Lotność to przecież właściwość nieba, nie boi się opadania,
jak dziecko, które zapomina o ciężarze,
zanim nauczy się upadać z wdziękiem.
W domu z torfu i wosku,
palcami wyjmuję z powietrza kolory,
żeby je przypiąć na ścianie pamięci,
zanim przyjdzie kolejny front.
Sophia pyta, czy sarny mają sny
i dlaczego liście odpadają z drzew,
kiedy w środku są jeszcze zielone.
Odpowiadam: to nie drzewa się starzeją,
tylko świat potrzebuje miejsca dla nowej historii.
Rdzewiejące pręty w ogrodzeniu trzymają w ryzach niebo,
ale przecieka przez nie śmiech, niesiony językiem,
wymyślonym przez dzieci dla kotów i planet.
Sophia śni, że zjada ogień, potem mówi, że nie boi się
topnienia lodowców, bo potrafi oddychać pod wodą.
Zbieram w słoiki wszystkie resztki czułości:
krople po kawie, mgły z torfowisk, przyciskany policzek,
gdy słowo babciu znów zawiśnie nad stołem, jak niezjedzony owoc.
Niech przyroda nas bierze w płuca, w kłącza, w kory.
Niech nas rozkłada na składniki pierwsze i ostatnie.
Zgoda.
Ale jeszcze uczę dzieci jak mówić do deszczu,
żeby nie padał za mocno, jak szeptać do ciemności,
żeby nie zapomniała, że jest tylko przerwą w świetle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz