja tak świetnie odrabiam zadania domowe, mam piątki z klasówek (Jurek), a przy tablicy znika cała moja wiedza matematyczna. Doszli do wniosku, że po prostu jestem bardzo nerwowym, wrażliwym chłopcem i spalam się psychicznie przy odpowiedzi. Dyrektor liceum i mój nauczyciel tego przedmiotu, po maturze powiedział mi wprost, że doskonale wiedział, że na przyszłych studiach już nigdy więcej z tym przedmiotem nie będę miał do czynienia i tylko dlatego dał mi na maturze trójkę z matmy. Nie było to do końca tak planowane, bo chciałem zdawać na architekturę i nawet złożyłem papiery na politechnikę w Warszawie, ale mój ojciec, po tej diagnozie nauczyciela, nie pozwolił mi pojechać na egzamin i miałem rok przerwy. W tym czasie przygotowywałem się już do egzaminu na Akademię Sztuk Pięknych. Miałem sporo czasu, chciałem być malarzem. Chodziłem po Lublinie ze szkicownikiem na pobliski targ rolniczy. Okoliczni rolnicy przyjeżdżali konno wozami drabiniastymi wraz ze swoim urobkiem, a ja próbowałem szkicować te scenki rodzajowe. Było to świetne miejsce do takich ćwiczeń. Albo z blejtramem naciągniętym płótnem i kasetą z farbami olejnymi chodziłem po obrzeżach miasta, by malować pejzaże. Ojciec się poddał. Początkowo postanowił, że „za karę” (?!), będę przez rok czeladnikiem u stolarza. Ponieważ mieszkałem w Liceum Sztuk Plastycznych, którego on był dyrektorem, w porozumieniu z nauczycielką od malarstwa, pozwolił mi od czasu do czasu uczestniczyć wspólnie z uczniami tej szkoły w zajęciach. Dzieliła mnie wówczas od nich, jak się szybko zorientowałem, przepaść nieumiejętności i niewiedzy. Ale nikt ze mnie nie kpił. Może przez grzeczność. Malowałem, podglądając prace bardziej doświadczonych kolegów. Jurek zaraz po maturze pojechał do Warszawy i bez problemu dostał się na Politechnikę. Zaczął też grać na perkusji ze znanymi już wtedy w Polsce zespołami grającymi jazz tradycyjny. Gdy po roku dostałem się na ASP i wieczorami w Stodole dołączałem, aby z Jerzym i z tymi zespołami próbować gry na pianinie, wyraźnie nie nadążałem ze swoimi umiejętnościami. To było przykre, jednak już wtedy czułem się bardziej związany z Akademią, a grałem jeszcze przy innych okazjach, o czym może będzie możliwość wspomnieć. Z Jurkiem po jakimś czasie straciłem kontakt i dowiedziałem się, że porzucił polibudę na rzecz nauki gry na perkusji. Zdał na studia muzyczne, by grać profesjonalnie na tym instrumencie. Jak już wspomniałem, Jurek zmarł w ubiegłym roku. Przed jego śmiercią wielokrotnie rozmawialiśmy przez telefon. Snuliśmy różne plany, jak to zwykle bywa, nierealistyczne. Muszę jeszcze wrócić do Liceum w Lublinie. I wybacz, że jeszcze będę wracał. Bo jednak była tam pierwsza miłość i pierwsze zawirowania polityczne, których wtedy jeszcze nie rozumiałem, a przecież tamte czasy miały wpływ na nasze życie. Z przedmiotów humanistycznych szło mi o wiele lepiej niż z matematyki. Kiedyś w trakcie lekcji polskiego musiałem przy tablicy opowiedzieć ostatnio zadaną obowiązkową lekturę. Dostałem za opowiedzenie tej lektury ocenę bardzo dobrą. I moja wspaniała nauczycielka, pani Jedynak, powiedziała, że dostałem taką ocenę tylko dlatego, że ona nigdy w życiu nie słyszała, aby ktoś tak pięknie opowiedział książkę, której nigdy nie przeczytał. W szkole podczas lekcji miałem na ławce poustawiane butelki z tuszami, pędzelki, farbki, papiery. Nauczyciele mi tego nie zabraniali i twierdzili, że się lepiej skupiam na lekcjach, gdy rysuję i maluję. Wtedy też, dzięki znajomości z kolegą z Warszawy, który „przejściowo” uczęszczał do mojej klasy, miałem sprowadzane z MPiK-u francuskie pisma komiksowe, („Vaillant”), które zbierałem i usiłowałem z nich kopiować drukowane tam rysunki. Gdzieś nawet w domu pałęta się zeszyt z tymi rysunkami.

