Jolence
na początku było nieporozumienie
co do gęstości powietrza w porze rozmów
czy bardziej ciąży nam sól, czy jednak para wodna,
której nie można objąć dłonią, ani zapisać
twój głos dochodził z opóźnieniem, jakby przez ocean
którego nie widzieliśmy, a i tak się w nim topiliśmy
na zmianę – ty, ja – kolejność przypadkowa jak mrówki
przeskakujące z nogi na nogę w upalne popołudnie
wtedy jeszcze wierzyliśmy w miękkość materii,
w to, że można rozmawiać bez dotyku,
że kleszcze nie przenoszą snów, tylko boreliozę,
a dzieci nauczą się kiedyś nazw dla własnych lęków
szeptaliśmy, że trawa przetrwa wszystko
ale to nie była prawda, zgniliźnie też trzeba czasu
i ten czas właśnie przyszedł
wieszam czyste prześcieradła i rozkładałam kapy
z intencją gościnności, w której nie mieściła się
ani ulewa, ani grabież szpaków, ani porażka planu
moja wnuczka pytała, czy można pokochać świat
który wciąż coś odbiera, w którym liście umierają
od środka, powiedziałam: można, ale się nie opłaca
a potem zrobiłam herbatę i udawałam spokój
pod czereśnią, tak, pod czereśnią!
to się jednak wszystko wydarzyło
choć padało, choć włosy się skręciły,
choć grill się ślimaczył jak metafora
i wtedy po raz pierwszy zrozumiałam,
że nawet złamany czas ma strukturę
i można się w nim rozgościć, choćby na chwilę
choćby pod warunkiem, że później wszystko się
posprząta
wciąż uczę się, jak wymawiać słowa,
które nie mają końcówek, ani przodków
i jak ocalać z kolacji, resztki chleba
resztki siebie
resztki światła na mokrym stole
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz