Wracamy z lasu. Flammulina błyszczy jak przedsionek innego świata – pomarańczowo-żółta, zaskakująco miękka w dłoni. Trzymam ją w lnianej torbie, jakby była czymś więcej niż grzybem. Może listem. Wiadomością o tym, że nadal trwa jakaś wymiana – pomiędzy ziemią a naszymi ciałami. Tobą a mną. Rozmawiałyśmy o grzybni rozbudowanej pod powierzchnią trawy, która trwa jak sieć mykologicznych powiązań. Eukaliptus w wazonie nie śpi – ciężkie, lekko tłuste liście rozciągają w pokoju zapach, który znamy od czasu, kiedy wyprowadziłaś się z mężem do Portugalii. Ty mówiłaś, że przypomina ci kobietę w białej sukni, która wchodzi po schodach do świątyni. Ja widzę raczej pustynię i dłonie pokryte kurzem. Ale obie zgodnie przyklaskiwałyśmy kadzidłu. W życiu trzeba mieć dym, który zna drogę do nieba – tak ci kiedyś napisałam. Wchodzę do kuchni, kalosze zostawiają ślady jak znaki na piasku. Ładuję kasztany do piekarnika. To był nasz rytuał na wieczory po. Po złych wiadomościach, po kłótni z rzeczywistością, po byciu zbyt długo w świecie ludzi, którzy mierzą wartość kobiet według objętości ich ciszy. Ty u siebie, ja u siebie, w jednym czasie. Siadam na kanapie, słyszę pierwsze klik – pęka skórka kasztana. A potem kolejne. Jak odpowiedzi, które przychodzą zbyt późno.
Czytam o autorytaryzmie, tyle o tym wkładałaś mi do głowy, że muszę. O Adorno. O Miłoszu i jego gorzkim uznaniu dla mechanizmów przetrwania. Zastanawiam się, kiedy człowiek robi ten nieodwracalny krok: z ofiary w sędziego. Z pytającego w zakazującego. Skąd bierze się lęk, który każe palić mosty i zbierać kamienie? W międzyczasie otwieram zakładkę z twoim starym zdjęciem – to to, gdzie stoisz na tle japońskiej tapety z dźwiękiem światła na włosach. Patrzysz jakbyś wiedziała, że za kilka lat zostaniesz zapisana w takich chwilach: w piekącej skorupce kasztana, w rozmowie o kolorze mirtowej zgody. Znów płaczę. Tym razem bezgłośnie. Jakby łzy były dymem kadzidła. Unoszą się, zawisają, nie wiedzą, gdzie opaść. Nie chcę wiedzieć więcej. Chcę tylko, żebyś wróciła na moment – jako drganie w powietrzu, jako zapach w kominie, jako błoto pod paznokciem, którego nie zmyję z szacunku. Jako echo: a widziałaś te bordowe glany z ćwiekami, co są niby brzydkie, ale mają osobowość? Odsyłam w kosmos tych, którzy nie pamiętają, że byli gośćmi w naszym świecie. Tych, którzy mylą moralność z cenzurą, odwagę z przemocą. Tych, którzy gubią poezję i w jej miejsce stawiają paragraf. Ty nie byłaś taka. Miałaś kadzidło i flammulinę. Znałaś nazwy kolorów, których nikt inny nie wymyślił.
Zostaw mi jeszcze choć jedną. Tę, której użyję na końcu tego zdania.
PS
PS
To ostatni tekst, który wypowiedziałam o Magdzie na głos. Reszta – jeśli przyjdzie – zostanie zamknięta w szufladach, plikach i w kieszeniach płaszczy odwieszonych na zawsze. Nie dlatego, że pamięć gaśnie. Przeciwnie – bo nie wszystko, co najważniejsze, trzeba odsłaniać światu. Bo są miejsca, gdzie słowa muszą zarosnąć mchem. I są ludzie, dla których nie pisze się epitafiów – tylko nosi się ich w sobie, jak ukryty list bez adresu. Magda była tą wiadomością. Cichą, odważną, nieprzewidywalną. Będę jej odpowiadać już tylko szeptem: między kartkami książek, w zapachu deszczu, w dotyku skóry starych notatników. Będę pamiętać. Ale więcej nie opowiem.
Przyznam, że nie wiedziałem, co to jest, ta flammulina.
OdpowiedzUsuńTekst, jak zwykle, pierwsza klasa.
Dziękuję, Ene – i za czytanie, i za uwagę. Flammulina to tylko pretekst, ale cieszę się, że zadziałał.
Usuńa to szkoda...
OdpowiedzUsuń"A tort z flammuliny robi się tak....
uwielbiam Dom dzienny i dom nocny . Olgi.
uściskuję Margo.
Tak, to naprawdę wielka strata... Magda miała niezwykłą czułość w swoim pisaniu. My robimy quiche :*
UsuńZa późno to takie bolesne słowo:(
OdpowiedzUsuńM
Zgadza się, 'za późno' to słowo, które ma ciężar. Ale jej obecność, choć fizycznie już nieobecna, wciąż jest w tych wszystkich drobnych gestach, które pozostawiła.
Usuń