Do pierwszej miłości jeszcze wrócimy. Czyli komiksy przyszły do Ciebie jeszcze w liceum? 

Komiksy przyszły do mnie dużo wcześniej, jeszcze w szkole podstawowej. W Lublinie ukazywała się gazeta codzienna „Kurier Lubelski” i w niej na ostatniej stronie nieśmiało zaczęto drukować kilkuobrazkowe paski komiksowe. Czarno-białe, dosyć naiwne. Wycinałem je, kolorowałem i wklejałem do zeszytu, robiąc z nich coś na kształt książeczki. Nie było to jednak jakieś szczególne pasjonowanie się tym gatunkiem. W domu dominowało raczej zainteresowanie przyrodą i – siłą rzeczy – sztuką. Akwarium i hodowla trudniejszych gatunków ryb egzotycznych przynosiły mi wówczas większą satysfakcję i dawały namiastkę kontaktu z nieznanym światem. Nie było też wtedy jakichś szczególnych form rozrywki, chyba że przyjeżdżało do miasta wesołe miasteczko z karuzelą. Zainteresowanie przyrodą przejawiałem od zawsze. Kiedyś przyniosłem do domu liść wierzby, na którym były złożone jajeczka, jak się później okazało, ćmy, zawisaka topolowca. Z tych jajeczek wyhodowałem kilkadziesiąt motyli, obserwując ich cały cykl rozwojowy. Najpierw były malutkie gąsieniczki, które codziennie karmiłem świeżymi liśćmi wierzby. Gąsienice rosły w oczach, by po krótkim okresie osiągnąć wielkość palca wskazującego. Były jaskrawozielone, z błyszczącymi kolorowymi paskami po bokach i wielkim jak u nosorożca rogu na odwłoku. Potem przepoczwarzały się w podłożu dużej miednicy, w której mieszkały, by w końcu wydostać się z poczwarek jako piękne młode ćmy. Komiks wrócił do mnie w liceum. Po stalinowskiej odwilży i powrocie Gomułki, nastąpiło lekkie „poluzowanie”. Gazety przez pewien czas pozwalały sobie na więcej. Ukazał się wtedy tygodnik „Dookoła Świata” i w nim też była zamieszczana przez jakiś czas strona z komiksem. W 1957 roku zaczęła się ukazywać prawdziwa gazeta komiksowa pt. „Przygoda”. W zasadzie prawie czarno-biała. Bardzo byłem zafascynowany i ją zbierałem. Ukazywała się dwa lata i została zamknięta, bo po względnych luzach politycznych znowu zaczęły wracać i dochodzić do głosu „jedynie słuszne siły”. Ze znaczenia buntu robotników w Poznaniu niezbyt sobie wtedy zdawałem sprawę. Polityki, mając jedenaście lat, nie rozumiałem. Po raz pierwszy zobaczyłem, jak to działa, będąc uczniem pierwszej klasy szkoły podstawowej w Zamościu. Każdy dzień rozpoczynał się w niej apelem przed lekcjami, na którym wszystkie dzieci odśpiewywały Naprzód, młodzieży świata i myślałem, że tak ma być. Pierwszego małego szoku doznałem w dniu śmierci Stalina. W tym dniu, na apelu, dyrektorka szkoły tarzała się przed zdumionymi dziećmi we łzach po podłodze, demonstrując miłość do generalissimusa i swoją niezmierzoną rozpacz po stracie dyktatora. Albo też swoje przerażenie, co się stanie z nią i ze sługusami tamtego systemu. Dedykuję to tym wszystkim, którzy, rozpasani polityką, zachłyśnięci władzą, myślą, że władza to coś, co jest im dane na zawsze. I nigdy nie poniosą konsekwencji swoich podłych czynów. Otóż nic nie jest dane na zawsze i być może oni będą się też kiedyś jeszcze po podłogach tarzać. Gdy wróciłem do domu i opowiedziałem o tym wydarzeniu mojej mamie, ta powiedziała krótko: „(…) wreszcie s… zdechł”. O terrorze stalinowskim w domu się nie mówiło, ludzie milczeli ze strachu o wszystko. Mój ociec pracował wówczas przez jeden rok w Liceum Sztuk Plastycznych w Zamościu. To były takie czasy, jak sobie przypominam, że moja matka czekała na powrót ojca do domu, aby wziąć jego buty i pójść do sklepu po jakieś zakupy. Bo nie miała własnych. W Zamościu, pod koniec lat czterdziestych, ojciec dostał zlecenie zrobienia jakiegoś pomnika „utrwalaczy władzy ludowej”. To „zlecenie” przyszło do ojca szkoły prawdopodobnie z UB. Pamiętam, nie było możliwości odmówienia, wybór był następujący: wykonać zgodnie z żądaniem albo wylądować w więzieniu. Lub jeszcze gorzej. Pomnik stanął w zamojskim parku przed jakimś świętem państwowym i ojciec go robił dzień i noc, aby zdążyć. I pamiętam, jak w przededniu tego „święta”, po skończonej robocie, wrócił skonany późnym wieczorem do domu. Usłyszeliśmy w domu straszny huk. I ojciec powiedział, że chyba ten pomnik został właśnie wysadzony w powietrze przez ciągle jeszcze istniejące w tamtych okolicach grupy partyzanckie. Tak się rzeczywiście stało. Nie widziałem tego pomnika.

Po pięćdziesiątym szóstym roku chodziłem do dziewiątej klasy liceum w Lublinie i nagle pojawił się w niej nowy kolega z Warszawy. Jego ojciec, służbowo przeniesiony do naszego miasta, był jakimś wysokiej rangi urzędnikiem partyjnym i ciągle utrzymywał kontakty ze stolicą. Wtedy przywożono mi z Warszawy to francuskie pismo komiksowe, kupowane MPiK-u. Byłem nim rzeczywiście zafascynowany, miałem wszystkie numery i poświęcałem dużo czasu na próby naśladowania publikujących tam francuskich rysowników humorystycznych. Cały ten zbiór, wraz z „Przygodą”, został zniszczony przez ojca za karę za zaniedbywanie się w nauce. Ale wiele lat później, gdy już rysowałem komiksy do gazet, ojciec nie mógł sobie darować tego, co zrobił. W tajemnicy przede mną wycinał moje komiksy drukowane w „Świecie Młodych”, „Relaksie”, „Razem” i chował do specjalnych teczek. Był bardzo chory i widać pogodził się z faktem, że żaden artysta ze mnie nie będzie.

Po pięćdziesiątym szóstym roku do szkoły wprowadzono religię. Weszła ona do szkoły śmiało i nagle cały personel szkoły okazał się bardzo religijny. Przynajmniej tak to wyglądało. Tak więc po pierwszym półroczu wszyscy uczniowie mieli obowiązek uczestniczyć w dwutygodniowych rekolekcjach, które odbyły się w jednym z największych lubelskich kościołów. Zarządzono dwutygodniową przerwę w zajęciach szkolnych. Chodziliśmy codziennie rano i po południu na msze i kazania. Stojąc po kilka godzin dziennie, wysłuchując tych kazań, popadałem w coraz większe przerażenie, gdyż wszystko pasowało do mnie jak ulał. Wiedziałem już z całkowitą pewnością, że czeka na mnie tylko Lucyfer, piekło, smoła i męki piekielne. Ciągle byłem jeszcze niewinnym chłopcem, absolutnie nic o życiu niewiedzącym, a tu takie rzeczy… Wracałem wieczorem do domu przepełniony uczuciem grozy, przypominając sobie bezustannie grzeszne myśli i uczynki. Modliłem się wieczorami, prosząc Boga o przebaczenie. Po pierwszym tygodniu rekolekcji była pierwsza obowiązkowa spowiedź dla wszystkich. Nigdy jej nie zapomnę. Paliłem się ze wstydu i strachu. Ja, który nie miałem o niczym pojęcia, nic niewiedzący o życiu ludzi dorosłych, zero o sprawach seksu, zacząłem się właśnie o tych sprawach dowiadywać z konfesjonału. Zostałem szczegółowo odpytany przez spowiednika na temat rzeczy, których zupełnie nie rozumiałem, a mogłem się tylko czegoś tam domyślać. Na dodatek te pytania, czy lewą, czy prawą ręką… Okazałem się strasznym grzesznikiem, dostałem ciężką pokutę na kolejny tydzień rekolekcji. Po którym miała się odbyć druga, ostatnia spowiedź. Cały dzień chodziłem z żołądkiem w gardle wokół kościoła, zastanawiając się, co mam zrobić, czy wejść na spowiedź. I ostatecznie uznałem, że to, co mnie poprzednio spotkało, było poniżej godności (miałem jedenaście lat). Do drugiej spowiedzi nie poszedłem. Po roku religię w szkole zlikwidowano. Musiałem o tym wspomnieć, gdyż historia zatacza koło, a my jako naród nie umiemy wyciągać z niej absolutnie żadnych wniosków. Nie bez przyczyny też mój bohater komiksowy, wódz plemienia Indian, nosi przydomek Wielki Niepokój.

