Ogólnie, krytyka ma z Tobą problem. Jeszcze niedawno rozsyłałam swoje książki do krytyków. Czasem nawet nie dostałam potwierdzenia, że przesyłka dotarła. Żadnego dostałem, dostałam. Cisza. Zrozumiałam wtedy, że jeśli oni nie podejmują wysiłku, by przeczytać książkę, ja nie będę podejmowała wysiłku, by im ją dostarczać. To prosta wymiana energii. Książka powstała, zrobiłam swoje, została wydana i jest w systemie. Kto zechce, przeczyta. Wystarczy, że doceniają mnie ci, którzy naprawdę czytają, kilka osób, korespondencje z dorosłymi poetami. To dużo więcej niż pusty podpis recenzenta. To mnie podtrzymuje. Może dlatego tak uparcie bronię sensu pisania dla siebie i dla świata jednocześnie. Nie w sensie zasięgów, lecz w sensie obecności. Wiersze towarzyszą mi tam, gdzie codzienność się rozszczelnia. Czasem zaczynają się od najprostszego gestu, od Sardynek w pomarańczy. Dla wielu to absurd: dziwna para, surrealistyczna plama smaku i obrazu. Dla mnie to był gest języka, skurcz, wybój, przegięcie znaczenia.
Właściwie powinnam cofnąć się jeszcze dalej, do Franka O’Hary i jego Dlaczego nie jestem malarzem. To był początek mojej obsesji. Lekkość, rytm, który udaje prozę, a jednak pulsuje jak światło w oknie. Rozumienie abstrakcji nie jako ucieczki, ale jako sposobu noszenia sensu. To był pierwszy krok. A potem zaczęły się plamy: pomarańcze, które nie chciały być metaforą. Sardynki, które wiedziały, że są literą P. Cisza, która nie była brakiem, tylko światłem z lodówki, gdy wracasz nocą z pustymi rękami.
Listopad i grudzień to miesiące, kiedy pomarańcze intensywnie wypełniały moje dni. Przerabiałam je na ciasta, kremy, skórki. Gdzieś obok ryby. I to wcale nie był rytuał kuchenny, to była praca poetycka, choć o tym wtedy jeszcze nie wiedziałam. Tak powstał cykl pomarańczowy, trzynaście wierszy, które nie układają się w hierarchię ani liniową opowieść. To raczej sieć połyskujących połączeń, siatka znaczeń i niesensów, które splatają się w czasie i semantyce. Każdy z wierszy to głos. Czasem sardynki, czasem pomarańczy, czasem ciszy albo światła. Ale tak naprawdę, to głos języka, który tańczy, milknie, śmieje się z typografii, kłóci się z interpunkcją, chce być szczery jak ryba i miękki jak miąższ. To cykl o istnieniu pomiędzy: między literą a obrazem, między metaforą a rzeczą, między tym, co się mówi, a tym, co się tylko przeczuwa. Poezja nie jest tu próbą zamknięcia znaczenia, lecz jego rozszczelnieniem. Piszę tak, bo wolę pęknięcia niż definicje. Bo wiem, że język nie zawsze nadąża za emocją, ale właśnie w tym wyboju rodzi się wiersz. I może dlatego nie mam już potrzeby zabiegać o uwagę krytyki. Poezja nie potrzebuje pieczęci, żeby istnieć. Wystarczy cisza sardynki, cień światła w pomarańczy, margines w notesie. Wystarczy kilku czytelników, którzy rozumieją, że to jest prawdziwy wybór: trwać pomiędzy.
Dlaczego nie jestem owocem
(wariacja na temat pomarańczy)
Nie jestem pomarańczą. Choć czasem wydaje mi się,
że coś we mnie fermentuje – resztka dnia, który nie został zapisany.
Mogłam być słoikiem. Albo sardynką.
Czasem wystarczy źle odczytać przepis, żeby nie powstało nic,
co można by nazwać obiadem.
Piszę, bo nie potrafię – nie. Choć łatwiej byłoby pójść po farby,
rozstawić sztalugę, i malować tylko to, co się nie rusza.
Na przykład wnętrze mojej torby. Albo kota sąsiadów, zawsze
śpi na boku i udaje, że nie widzi śmierci.
Pamiętam pomarańczę z dzieciństwa – nie owoc, ale kolor dresu,
który mama kupiła na przecenie. Nosiłam go do kościoła.
Pachniał plastikiem i czymś jeszcze – może nadzieją,
że tym razem nikt się nie odwróci.
Wczoraj rozlałam atrament na papierze, miał być notatkami.
Zamiast tego powstał kontur ryby. Może sardynki,
ale bez kontekstu. Tylko ciało i cień.
Nie rozumiem, dlaczego nie mogę po prostu opisać
pomarańczy. Zawsze coś się wtrąca:
ból zęba, wspomnienie o zapachu kremu do rąk,
głos w radiu mówiący o eksplozji bardzo daleko stąd.
Piszę, bo świat mi się nie zgadza. Bo pomarańcza
nie jest tylko owocem. Jest też ruchem ręki,
podaje ją komuś, kogo się jeszcze nie zna,
ale już trochę żałuje.
Nie jestem malarką, bo moje kolory siedzą w gardle
i boją się wyjść. Ale kiedyś, kiedyś może
ktoś wysunie szufladę, i znajdzie tam zeszyt.
Na marginesie – ślad po soku. A obok: jedno zdanie
nie do końca o mnie.
To jedno zdanie, nie do końca o Tobie, być może jest metaforą, podkreśleniem lub kropką surrealistycznego przepisu, zapisku z życia, tej nocy, gdy zostaje puste światło lodówki i ani jedna litera nie wypływa. Wszystkie grzęzną w gardle, bawiąc się z kolorami w berka. A potem sardynki wraz z pomarańczami piszą historie o sobie. Małgoś, dojrzałość, dojrzałość poetycką i tę wychodzącą z doświadczenie życia, na każdym kroku u Ciebie odkrywam. Dziękuję <3
OdpowiedzUsuń