Próbowałam napisać o konieczności zbliżania się do siebie.
Niezdarnie, bo nie rozróżniałam jeszcze gatunków drzew,
bluszczy. Staliśmy przed sadem, a może przed mieszkańcami
na dziko. Opuchnięci z manii, z przerażenia.
Pewnego razu opowiedziałeś wstydliwymi słowami o nędzy.
Dłoniach czarnych od torfu, o zarazach, wykwitach na skórze.
W atmosferze młodości, gdy byliśmy głupi i śmieszni.
Przypatrz się bezdomnym, co przepełniło ich zatrute oczy,
kiedy w schludnych fartuchach bawiliśmy się w snobizm.
Klify pchają cienie w dół. Ciągną gadatliwe echo, maminsynków.
Na dno. Zaglądamy do studni, w pamięć.
I wtedy robię notatki z psychologii. Definiuję świadomość i nieświadomość.
Wyciąganie ręki, lepienie słów z końca języka. Różne sposoby
przebiegania przez ciało do środka. Znosisz zapachy,
kolor wrzosów utykasz w miejsca, wsiąkną w nie wrzaski.
Ukryłeś tam coś pomiędzy paniką a ciepłem. Rodzaj rozstroju.
Podchodzi do gardła. Z głosem.
Klify pchają cienie w dół...
OdpowiedzUsuńBrzuchami pchają. :-)
Wręcz ciągną... szur szur.
Usuńpróbowałaś napisać.... ale eM, Ty piszesz. teksty dla duszy, słowa dla myśli, wyrazy dla wspomnień. i słowo. Słowo dla codzienności. Dziękuję, ze jesteś. A.
OdpowiedzUsuńRównież dziękuję Alis, bez czytelników, pewnie mniej pewnie by mi szło to pisanie.
Usuń