sobota, 23 sierpnia 2025

Nisza nie boli. Nuda tak

 



Szybko się nudzę. Jak dziecko, które poznało już wszystkie magiczne sztuczki dorosłych i widzi przez nie, jak przez brudną folię po serniku. Nuda to nie tylko brak zajęcia, to brak sensu. To świadomość, że robisz coś, co nie zostawia po sobie śladu, zapachu, ani jednego ukłucia w mostku. Dla mnie nuda to wróg egzystencjalny, wysusza język, wyżera zmysły, pozbawia ciała ciężaru. Dlatego nie pozwalam sobie na nią. Nie w gotowaniu, nie w pisaniu, nie w relacjach. Ani, Boże broń, w butach. Nie lubię łatwizny. W żadnej dziedzinie. Nie lubię rzeczy, które są zrobione, bo trzeba. Zamiast się przyłożyć, przyklejone. Zamiast pomyśleć, przeklejone. Tanie treści, tanie teksty, tanie buty, tanie wzruszenia. Jestem jak pies gończy, węszę intencje, zanim cokolwiek nazwę. Jeśli coś jest miałkie, a udaje głębię, mam odruch wymiotny, ale w eleganckim, wyciszonym stylu: milknę. A to dla świata, który ciągle nadaje, gorsze niż krzyk. Bliscy wiedzą, że się przykładam. Do ludzi też się przykładam. Nie jestem dobra w powierzchownościach, bo mnie nie obchodzą. Nie umiem rozmawiać o pogodzie, jeśli nie zapytasz mnie, jak pachnie wiatr w Twoim mieście o czwartej rano. Nie obchodzą mnie small talki, jeśli nie możesz mi powiedzieć, co ostatnio zawiodło cię w kimś, kogo kochasz. Nie potrzebuję ładnych opakowań ani wygodnych kłamstw.

Człowiek, który wymaga, sam najczęściej daje zbyt dużo. To prawda. Daję. W relacjach daję jak piekarz, z garścią mąki na czole, z rozsznurowanym fartuchem i wyrabianiem, aż popęka skóra. Ale nie rozdwoję się dla kogoś, kto się nie pojawił cały. Nie wyżywię emocjonalnego pasożyta. Nie zamieszkam w cudzych iluzjach. Tyle razy próbowałam. Abnegacja to ściema. A negacja, czyli ten trend nie mów bieda, mów: skromność. Nie mów samotna, mów: niezależna. Nie mów depresja, mów: okres introspekcji. Proszę cię. Bieda to bieda. Jeśli nie stać cię na zupę i krem do twarzy, to jesteś w biedzie, a nie na modnej ścieżce minimalizmu. Jeśli twój dom cuchnie lękiem, a nie bergamotką z katalogu, to nie potrzebujesz mantry, tylko światła i prawdy. Ludzi, którzy nie będą cię przeganiać z przestrzeni tylko dlatego, że nie wpisujesz się w ich pastelowy feed. Gotuję, piekę, dokarmiam. I siebie, i innych. Ale nie w sensie bo tak trzeba, tylko z tej samej potrzeby, z której piszę: żeby nadać kształt emocjom. Pieczenie chleba to jak pisanie wiersza: zakwas jest jak pamięć, musi żyć, musi fermentować. Nie da się go stworzyć z próżni. Jeśli nie karmiłaś go swoim głodem, nie urośnie. Wkładam ręce w ciasto jak w swoje wnętrze: z nieufnością, z precyzją, z czułością. I z tą myślą: nic, co wartościowe, nie powstaje w pośpiechu. Dlatego nienawidzę tych wszystkich przepisów w 15 minut i z czterech składników. Tak samo, jak nienawidzę relacji z czterech wiadomości albo twórczości pod trend. Sztuka to nie sałatka, nie można jej złożyć z gotowców i pokazać przed zachodem słońca.

