Na naszym osiedlu, zrodzonym z betonu i planów zagospodarowania przestrzennego sprzed epoki klimatycznej katastrofy, kiedyś zasadzono klony i jarzębiny – jakby ktoś chciał jeszcze wierzyć, że zielone może przetrwać między krawężnikiem a wulgarnym playgroundem. Pamiętam, gdy pierwszy raz tu przyjechałam – drzew było kilkanaście. Skromne, ale żywe. Gdy wprowadziłam się w 2012 roku – zostało sześć. Potem zaczęła się wojna domowa przeciw przyrodzie. Dzieci – małoletnie armie znudzenia, frustracji i bezkarności – łamały, rwały, drapały, wspinały się jakby każda gałąź była personalnym wrogiem. A rodzice? Patrzyli w telefony, w telewizory, w siebie nawzajem. Patrzyli i nie widzieli. Albo nie chcieli.
Tylko mój mąż – ten ostatni romantyk w epoce Netflixa – ruszył do obrony. I ocaliliśmy jedno drzewo. Jeden klon. Taki lokalny Stonehenge. Nasz mały manifest: że jeszcze się da, że jeszcze coś może rosnąć, że nie wszystko musi umrzeć.
Ale dziś ten klon jest celem. Przychodzą pod nasz dom jak drapieżne ptaki. Małoletnie bandziory z naszej okolicy – przyszli influencerzy dewastacji i samozaprzeczenia – próbują go zabić. Wyrywają gałęzie jakby to były kończyny ich własnej niechcianej wrażliwości. Wspinają się, huśtają, obłamują jakby natura była ich matką, którą chcą zepchnąć ze schodów. Robią to, gdy nas nie ma. Gdy nikt nie patrzy. Albo patrzy i milczy, jak sąsiedzi.
Bo sąsiedzi... cóż. Ich milczenie jest hałaśliwe. Jest jak reklamowy billboard dla moralnej bierności: Tu mieszkają ludzie, którzy nie bronią życia, tylko oglądają seriale o tym, jak ktoś inny ratuje świat. Ich dzieci są ich lustrem – jakby empatia była wirusem, który udało się skutecznie zaszczepić.
I nie chodzi tylko o jedno drzewo. Chodzi o ekonomię troski, która tu się nie opłaca. O psychologię odklejenia od rzeczywistości, gdzie człowiek nie widzi już niczego, co nie klika. O filozofię świata, w którym najważniejsze pytanie brzmi: co ja z tego będę miał? Chodzi o to, że jeśli jedno drzewo nie może przeżyć pod ludzkim oknem, to co przeżyje? Co ma szansę?
Zastanawiam się, czy kiedykolwiek przebudzą się, ci nasi współlokatorzy świata. Czy kiedykolwiek zrozumieją, że drzewa to nie ozdoby, tylko systemy podtrzymywania życia. Że każdy złamany liść to mikrocios w planetę, którą udajemy, że kochamy. Że nie da się oddychać plastikiem, nienawiścią i Netflixem. Że empatia to nie słabość, tylko jedyna szansa.
Ale może już za późno. Może to właśnie wygląda koniec: bez ognia, bez krzyku, tylko jeden dzieciak z łokciem na gałęzi, jeden dorosły za szybą, jedno drzewo mniej.
One Tree Left
There used to be trees on this estate. Maples. Rowans. They were planted long ago, perhaps by those who still believed that trees could survive between the cold concrete and the constant noise of human indifference.
When I first arrived here, there were more than a dozen trees. By 2012, when I moved in, only six remained. And now? Just one. The others were not lost to storms or disease. They were destroyed — methodically, relentlessly — by children. Children who seemed to treat nature as little more than an outlet for their own frustration and boredom. And what of their parents? Silent. Indifferent. Absorbed in screens, oblivious to the world around them.
Only one tree remains. A maple, which my husband and I chose to protect. We watched over it, nurtured it, as though it was the last remnant of something sacred. One living presence amidst the decay. A fragile symbol of hope. But now, even this tree has become a target.
The same children, now older but not wiser, return. They break its branches, swing from its limbs, tear it apart as if it has personally wronged them. And they are not alone. Behind them stands the entire neighbourhood, watching, yet doing nothing. There is no outcry. No defence. Just the quiet, unforgiving hum of life behind glass windows.
The silence of a community that has chosen to look away. This is not just about a tree. It is a reflection of a broader rot: a rot in empathy, in community, in responsibility. Trees ask for so little, yet give so much — and still, destruction prevails. A single broken branch is brushed aside with indifference. And soon, the destruction will be too great to ignore.
Don’t tell me “they’re just kids.” Children reflect what they learn. They echo what they’re taught — or, more often, what no one thought to teach them. The apathy we see is not accidental; it is learned. We are not merely losing greenery.
We are losing the fundamental instinct to care. This is a question of neglect. Of selfishness. Of a worldview governed by the question: “What’s in it for me?” If a single tree can’t survive in front of a house full of so-called adults, what hope does anything else have? Perhaps this is what the end truly looks like. No fires. No sirens. Just a child breaking a branch with a smile, a neighbour sipping tea behind a curtain, and one less living thing left in the world.
Jedno drzewo. Kiedy zostanie tylko jedno drzewo, wszyscy staną w jego obronie - taka piękna wizja pojawiła się kiedyś w mojej głowie, gdy oglądałam fotografie sekwoi. A zaraz potem refleksja, że ci sami ludzie będą przecież zbyt zapatrzeni w ekrany, w reklamy, w siebie, by zorientować się, co się dzieje. Spacerowałam dzisiaj po terenie, który powinnam nazywać (i niekiedy wciąż nazywam) lasem. Wydrenowany do absurdu ekosystem dawno już przestał przypominać las. Sarna, jeż czy dzięcioł - jeszcze przychodzą, szukają pożywienia, ale gdzie go szukać, skoro tu wycięli pod boisko, tutaj... pod drugie boisko, a obok pod cmentarz. Gdzie pożywienie, kiedy młodniki i młode krzewy wytrzebiono. Idąc tym lasem gęstwinę spotyka się tylko tam, gdzie leżą zwalone pnie, tam jest mech, kosmos. Kilka kilometrów dalej puszcza - i zero gwarancji, że i jej pewnego dnia nie dosięgnie "cywilizacja". Uściski. PS. Spłakałam się jak bóbr, kiedy lata temu wycięli kilka drzew w centrum osiedla i zrobili wylewkę pod targowisko. Bolało jak cięcie piły.
OdpowiedzUsuńCzytam Twój komentarz i aż mi się serce zwija. Ten ból – znam go dokładnie, ten rodzaj bezsilności, który jest jak echo po czymś, co jeszcze chwilę temu żyło. Wylewki pod boiska, targowiska, pod 'lepsze jutro', które zawsze okazuje się betonowe i jałowe. I ta złuda, że las to wciąż las, skoro jeszcze gdzieś przemyka sarna. Mamy tu tylko ten jeden klon – i już nawet nie jestem pewna, czy 'mamy'. Ale bronimy, póki się da. Choć czasem to bardziej walka z własnym zmęczeniem niż z wandalami. Dziękuję Ci za słowa, kosmos wśród zwalonych pni. Za to, że się spłakałaś – to znaczy, że nie wszystko jeszcze w nas wycięto. Uściski z tego skrawka trawnika.
UsuńŻal bardzo tego drzewa, bo klony są takie piękne i tak bardzo delikatne. Zranione wiosną i latem długo goją rany i ten klonowy sok płynie i płynie. Może postawić jakąś tablicę z opisem cierpienia tego drzewa.
OdpowiedzUsuńM
Masz rację, M. pomyślę o tablicy. Uściski.
Usuńwspieraj męża. jedno drzewo, to początek lasu. a las, jak wiadomo sadzi się dla następnych pokoleń. trzymam kciuki. klony są piękne.
OdpowiedzUsuńTak, wspieram – choć czasem czuję, że to drzewo ratuje i mnie. Każde zatrzymanie się przy jego pniu, rozmowa o nim, to też forma oporu wobec świata, który tak łatwo się wycina. Dziękuję Oko.
UsuńSmutny ten wpis...
OdpowiedzUsuńA u mnie ptaki przyniosły trzy kloniki i ...rosną😃😃😃 aż trzy.
Cudownie! Niech rosną dziko i wolno — za to jedno, które się nie uchowało. 🌷
UsuńElegia. Przyroda umiera w ciszy. Wrażliwość też.
OdpowiedzUsuńTak, Kalino. Czasem mam wrażenie, że umierają razem – i że tylko słowo jeszcze stawia im znicz.
Usuń