Czasami to wygląda tak, jakby ktoś podsunął mi talerz pełen obietnic, a ja łapczywie jadłam, aż do ostatniego przecinka. Każde zdanie wyprasowane, zszyte nicią o grubości włosa, pachnące, jak świeżo otwarta książka w deszczu. I wtedy – rozpruwam. Wyjmuję jeden spread, jakby to była próbka skóry, fragment krwiobiegu, i nagle widzę: brzydkie i martwe. W takich momentach mam w sobie chirurgiczną bezwzględność. Łapię za skalpel i bez żalu wycinam, bo wiem, że każdy martwy fragment zatruwa resztę. Nie ma sentymentu. To nie jest zdrada, to czułość dla całości.
I ten ruch: delete, aż czuję pustkę jak po wyrwaniu zęba, z której powoli zaczyna rosnąć nowa tkanka. Wiem, że wróci. Że jeszcze coś napiszę, może nawet lepiej. Ale nie dzisiaj. Tylko czysta przestrzeń po shit.
Bezwzględna. Bo doskonała
OdpowiedzUsuń