Wyobrażam sobie, że w czasie, kiedy nie było Internetu, nie tylko dorośli ulegali presji otoczenia. Ty jednak wciąż buntowałeś się, stawałeś obok. Pamiętam z najmłodszych lat, że artyści zawsze byli postrzegani jako ludzie ulepieni z innej gliny. Tak mówiła moja babcia. Miałeś takie uczucie, że nie pasujesz do tego wszystkiego, co się w owym czasie działo? 

Nic nie mogę powiedzieć na temat mojego ówczesnego buntowania się. Nie wiem dlaczego, ale miałem od dziecka, i mam nadal, taką życiową postawę, która w gruncie rzeczy sprawia mi wiele problemów. Przemoc wobec mnie i innych ludzi, chamstwo, próby naginania mnie do rzeczy bezsensownych lub takich, których robić nie chcę i nie akceptuję, wywołują we mnie falę nieopanowanego gniewu. Chwile, w których spotykały mnie niegodziwości, czasem ze strony, z której najmniej się tego spodziewałem, tłumiłem w niechlubnym okresie dorosłego życia alkoholem lub kompletną izolacją od ludzi. Za co płaciłem cenę w zawodowym życiu. Byłem bezkompromisowy, ale zawsze starałem się pozostać przyjacielski, nie oczekując wzajemności. Teraz, gdy otrzymuję tyle dowodów sympatii od ludzi, często mi nieznanych osobiście, żałuję bardzo, że z powodu problemów zdrowotnych nie mogę im oddać tyle samo.


Babka

Dziadek

Ja z dziewczyną

z siostrą

ja

Jurek gra na trąbce

mama


Ojciec

Rodzina ojca

Dziadek, ojciec i jego bracia


Przy okazji publikacji tych zdjęć, chciałbym jeszcze poświęcić kilka zdań bratu ojca, mojemu stryjowi, Eligiuszowi. Jak widać na fotografii, dziadek miał trzech synów. Eugeniusza, Eligiusza i Tadeusza. Eligiusz na zdjęciu to ten pierwszy z lewej. W środku stoi Tadeusz, a po prawej mój ojciec. Cała rodzina miała talenty artystyczne objawiające się w różnorodny sposób. Mój ojciec był uzdolniony plastycznie, został rzeźbiarzem. Tadeusz był podobno niezwykle utalentowanym gitarzystą. Był najmłodszy, najbardziej delikatny i nie przetrzymał (wraz dziadkiem) pobytu na Majdanku. Nie pozostał po nich żaden dokument. Natomiast po Tadeuszu jakimś cudem zachowała się w naszym domu jego przedwojenna gitara. Ku pamięci zmarłego brata mój ojciec nazwał mnie jego imieniem. Eligiusz też spędził okupację na Majdanku, przeżył, ale wyszedł stamtąd bardzo schorowany. Lidek, bo tak go nazywano, miał niezliczoną ilość talentów. Grał na wielu instrumentach, był multiinstrumentalistą. Grał na saksofonie, gitarze, klarnecie, trąbce, trochę na pianinie. Miał słuch absolutny. Do tego niezliczoną ilośc pomysłów muzyczno-wynalazczych, które w latach pięćdziesiątych mógł realizować tylko domowymi sposobami, jako swoją działalność hobbystyczną. Nie wiem nawet, czy w tamtym czasie nie on pierwszy w Polsce konstruował wzmacniacze do gitar. Robił je, zdobywając z najwyższym trudem głośniki i części elektryczne, rozbierając radioodbiorniki, skupowane do tych celów. Skonstruował wzmacniacze, a także gitary elektryczne, i czasem namawiał mnie na wspólne granie. Ponieważ w jego mieszkaniu stał także fortepian i pianino. Na jednej z tych fotografii przez niego zrobionej, właśnie rzępolę na tym instrumencie (pierwsze zdjęcie). Wymyślił też jakąś maszynę toczącą, na której robił ustniki do klarnetów i saksofonów. Wykonywał je absolutnie genialnie, bo, jak wspomniałem, miał słuch absolutny. Po te ustniki zgłaszali się do niego muzycy z całej Polski i z zagranicy. Były to małe instrumentalne dzieła sztuki. Takie „stradivariusy” wśród ustników. Ale w latach pięćdziesiątych nie mógł prowadzić działalności na większą skalę, więc zajął się innymi pomysłami. Przywoził do mieszkania stare, zniszczone, dwustuletnie instrumenty muzyczne, klawesyny i klawikordy. I robił im gruntowne renowacje. Te zrekonstruowane instrumenty nabywali potem od niego profesjonalni pianiści, odtwórcy utworów klasycznych. Miał w domu wiele niezwykle cennych instrumentów, które czasem wyjmował z szaf i na których czasem grał. Ze względu na swój absolutny słuch został w końcu oficjalnym stroicielem fortepianów Filharmonii Lubelskiej. Przed koncertem siedział godzinami, setki razy stukając w klawisz, wsłuchując się, czy to „A” brzmi prawidłowo. Gdy do Lublina przyjeżdżali światowej sławy pianiści, on im te fortepiany przygotowywał. Po koncertach otrzymywał od nich na piśmie, w samych superlatywach, potwierdzenia swojej perfekcji. Od Rubinsteina po najsławniejszych wykonawców muzyki Chopina. Miał do tego celu przygotowany specjalny notatnik. Ze względu na znajdujące się tam autografy, miałby on dzisiaj olbrzymią wartość. Jednak wtedy nikt w ten sposób o tym nie myślał. Liczyło się docenienie umiejętności. Nie wiem, co się stało z tym notatnikiem. To tyle w kwestii dołączonych tu fotografii. Nie znam ich historii, to są takie przypadkowo zachowane zdjęcia.


ja

Na tej fotografii jestem ja, z obrazami, które niosę na swoją wystawę. Nie było to tak bardzo dawno. Jakieś trzydzieści pięć lat temu. O fotografię kolorową było wtedy raczej trudno, więc opis kolorów proszę brać na wiarę. Dbałem o modny wygląd i jak widzimy, jestem ubrany modnie. Niebieska koszulka (szyta na miarę), z obowiązkowymi pagonami, spodnie sztruksy, a na nogach wygodne obuwie, czyli klapki japonki. Jesienią nosiło się granatowe, dwurzędowe kurtki z kolejarskiego materiału, obowiązkowo na czerwonej podszewce. Guziki złote, marynarskie, z kotwicami. Szył je wtedy nam, artystom, pewien zdolny krawiec, ale tylko wtedy, gdy był trzeźwy. W związku z czym tych kurtek nie było w Warszawie zbyt wiele i nie każdy artysta był jej posiadaczem. Ja się pochwalę – byłem. Gdy pięć lat wcześniej, podstępem, na „lewe” zaproszenie studenta francuskiego, wymknąłem się z Polski z aparatem marki Zorka 5 do „Paryżewa”, aparat natychmiast opyliłem i kupiłem tak modne wtedy bitelsówy (takie buty z czubami). Spałem potem cały miesiąc w tym pięknym mieście pod mostem na tekturze, z paczką fajek pod głową. Ewentualnie, w wersji bardziej luksusowej w budce na narzędzia śmieciarzy sprzątających rano paryskie bulwary. Będąc już posiadaczem bitelsówek, posilałem się też niespecjalnie. Przez miesiąc tylko winem i wodą. Ale z tymi butami w Warszawie… Dosłownie afrodyzjak. Chyba zacznę pisać pamiętnik. Teraz, gdy po latach znowu maluję, czuję się w obowiązku przypomnieć różne fakty z życia artystów w tamtych strasznych czasach.




6 komentarzy:

  1. Bardzo lubię tę rozmowę i znam ją dobrze:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Qrcze!Z fortepianem, pianinem miałem podobnie -Mama posłała mnie do organisty w małym miasteczku poznańskiego. Poznałem nuty, dzisiaj zapomniane, grałem kilkanaście melodii. Ale przecież podchody, budowanie tratew (jezioro tam jest), bycie Indianinem lub traperem było ważniejsze i zaniechałem grania. Jakże dzisiaj żałuję! Mam dość dobre cyfrowe pianino w moim pokoju - uczę się nutek, pogrywam trochę. W Wigilię będę plumkał kolędy w Domu Seniora w Rokitnie. Więc ćwiczę.Szkoda, że zmarnowałem tamtą szansę! (:-(
    Marek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ...na wszystko nie starczyłoby w życiu czasu. I tak nie wystarczyło. Ukłony, Pozdrawiam.

      Usuń
    2. Marku, polecam pierwszą część :) https://wcieniuskrzydel.blogspot.ie/2016/10/gniazdo.html

      Myślę, że każdy z nas coś marnuje, by zyskać coś innego. Uściski.

      Tadeusz, pozdrawiam ciepło :)

      Usuń
  3. Mam coraz większy podziw dla tego człowieka. Świetny wywiad!

    OdpowiedzUsuń