I te buty. Niszowe, jak moja twórczość. Buty jako punkt graniczny. Buty, które trzeba włożyć, kiedy wychodzisz do świata, ale nie chcesz iść jego trasą. Buty nie mają być modne. Mają być graniczne. Mają cię przenieść przez codzienność, a nie po niej przeciągnąć. Dlatego moje są często dziwne. Mają zbyt wysokie podbicie albo niemożliwy kolor. Są pancerzem i wierszem. Pamiętam te czerwone, których nikt nie chciał zrozumieć, ręcznie szyte, z japońskiego butiku, kosztowały tyle co miesięczne raty za coś, czego nie potrzebuję. Ale były dokładnie tym, czego potrzebowałam. To nie konsumpcja. To afirmacja. Afirmacja prawa do rzeczy pięknych, potrzebnych, głębokich. W czasach, gdy wszystko ma być wystarczające, dobre do użytku, praktyczne, ja wybieram niepraktyczne. Ręcznie robione. Prawdziwe. Czyli takie, które bolą, kiedy się je straci. Znudzenie to luksus w biednym świecie. Ale też reakcja obronna. Przestajesz czuć, bo czujesz za dużo. Niektórzy wybierają powierzchnię, ja idę w głąb. Choćby bolało. I boli. Jestem zmęczona byciem tą, która daje radę, która pisze coś poruszającego, która gotuje tak, że chce się płakać z wdzięczności. Chciałabym czasem po prostu nie być. Nie być osiągalna, nie być silna, nie być czyjaś. Ale wiem, że za tym stoi coś jeszcze, niezgoda na życie, które się odtwarza, a nie tworzy. Wielu ludzi nie wie, że mają wybór. Albo ktoś im wmówił, że nie mają. Wmawia się nam, że przetrwanie to sukces. Że spokój to luksus. Że zmęczenie to cnota. Ale to nieprawda. Przetrwanie bez sensu to powolne znikanie. Ja się nie zgadzam znikać. Moja twórczość nie ma być dla każdego. Nigdy nie miała. Piszę nie po to, żeby mnie rozumiano, tylko po to, żeby poczuć, że mogę być cała, z moją głupią potrzebą formy, dźwięku, niedopowiedzenia. Z rytmem, który pojawia się jak ciemna fala i rozwala wszystkie marginesy. Nie musisz mnie rozumieć. Ale nie masz prawa udawać, że jestem tylko ozdobą. Lubię nisze. Nisza to jedyne miejsce, w którym można oddychać. Wszystko inne jest hałasem. Nisza to wybór, ale też odpowiedzialność: nie możesz się w niej schować, jeśli nie jesteś gotowa być naga. Tam nikt cię nie ochroni konwencją ani etykietą. Albo jesteś prawdziwa, albo cię nie ma. I ostatnia rzecz, nie toleruję wyjaśniania wszystkiego traumą. Nie wszystko, co trudne, jest wynikiem dzieciństwa. Nie każda rana to wina matki, ojca, systemu. Czasem po prostu jesteś człowiekiem w świecie, który nie dba o człowieka. I to wystarczy, żeby bolało. Nie chodzi mi o brak empatii. Wręcz przeciwnie, chcę empatii tak intensywnej, że cię ogłuszy. Ale nie chcę politowania. I nie chcę udawania, że wszystko można przeformułować w lekcję. Nie każda porażka uczy. Nie każda strata daje coś w zamian. Nie każdy ból zmienia się w złoto. Czasem po prostu boli. I trzeba przez to przejść.

Podsumowanie? Nie mam. To nie TED talk, to nie jak żyć lepiej. To bardziej jak nie zwariować, kiedy wszystko wokół jest z tektury. Nie wiem, co dalej. Ale wiem, że cokolwiek to będzie, musi być moje. Nie lukrowane, nie dla lajków, nie z generatora. Moje. Głęboko, cynicznie, z całą czułością, na jaką mnie stać. Bo jeśli już mam coś robić, to tak, jakbym robiła to po raz ostatni. Z krwią, z mąką na czole, z pazurem, który nie pasuje do manicure.





1 komentarz:

  1. „Jeśli coś jest miałkie, a udaje głębię, mam odruch wymiotny”. To już nie będzie Pani do mnie zaglądać? ;-(

    *
    A na serio - wydaje mi się, i na to „wydaje mi się” kładę nacisk, że wiem, o czym mówisz. Natomiast muszę uczciwie wyznać, że określenie „okres introspekcji” ze względów różnych podoba mi się bardziej, niż „depresja”, być może dlatego, że nadużywane jest w czasach ostatnich mocno, takie przynajmniej odnoszę wrażenie, i z tym „okresem introspekcji” wyskoczyłaś znienacka, przynajmniej dla mnie, i pachnie świeżością w związku z tym, ale to tylko takie tam nic nieznaczące dopiski na marginesie zupełnym z mojej strony, i tak w ogóle - co złego, to nie ja.

    OdpowiedzUsuń